Mały Józio wychowywał się z Karolem i jego rodzeństwem prawie na równych prawach i chociaż Zosia protestowała i mówiła, żeby Józio siedział przy niej w kuchni bo przecież nie uchodzi „pańskim dzieciom” bawić się z synem służącej to babcia Wandzia przecięła to kiedyś zdecydowanym słowem, że póki ona żyje to wszystkie dzieci w domu będą traktowane tak samo. Józio przylgnął do rodziny i po latach nikt już nie pamiętał jak to było. Traktowano, że był synem Freyów i w którymś momencie pan Franciszek rzeczywiście usynowił go ze wszystkimi wymogami prawa i w ten sposób Józio został Freyem! Zosia płakała wtedy ze szczęścia cały dzień. To było zaraz po powrocie pana Franciszka z wojny w 1918. Józio miał już wtedy 15 lat. Z rok starszym Karolem byli najlepszymi braćmi – kochającymi się nawet bardziej niż z resztą rodzeństwa.

No więc obiad był o 12 w południe. Pan Frey siadał za stołem i zawiązywał pod brodą ogromną serwetę. Najpierw kroił zupę nożem. To znaczy kroił kluski czy co tam w zupie było. Dzieci patrzyły zachwyconymi oczami jak dziadzio „kroi zupę”. Potem zaczynało się smakowite próbowanie zupy, wycieranie wąsów, pogryzanie chlebka bo przecież zupa bez chlebka była nie do zjedzenia!

Po obiedzie, gdy inni byli przy leguminie dziadzio popijał piwo bo trzeba dodać, że pan Franciszek zawsze musiał mieć do obiadu kufel piwa. Tak bowiem lubił. To obiadowe piwo to był bodaj jedyny alkohol pity u Freyów. Chociaż zarówno on jak i jego aptekarscy przodkowie zawsze robili nalewki, miody i inne alkohole domowej roboty to picie ograniczało się do wyjątkowych przypadków gdy przyjeżdżał jakiś gość. Podawano wtedy do stołu karafkę z rżniętego kryształu z nalewką. Pan magister jednak nie pił. Zadawalał się swoim poobiednim piwem – i to wszystko.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wtedy, w ciągu tych strasznych, styczniowych dni 1951-go obiady były jak zwykle – o dwunastej – ale stała się jedna rzecz niezwykła – pan Franciszek nie pił piwa! Na próżno pani Wanda namawiała – chcąc choćby w tak minimalny sposób – umniejszyć ból męża – i stawiała przed nim jego codzienny kufel, wypełniony chłodnym, z piękną pianą, piwem. Pan Franciszek nie umoczył w nim nawet swoich wąsów.

Zaraz po wielkim remanencie apteki przeprowadzonym przez kilkuosobowy zespół kontrolerów z województwa stanęły wielkie pytania: Co dalej??? Kto będzie pracował w państwowej już teraz aptece? Kto będzie płacił za lokal? Czy Freyowie zostaną wyrzuceni z własnego domu?

Nikt nic nie wiedział. Władza zamknęła aptekę i oświadczyła, że Karol Frey będzie tymczasowym kierownikiem aptek aż do podjęcia przez władze odpowiednich decyzji. Franciszek Frey z uwagi na swój podeszły wiek zostaje skierowany na emeryturę. I to wszystko. Rodzina była jak oczadziała. Co z drogerią po drugiej stronie rynku? Jakie będą te nowe, nieznane decyzje nowych władz? Czy dostaną jakieś odszkodowanie? I tak dalej i temu podobne!

Wszystko było zatrważające i przygnębiające – głównie przez jakąś dziwną anonimowość władzy, która uderzała jak obuchem ale nie ponosiła żadnej odpowiedzialności. W tym stanie rzeczy postanowiono zwrócić się do jedynego człowieka, który w tych nowych, komunistycznych czasach miał szerokie rozeznanie i siedział mocno w siodle ale u Freyów traktowany był z niekrywaną niechęcią. Tym kimś był major Jacek Woźniak – mąż Dusi – córki pana Karola.

Dusia wyszła za mąż w 1946 – w rok po zakończeniu wojny. Miała 22 lata i była u szczytu swojej urody. Po mamie – Romie z Dornickich – oddziedziczyła piękne rysy twarzy i doskonałą figurę. Nosiła się przy tym wysoko, prosto, potrząsając falującymi włosami. Była ze wszech miar atrakcyjną dziewczyną. Jej bliźnia siostra Musia nie miała już tej umiejętności „noszenia się”. Też była ładna ale inną urodą – bardziej freyowską. Bliźniaczki ale różne. Mówiono, że trudno powiedzieć kto piękniejszy – mama czy córki. Słysząc to Roma śmiała się swoim perlistym śmiechem odrzucając głowę i pokazując przy tym piękne, równe zęby. Miała ich całą buzię! Niektórzy – ale tylko bardziej zawistni – mówili, że to chyba sztuczne bo takich zębów to nikt nie może mieć! Pani Roma śmiała się jeszcze perliściej a zakochany Karol patrzył na nią i na córeczki jak urzeczony!

Dusia wyszła za mąż z miłości. Jacek nosił bryczesy, długie buty i koszulę z wysoko podwiniętymi rękawami. Był chłopcem z lasu. O tym jak przeszedł wojnę różnie mówiono – ale najczęściej to, że w ostatnim okresie, już po zawiązaniu PKWN-u działał w ZWM. Mówiono też, że był swój chłop, odważny jak ranny żbik i że paru chłopakom uratował życie. Co tu zresztą mówić – tak naprawdę to w czerwcu 45-go to właśnie on a nikt inny uratował Aptekę. A było tak:

Któregoś wieczoru – już po zamknięciu apteki cała rodzina siedziała przy kolacji. Na stole stała wielka lampa naftowa z porcelanową umbrą. Babcia Wandzia podała mamałygę i kwaśne mleko. Akurat wtedy, od strony wejściowych drzwi dał się słyszeć straszny łoskot i w parę sekund potem do pokoju wpadła grupa uzbrojonych po zęby meżczyzn. Wykrzykiwali coś po ukraińsku, wymachiwali bronią. Jeden z nich uderzył Karola kolbą, który upadł ciężko na stół. Wrzask, tłuczenie szkła, walenie ciężkich buciorów było tak straszne, że struchlałym kobietom wydawało się, że to piekło otworzyło swoje bramy i diabli szaleją po domu. Dziadziowi Franiowi przystawili lufę do głowy i kazali się prowadzić do apteki. W jednej chwili rozrzucili na podłodze wielką płachtę i zaczęli na nią zrzucać różne lekarstwa i specyfiki. Stos się powiększał. Wiedzieli co brać bo jeden z nich przebiegał wzdłuż półek i urywanymi krzykami wskazywał lekarstwa. Tymczasem dwóch drabów trzymało domowników pod lufami a inny oparł pistolet na czole pana Franciszka. W międzyczasie reszta bandy plądrowała kuchnię, spiżarnię. Z zewnątrz slychać też było rozwrzeszczany drób wiązany przez zbirów w żywe pęczki. I nie wiadomo jakby się ten wściekły napad skończył gdyby nagle gdzieś z głębi rynku nie padły strzały. Cała seria z karabinu maszynowego. Banda znieruchomiała a potem ten, który dyrygował grabieżą lekarstw szczeknął szybko do innych a ci porwali naładowaną płachtę i zaczęli wychodzić. Wszystko odbywało się w pośpiechu. W ostatnim momencie jeden z napastników złapał naftową lampę ze stołu i wściekle cisną nią o ścianę. Płomienie buchnęly i zaczęły lizać wielki obraz Brandta przedstawiający Tatarów na stepie. Kobiety rzuciły się ratować ale w rozgardiaszu nie można było znaleźć wiadra, dzieci płakały przeraźliwie, groza podnosiła włosy na głowach. Wreszcie Karol, który ocknął się z omdlenia – z zakrwawioną twarzą rzucił się, zdarł ze ściany ogromny kilim i zaczął nim młócić ogień. W tym samym momencie wpadł do domu Jacek Woźniak z odbezpieczoną pepeszą.

Jak się okazało to on wystraszył bandę swoją karabinową serią. Zaraz też wyrwał kilim z rąk Karola bo ten słaniał się na nogach i zaczął skutecznie gasić. Stara papuga Mora darła się jeszcze jakby ją ktoś żywcem obdzierał z wyleniałych piór ale powoli, powoli – i to dzięki Jackowi – przerażenie ustępowało.

Jacka znano od przedwojny ale nikt sobie nim głowy nie zawracał bo szaławiła był jakich mało, rozrabiał, Żydom dokuczał, wszyscy się skarżyli. Doszło nawet do tego, że rabin Szmuel chodzil do dorniewskiego proboszcza – prałata Nogi, żeby ten wpłynął jakoś na psotnika. Prałat jednak zdołał załatwić tylko tyle, że dorniewski dziedzic pan Eustachy Dornicki przyjął Jacka do pracy przy koniach na swoim folwarku. Trzeba przy tym dodać, że Jacek znał się na koniach wybornie a one rozumiały go tak jakby był jednym z nich. Pan Dornicki trzymał podówczas kilkanaście całkiem ładnych koni wierzchowych, które co tu dużo mówić marniały bezczynnie. Jacek zaczął pracować, trochę się uspokoił, jeździł konno i Żydzi odetchnęli.

Potem przyszła wojna i Jacek przepadł. Wrócił dopiero w zimie 45-go.

Dusia znała go jeszcze jako kilkunastoletnia panienka ale nic tam między nimi nie było bo i być nie mogło. Dusia była „z Apteki” a Jacek był „nic-po-tym”. Teraz jednak, gdy po tej strasznej historii z ukraińską bandą stanął w drzwiach z automatem opartym o biodro, w długich butach i ogniem w oczach – Dusia zakochała się w jednej chwili! W jednej chwili!

I potem, gdy już minęło parenaście dni od tego makabrycznego wieczoru, emocje ostygły i przywrócono dom do jako takiego porządku Dusia wyznała któregoś wieczoru Musi, że kocha Jacka.

A czerwiec kusił krótkimi nocami, młoda krew wrzała w żyłach – dość na tym, że w parę tygodni po napadzie wszyscy już wiedzieli, że młodzi mają się ku sobie. Były spazmy, płacze, prośby i zaklęcia.

Wszystko na nic. Dla Dusi to był ten albo żaden! Mama prosiła, ciotki tłumaczyły nawet babcia Wandzia przedstawiała jakieś racje ale wszystkie emocje przeciął dziadzio Franio. Wziął młodych na rozmowę i sprawa została załatwiona.

Ślub odbył się w maju 1946. Trzeba powiedzieć, że młoda para prezentowała się nadzwyczaj przystojnie i zachwytom nie było końca. A na weselu bawiono się jak na żadnym innym. Radości i animuszu dodawał niedawny koniec wojny, rozprężenie, wiara w lepsze czasy i nowe możliwości. Młodzież szalała, piła i nawet starsze pokolenie bawiło się jak „przed wojną” a już Roma to dosłownie królowała na parkiecie czy raczej na deskach, z których zbito podłogę do tańczenia.

Jak to często w życiu bywa wbrew wszystkim obawom i szeptaniom, że „pewnie ją zostawi i pójdzie z inną!” Jacek okazał się najlepszym mężem. W rok po ślubie urodziła się mała Marylka, w dwa lata potem Jureczek. Cała czwórka zajmowała dwa pokoje na piętrze. W tym czasie dom był rzeczywiście pełny bo na dole mieszkali dziadziowie i dwie siostry Karola – Fela i Hela – obie wdowy po oficerach. Mąż Heli zginąl w Warszawie w czasie niechlubnego zamachu majowego a Feli w pierwszych dniach 1939-go pod Kutnem. Stara Zosia mieszkała w pokoiku koło kuchni. Józio był za granicą. Na piętrze rozlokowali się Jackowie z dziećmi. Karolowie jeszcze w 34-tym przenieśli się do teściów czyli do dworu Dornickich gdzie było więcej miejsca i ogromne obejście.

W parę miesięcy po weselisku Jacek dostał pracę w powiatowym urzędzie bezpieczeństwa w wydziale gospodarczym. Rok później był już kapitanem i pełnił funkcję zastępcy kierownika wydziału do tępienia szkodnictwa gospodarczego w przemyśle i handlu. Naturalnie wraz z jego przeniesieniem na nowe stanowisko Dusia z dziećmi też przeniosła się do powiatu. Wtedy – gdy w styczniu 1951 roku władza ludowa zagrabiła aptekę Franciszka Freya – Jacek był już w randze majora i pracował w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego. To właśnie do niego – jako do ostatniej deski ratunku – postanowiono się zwrócić o pomoc.

Jackowie nigdy nie stronili od rodziny ale ich częste na początku wizyty zrobiły się z biegiem czasu rzadsze a potem nawet bardzo rzadkie. Chodziło głównie o to, że dwie siostry pana Karola – ciotki Dusi – dawały młodym wyraźnie odczuć swoją dezaprobatę z powodu popełnionego przez Dusię „mezaliansu”!