-Tak jak przed wojną – entuzjazmował się Witek, gdy wysiadał na rogu Marszałkowskiej i Wilczej.

Wrócił do pustego mieszkania i od razu oczyma wyobraźni ujrzał Elzę, którą  przyprowadza tu po pracy.

-I co? Będziesz z nią szalał na tym samym sienniku, na którym kochałeś się z Ziutką? – szarpnęło nim sumienie. Ale już nie panował nad sobą, bo cały czas czuł na sobie rękę Elzy, która jednym dotykiem wywróciła  jego świat, pozbawiła trzeźwego osądu i w ogóle myślenia.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Postanowił za wszelką cenę wyrwać się z tej tortury, bo zaczynał się obawiać, że zrobi coś szalonego.

Zaraz też po bezsennej nocy, jeszcze przed rozpoczęciem pracy podszedł do niej i szepnął, że musi z nią pomówić.

-Po pracy – odpowiedziała i poszła otwierać restaurację, bo już była dziesiąta. A to „po pracy” nie mogło przyjść! Co pięć minut spoglądał na zegar w kuchni i z wściekłością stwierdzał, że chyba jest zepsuty, bo nie chodzi i cały czas jest ta sama godzina.

Wreszcie nadeszła pora i usiedli.

-Widzisz Witek – zaczęła – ja wiem, że to było trochę nie tak, ale podobasz mi się – zaczęła – a ja musiałam przedtem wiedzieć jak to tam z tobą jest. Musiałam.

Witek patrzył na nią żarliwie i pytająco.

-Widzisz – mówiła dalej pochylając ku niemu głowę – mieliśmy w obozie kapo – prawdziwego diabła z obrzezanym kutasem… Przyrzekłam sobie, że jak przeżyję, to nikt taki nigdy mnie nie dotknie. Teraz już wiesz.

-Kapo Żyd? – zapytał szeptem.

-Tak. Prawie co noc ciągnął mnie do tej swojej nory. Tyle z tego miałam, że przeżyłam, a inni nie.

Elza mówiła spokojnie, jakby o kimś innym. Mówiła coraz ciszej i ich głowy prawie się stykały.

-Gdzie byłaś?

-W Treblince.



Witek milczał, ale nagle poczuł, że cały żar i szaleństwo uchodzi z niego jak uwolniona z kotła para. Poczuł ogromny wstyd i jeszcze większy żal, który wyraził się w tym, że delikatnie położył dłoń na jej ramieniu.

-Podobasz mi się – powtórzyła Elza – ale chciałam wiedzieć. Cyganka jestem. W 42-gim cały nasz tabor wywieźli do obozu.

A Witek milczał. Pod wpływem cichych, spokojnych słów dziewczyny poczuł, że poprzednie napięcie zmienia się nagle w bezbrzeżny smutek i współczucie. Nie tylko dla tej skrzywdzonej, pięknej Cyganki, ale także dla siebie, dla Ziutki, dla Dusi i nawet tego dziecka, którego nigdy nie widział, a które może żyje gdzieś bez ojca.

Nagle, w ciągu krótkiej chwili, wróciły do niego strzępy okupacyjnych wspomnień z wiosny 40-go, z akcji z Tadziem, z Pawiaka, Powstania i całej tej wojennej nędzy, która była ich udziałem przez przeszło pięć lat!

-Boże – myślał – po co to wszystko? Tyle niedoli, łez, zabitych, poranionych i skrzywdzonych… Komu przeszkadzał ten dawny świat, kiedy jako młody pikolo podawał ciasta eleganckim paniom w wytwornej cukierni pana Lardelliego? Komu to przeszkadzało?

Ten pomieszany obraz wspomnień, pytań i skołtunionych myśli przemknął mu przez głowę w ciągu paru sekund, gdy jego ręka  dotykała ramienia Elzy i gdy patrzył w jej senne, leniwe oczy. Ale teraz patrzył inaczej.

Elza siedziała jeszcze chwilę, a potem wstała i zza bufetu wyciągnęła butelkę wódki. Nalała i wypili, a potem znowu nalała i znowu wypili, bo oboje czuli, że nic się już więcej nie da powiedzieć, i że powoli zaczyna się coś nowego, co jest dalekie od poprzedniego szaleństwa, ale jest delikatne i miłe. Oboje czuli, że coś się między nimi zaczyna i że to coś jest jeszcze bardzo świeże, nowe i niewypowiedziane. Zlękli się więc, że może ulecieć i zniknąć, więc milcząc pili dalej.

W lecie 45-go odbudowa Miasta szła już na pełnych obrotach. Odgruzowywano zasypane ulice, burzono kikuty kamienic, porządkowano place i budowano nowe domy. Świeżo powołane Biuro Odbudowy Warszawy pracowało całą parą projektując nową mapę Miasta.

Na szczątkach burzonych murów, w bramach i na płotach widać jeszcze było niezliczone ogłoszenia tych, którzy poszukiwali zaginionych. Radio co parę godzin nadawało komunikaty Czerwonego Krzyża podając kto kogo szuka i w przypadku odnalezienia gdzie się powinien zgłosić.

Ludzie wracali z przymusowych robót w głębi Niemiec, z koncentracyjnych obozów, z oflagów, stalagów, a także z wcześniejszej emigracji  i do Kraju płynęły nieprzebrane fale dawnych mieszkańców, którzy mieli nadzieję zastać swoje domy takie jak je kiedyś zostawili.

Zazwyczaj gorzko się rozczarowywali, bo kraj do którego wracali był innym krajem, ich dawne domy nie istniały i wszystko było nie takie jak kiedyś. Wszędzie spotykano obcych, którzy nie mogli znaleźć swojego miejsca i tułali się z nadzieją znalezienia pracy i domu.

Cały Kraj był w ruchu. Otrząsnął się już z okupacyjnego jarzma i wreszcie mógł się poczuć wolnym!

Wszędzie pojawiały się nowe możliwości pracy, interesów i zarabiania pieniędzy.

W tym stanie rzeczy słynny praski Bazar Różyckiego tętnił i kipiał życiem  i ściągał tysiące sprzedających i kupujących. Był jak ogromny ul, który szumi i wre nieustanną pracą.

Bazar nigdy nie spał. Nawet w późnych godzinach wieczornych zawsze ktoś przygotowywał towar na  następny dzień, coś układał, przywoził i pakował. Właściciele budek często gęsto spali w nich pilnując swojego dobytku. Roiło się bowiem od złodziei, chuliganów i najrozmaitszych szumowin, które tylko patrzyły za łupem.

Poranne życie zaczynało się już przed świtem. Kobiety sprzedające posiłki były już na swoich posterunkach. Przywoziły wielkie bańki z rosołem, flakami, pyzami i żurem. Bańki były poobwijane kocami i ręcznikami i trzymały gorąco, więc jedzenie było dymiące.

Co poniektórzy pili herbatę z flaszek, które zatykali zwitkiem gazety. Prawie zawsze doprawiali ją sobie wódeczką, żeby w chłodne ranki rozgrzać ciało.

Bazar żył swoim życiem i rządził się swoimi prawami i nieliczni, obecni milicjanci przechadzali się zwykle jedynie „dla ozdoby”. Zresztą czerpali z Bazaru niezgorsze zyski i dlatego skierowanie tam uważali za wyróżnienie i nagrodę.

Pani Aniela miała  swoją budkę od czterdziestego czwartego, kiedy okazało się, że ciche interesy w knajpie „Anielka” zaczynają się niepokojąco rozszerzać. Kupiła więc miejsce na Bazarze i przeniosła tam wszystko co wykraczało poza zwykłe, restauracyjne sprawy. Na Bazarze  zajęła się handlem biżuterią, ale nie tylko.

Budka na Bazarze była najwyższą formą handlu i dla wielu stawała się prawdziwą kopalnią złota. Jasne, że kokoniaste baby handlujące przy wejściach i trzymające swój towar na ziemi, też robiły niezgorsze pieniądze, ale kto miał budkę ten „trzymał Pana Boga za nogi”.

Widząc, że słaba Ziutka żadną miarą nie nadaje się do pracy w knajpie, mama Aniela posadziła ją właśnie tam – w swojej budce, w której miała pilnować interesu.

-Będziesz tu żabciu siedzieć i sprzedawać. Jak coś będzie nie tak to Leon ci pomoże.



A Leon to był zwalisty byk, daleki pociotek mamy Anieli, który jak dzień długi i szeroki kręcił się w pobliżu i pilnował bezpieczeństwa  interesów.

Ziutka siedziała, pokazywała łańcuszki, bransoletki i inne drobiazgi i sprzedawała. Mama Aniela wpadała od czasu do czasu i załatwiała poważniejsze sprawy, czyli „prawdziwy” handel złotem, bowiem potrzebujący  przynosili ocalałe z wojennej pożogi monety i rodzinne precjoza i sprzedawali na życie. Zdarzały się też, niewiadomego pochodzenia, złote koronki i nieforemne sztabki, które straszyły wojną, ale to był tylko mały ułamek. Większość stanowiły monety. Złote dwudziestodolarówki, carskie „świnki”, austriackie dukaty, francuskie napoleondory i wiele innych.

Witek wpadał na Bazar tak często jak tylko mógł. Ziutka czekała go zawsze z niecierpliwością, a gdy przyszedł zjadali razem flaki czy co tam było i nagadać się ze sobą nie mogli. Inna rzecz, że oboje czuli w ich miłości jakąś zmianę, która nawet nie tyle była zmianą ile jakimś mikroskopijnym pęknięciem. Ziutka sądziła, że winne było jej wyznanie o pochodzeniu i katowała się tym bez litości.

-Po co ja mu to powiedziałam?! Po co? Co to w ogóle miało czy ma do rzeczy? – wyrzucała sobie siedząc bezczynnie w budce.

Wróciła więc do tego w rozmowie, ale Witek roześmiał się wesoło i powiedział:

-Co ty dziewczyno mówisz?! A co mi za różnica? A poza tym, jaka z ciebie Żydówka? Chodzisz do bóżnicy? No widzisz – nie chodzisz… Chodź tu lepiej do mnie! I przytulał Ziutkę czule.

Ale sam dusił w sobie zwariowane rozdarcie, bo z jednej strony rzeczywiście kochał tę dziewczynę i czuł się za nią odpowiedzialny, a z drugiej strony piękna Elza siedziała mu w malutkim kąciku serca.

Sam się zastanawiał, jak to jest w ogóle możliwe, ale chyba musiało być i co tu dużo mówić – kochał je obie. Każdą inaczej, ale kochał.

Tak było do sierpnia, gdy któregoś dnia, po przyjeździe na Bazar, Ziutka powitała go rozpromieniona i tak radosna jak nigdy.

-Wiesz Wiciu, kto tu był? Wiesz kogo spotkałam? – mówiła szybko.

-Jurek był! Mój kolega z klasy! Wyobraź sobie – przeżył Powstanie, był w obozie i wrócił! Wrócił! Mówi, że zapisuje się na uniwerek! Zajęcia mają się zacząć już w jesieni. Namawia mnie, żebym się też zapisała, a przecież wiesz, że zawsze chciałam!

Była tak podniecona, że nie mogła usiedzieć.

-Ma przyjść jutro i zabrać mnie na uczelnię. Podobno remontują już główny budynek i Jurek pomaga. Tak się cieszę!

I rzeczywiście tryskała taką radością, jakiej Witek nie widział u niej od dawna.

-Jurek? – zapytał bez oczekiwanego entuzjazmu.

-Tak, Jurek! Jurek Kotwicz! Mieszkał na Miodowej, parę domów od nas, ale sam  wiesz co tam teraz jest… Wszystko zniszczone. Teraz mieszka u swojej ciotki na Mokotowie. Mówił, że to duży dom i całkiem nie zniszczony…

I w gruncie rzeczy to był początek końca, bo parę tygodni po tej rozmowie, Ziutka zapisała się na uniwerek i od września, została studentką pierwszego roku wydziału prawa. Oficjalna inauguracja odbyła się dopiero w połowie grudnia, ale wtedy Ziutka żyła już uniwersyteckim życiem na całego.

Bazarowa budka mamy Anieli, handel biżuterią i wojenne wspomnienia stały się dla niej przeszłością. Także przeszłością stał się Witek Korona, który cały czas pracował jako kelner i grajek w coraz bardziej rozkwitającej  restauracji „Dziedzilla” na Marszałkowskiej róg Wilczej.

W lecie 1945-go roku ich gorąca miłość stygła i zwalniała tempa, a z chwilą przeniesienie się Ziutki z Pragi na Mokotów ustała całkowicie.

Wtedy też zaczęło się coś, co miało dla Witka straszne, niemal niewyobrażalne konsekwencje, i które wyorały w jego życiu okrutne znamię.

W połowie grudnia 1945, gdy nowy rektor Uniwersytetu, profesor Pieńkowski, wygłaszał inauguracyjny wykład i słuchało go prawie czterystu studentów pierwszego, powojennego roku akademickiego, Ziutka siedziała już bardzo blisko Jurka Kotwicza, który był jedynym ogniwem łączącym ją z rodzinnym domem, rodzicami i dzieciństwem. Przylgnęła do niego jak małe dziecko, które w tłumie obcych nagle odnalazło zgubioną mamę.

Z Witkiem utrzymywała już wtedy bardzo sporadyczne kontakty, bo tamto co między nimi było, minęło, a w dodatku  Jurek był zazdrosny. Widzieli się raz czy dwa, ale chłopcy nie zapałali do siebie sympatią.

Jeszcze na samym początku  opowiadała Jurkowi o Witku, ale zaraz się zorientowała, że on tego nie lubi. Niektórzy potrafią być zazdrośni o przeszłość i wyglądało na to, że Jurek jest jednym z nich.



Była jeszcze jedna rzecz. Otóż, Jurek był zdeklarowanym, czy może raczej zaangażowanym komunistą, często o tym mówił, a wtedy zapalał się w jego oczach „rewolucyjny płomień” i przemożna chęć przebudowy świata. Należał do Związku Walki Młodych. Przed Powstaniem znał ponoć Hankę Sawicką, o której dużo opowiadał, a w Powstaniu brał udział w walkach, ramię w ramię z Lechem Kobylińskim.

Powojenną rzeczywistość brał bardzo poważnie i jak to się mówiło „pryncypialnie” i w jego ocenie Witek był „niepewnym elementem”. Zaczął tak uważać po tym jak Ziutka, w wielkim „sekrecie”, opowiedziała mu jak to kiedyś, w Sochaczewie, Witek w jej obronie zabił radzieckiego żołnierza.

-Rozumiesz Jureczku – mówiła z przeogromną naiwnością – musiał tak postąpić! Ten żołnierz chciał mnie zgwałcić!

A Jurek jakoś nie podzielał dziewczyńskich emocji, kręcił głową i pytał:

-To mówisz, że zabił żołnierza, który wyzwalał nasz kraj?

-No tak Jureczku – Ziutce występowały na buzię rumieńce – ale on to zrobił w mojej obronie!

 

A Witek cały ten czas pracował w „Dziedzilli” i  ciągle czuł koło siebie ciepło pięknej Elzy. Ich uczucia drżały, jak unoszący się w powietrzu motyl, który nie może się zdecydować, w którą stronę lecieć.

 

Od tamtego, obcesowego  sprawdzenia czy Witek jest Żydem i po późniejszym wyznaniu tego co przeżyła w obozie, Elza była jakby z rezerwą. Pracowali razem, przygrywał jej do śpiewania, żartowali i rozmawiali, ale jakaś delikatna mgiełka niedopowiedzenia czy obcości zakradła się między nimi. Ciągle jeszcze rwało go do tej fascynującej dziewczyny, ale zupełnie inaczej niż wtedy, gdy po raz pierwszy dała mu do zrozumienia, że się jej podoba.

Swoją drogą musieli uważać, bo właściciel „Dziedzilli”, pan Józef Jordan nie lubił takich związków.

-Interes to interes – mówił – i nie ma w nim miejsca na miłości