Lekarze zachodzili w głowę, jak mógł się tak dramatycznie rozwinąć i dopiero w ostatnim stadium dał o sobie znać. Dawali co najwyżej parę tygodni życia.

Witek usłyszał to w lekarskiej dyżurce. Lekarz starał się jeszcze coś wyjaśniać, ale pod Witkiem załamały się nogi i ciężko usiadł na podłodze. Siedział tak chwilę, a potem położył się skurczony na boku i tak trwał. Dano mu naturalnie coś na uspokojenie, żeby doszedł do siebie, ale to trwało dłuższy czas. Był jak półmartwy.

Najpierw oczywiście nic chorej nie mówiono, ale mama Aniela zdecydowała, że nie ma na co czekać, tym bardziej że czasu już było niewiele. Elza przyjęła wyrok dość spokojnie, tylko w jej oczach ukazały się ogromne łzy, które płynęły po wychudłych policzkach wolno i rozpaczliwie,  podkreślając jej niedolę.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dzieci były głównie pod opieką Fonso, bo Witek był jak oczadziały. Siedział przy łóżku Elzy i chociaż czas odwiedzin był tylko do piątej i to nie w każde dni, to lekarz zrobił dla niego wyjątek. Siedział więc dzień i noc, słuchając każdego oddechu chorej.

Po paru dniach Elza poprosiła go o wzięcie jej do domu, więc wyprosił na recepcji, żeby dali jej karetkę. Mama Aniela dała pieniądze lekarzowi, pielęgniarkom, kierowcy, pomocnikom i wreszcie sama już nie wiedziała komu dawać żeby tylko tej przybranej córce było dobrze, żeby miała opiekę i pomoc.

Ale to dawanie nie miało większego sensu, bo wszyscy widzieli co się dzieje i nawet kierowca karetki patrząc na niedolę chorej i na  zdruzgotanego Witka, ocierał kułakiem oczy.

Umarła w połowie września.

 

Na pogrzeb przyjechało wielu Cyganów, nawet z odległych stron. Dom zapełnił się  kobietami w kolorowych, szerokich spódnicach, ze złotymi bransoletami i wisiorami, brzuchatymi mężczyznami  o gęstych, kędzierzawych czuprynach z kolczykami w uszach i starymi, pomarszczonymi babami, których smagłe twarze przywoływały jakieś odległe, egzotyczne strony.

Było trochę gwaru i rozmów, ale wszystko ucichło z chwilą pojawienia się króla, który podszedł do otoczonego kwiatami katafalku i oddając cześć majestatowi śmierci, nisko się skłonił.

Był ciepły, jesienny czas i wszystko działo się w ogrodzie, bo w domu nie było dla tylu osób miejsca. Katafalk zmajstrował  poprzedniego dnia Fonso i to on, swoimi drogami, poinformował tabor o śmierci.

Potem przyszedł ksiądz, który niedawno chował pana Żabińskiego. W czarnej, żałobnej kapie, pokropił trumnę, zmówił modlitwę  i zaintonował „Dobry Jezu, a nasz Panie, daj jej wieczne spoczywanie!”

Mama Aniela podjęła pieśń, a za nią inni.

Tym razem było inaczej niż w czasie grudniowego pogrzebu pana Żabińskiego. Tym razem nikt się nie śpieszył i korowód żałobników ciągnął wolno cmentarnymi uliczkami. Orkiestra grała niekończącą się cygańską melodię, w której szybsze nuty następowały po wolniejszych.

Nad samym grobem, tuż przed spuszczeniem trumny, stało się coś nieoczekiwanego, bo Witek ocknął się z odrętwienia, podszedł do jednego z muzykantów i wziął z jego rąk skrzypce. Stanął bardzo blisko trumny i nagle zaczął grać dawną piosenkę, którą Elza śpiewała kiedyś w „Dziedzilli”.

“I know that someday you’ll want me to want you…”

Zrobiło się zupełnie cicho. Promienie jesiennego słońce kładły się miękko na opadłych liściach, świeżo otwartym grobie i kolorowych sukniach Cyganek. Piękna, tęskna piosenka, niosła się przez cmentarz i drżała wśród drzew. I wtedy, gdy przebrzmiały już pierwsze tony, pomału i delikatnie włączyła się harmonia, wiolonczela i inne instrumenty.

Cyganki zaczęły poruszać ramionami i głowami, najpierw bardzo wolno, a potem szybciej jakby wyprzedzając rytm granej melodii. Gromada  rozwinęła się szeroko i taniec ogarniał też mężczyzn, dzieci i nawet stare kobiety. Chustki zsunęły się na ramiona, wyciągnięte, nagie ramiona  błyszczały złotymi ozdobami, a wielkie brzuchy mężczyzn w śnieżnobiałych koszulach trzęsły się w takt melodii.

A Witek grał jakby chciał wypowiedzieć cały swój smutek, cały ból i całą żałość, bo oto już czwarta kobieta odchodziła z jego życia. I odchodziła na zawsze.

A gdy skończył, objął swoją trójkę dzieci i patrzył jak trumna z jego ukochaną kobietą schodzi niżej i niżej w otwartą czeluść grobu.

Cyganie odjechali dopiero późnym wieczorem. Potem nastała cisza. Po ruchu i gwarze całego dnia ta cisza aż dzwoniła w uszach. Fonso położył dzieci, mama Aniela siedziała w wiklinowym fotelu przed domem, a Witek poszedł do sypialni i położył się w ubraniu na łóżku.

Leżał tak całą noc i cały następny dzień. Potem zwlókł się, napił wody i znowu wrócił do łóżka. Ani tego, ani następnego dnia nie poszedł do pracy. Nie poszedł też cały tydzień.

W dziesięć dni po pogrzebie ciągle jeszcze był w łóżku. Z Grand Hotelu przyjechał pracownik działu kadr, ale Witek nie chciał nawet do niego wyjść. Mama Aniela wytłumaczyła, że jest chory i wróci do pracy po wyzdrowieniu.

Ale Witek nie wrócił do pracy. Nic nie mówił tylko zapiekł się w swoim bólu. Siadał przed domem i godzinami patrzył przed siebie. Mama Aniela podtykała mu jedzenie, ale on ledwo coś skubnął.

Fonso i mama Aniela zajmowali się dziećmi.

Bożenka i Andrzejek mieli już po sześć lat i mama Aniela uprosiła, żeby je przyjąć do pierwszej klasy, bo w rzeczy samej dzieci były rozwinięte nad podziw, a Bożenka to nawet umiała już liczyć do stu.

W szkole cały czas odczuwało się jeszcze echa zeszłorocznej akcji usuwania z klas krzyży, która napotykała na powszechne protesty i w wielu miejscach trwała aż do początku września 1959. Już pierwszego dnia, gdy mama Aniela odprowadzała bliźniaczki do pierwszej klasy wśród przybyłych rodziców słychać było sarkania i gniewne pytania o krzyże.

Pod naciskiem władz atmosfera powoli się uciszała, ale ludzie nie zapominali i tłumiona złość żarzyła się pod pozorem spokoju.

Nowy, 1960-ty rok był z całą pewnością końcem Polskiego Października 56. Już nikt nie wierzył w pozytywne zmiany i powodzenie tak zwanej „polskiej drogi do socjalizmu”. Powoli, acz nieustępliwie reżim wycofywał się ze wszystkich ustępstw i wolności, które obiecywał w czasie odwilży. Coraz wyraźniej czuło się jego ciężką łapę.

Pewnie, że żadną miarą nie można było tego porównać do stalinowskiej nocy minionych lat, ale co by nie powiedzieć – nie tego się spodziewano po bohaterze Października – Władysławie Gomułce.

Przede wszystkim wielkie podwyżki cen mięsa, jakie wprowadzono w ostatnich miesiącach 59-go, znacznie uszczupliły domowe budżety. Na wsiach ponownie rozszalała się  plotka o kolektywizacji, a to sprawiło, że chłopi pochowali się jak ślimaki w skorupkach, przycupnęli i przestali inwestować, a nawet produkować.

-A po co mi robić, jak i tak wszystkich do PGR-ów przyłączą – mówili.

Były też i inne sprawy, które sprawiały, że w ludziach rodził się bunt. Jedną z nich były trudności w uzyskiwanie pozwoleń na budowę nowych kościołów.

To wszystko sprawiało, że ludzie czarno widzieli przyszłość.

Czekano więc na jakąś zmianę, ale ta nie następowała.

Witek ciągle jeszcze nie chodził do pracy. Niby był w porządku, dłubał przy motorze, bawił się z dziećmi i pomagał Fonso przy jakichś domowych pracach, ale widać było, że jest oklapnięty i dziwnie nie ma ani siły, ani woli żeby się podnieść.

Od śmierci Elzy mijało już cztery miesiące. Któregoś więc dnia, mama Aniela, odwróciła się od gotowania obiadu, wytarła ręce w fartuch i bez słowa postawiła na stole butelkę wódki.

-No Wituś, zanim się kartofle ugotują, napijmy się po jednemu – powiedziała ciepło.

Wypili.

-Ja tak myślę – zaczęła – żebyś sobie synku poszukał  jakiejś dziewczyny, bo jak to mówią najlepszym lekarstwem na jedną kobietę jest inna kobieta. Młody jeszcze jesteś, życie sobie jakoś musisz ułożyć, bo ja ci tu do śmierci gotować nie będę. Znajdź sobie jakąś porządną kobitkę i zobaczysz, że będzie dobrze.

-Co też mama gada?! – żachnął się Witek.

-Już ja wiem co gadam. Tylko zanim się będziesz deklarował, przyprowadź mi ją żebym mogła zobaczyć jaka jest.

Ta rozmowa zapadła Witkowi w serce.

Pracując przy motorze żuł w myśli to co usłyszał i im dłużej żuł tym bardziej mu się to podobało.

Pod koniec stycznia zgłosił się wreszcie w Grand Hotelu do pracy. Co prawda jego miejsca już nie było, ale Orbis skierował go do świeżo wyremontowanego Hotelu Europejskiego do nocnej restauracji, z wejściem od ulicy Ossolińskich. Nieoficjalnie nazywano ją „Kamieniołomy”.

Witek nie posiadał się z radości! W najśmielszych snach nie myślał, że tak to się ułoży i że wróci w swoje stare, przedwojenne kąty. Z biura kadr wyszedł jak na skrzydłach.

Siadł na motor i pomknął Kruczą w kierunku Alei i Mostu. Dzień był słoneczny, niezbyt mroźny, ale Most Poniatowskiego pokryty był cienką warstwą lodu. Wiadomo – od rzeki.

I tam właśnie, jadąc trochę za szybko i chcąc wyprzedzić wolny samochód, poślizgnął się i upadł na bok. Motor posunął się po lodzie i wylądował kilkanaście metrów dalej na barierze.

Próbował się podnieść, ale ciężko to szło. Doszedł do chodnika, ale tam upadł i leżał półoparty o betonowy słup.