Fragment książki Kazimierza Brauna „Pamięć. Wspomnienia” (Wyd. A. Marszałek, Toruń 2015), nadesłany 8 grudnia 2025, w dniu rozpoczęcia procesu Grzegorza Brauna, syna Autora.


Z moim ojcem, Juliuszem, zaaresztowanym 6 grudnia 1948 r. nie było przez przeszło półtora roku żadnego kontaktu. Nie było widzeń, nie było korespondencji. Jakoś tylko mama [Elżbieta Braunowa, z domu Szymanowska] dowiadywała się, zawsze zresztą z opóźnieniem, gdzie siedzi: w Częstochowie – wiedziałem,  który to gmach, niedaleko parku, i wiedziałem, że tam w piwnicach trzymają ludzi; gdy się przechodziło ulicą Jasnogórską, to uwięzionych było nawet widać przez piwniczne okna z żelaznymi sitami. Potem ojciec siedział w Kielcach, bo to była stolica województwa, do którego należała Częstochowa – także wiedziałem, w którym gmachu mieści się UB. Potem więziony był w Warszawie.
Gdzieś w środku lata, w końcu lipca, okazało się, że będzie proces ojca i wyrok. Nie pamiętam jak mama została o tym powiadomiona. O sposobie otrzymywania jakichś szczególnych wiadomości, tak jak o ich treści, nie mówiło się – stała wojenna, konspiracyjna zasada. Bo przecież dla nas wojna (wojna z nami) trwała nadal, i nadal żyliśmy jak w konspiracji, jak w czasie okupacji, bo to była kolejna okupacja, teraz sowiecka.

Tego samego dnia miał być proces i wyrok. Pomyślałem, że proces będzie krótki, bowiem oparty o długie śledztwo. I przypuszczałem – już wtedy, i tak też myślę teraz – że wyrok był, oczywiście, już z góry ustalony.

Mama i babunia [Henryka Braunowa, z domu Millerówna] postanowiły, że pojadą do Warszawy, i że zabiorą mnie. To była pewnie taka metoda wychowawcza – opisał ją Mickiewicz w wierszu Do Matki Polki. Poeta radzi tam Matce Polce, jak wychowywać syna: „Wcześnie mu ręce okręcaj łańcuchem, / Do taczkowego każ zaprzęgać woza, / By przed katowskim nie zbladnął łańcuchem / Ani się spłonił na widok powroza”. Warto przeczytać cały ten wiersz ponownie, aby dotknąć atmosfery naszego domu wtedy. Nie wiem zresztą, czy mama i babunia tak świadomie postępowały – aby chłopca jakoś wdrażać do życia w niewoli – ale takie myślenie było wpisane w praktykę wychowawczą polskiej rodziny od czasów zaborów. A przecież wtedy żyliśmy znów pod zaborem. Ten wiersz już wtedy umiałem na pamięć. Podobnie jak bardzo wiele innych.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

To była długa podróż pociągiem z Częstochowy do Warszawy. Pamiętam, że tak mi to jakoś wracało co chwila: zobaczę ojca. Zobaczę ojca po przeszło półtora roku niewidzenia. Dokładnie był to rok i osiem miesięcy – bez niego. Pamiętam też, że patrząc na inne dzieci na peronie, w pociągu, w mijanych miejscowościach, zwłaszcza chłopców w wieku podobnym do mojego, myślałem: czy mają ojca? Czy mają ojca w domu? A może mają ojca w więzieniu? Ta myśl, że mój ojciec siedzi w więzieniu i pewnie pozostanie tam na wiele lat, była zarówno dotkliwa, przenikała strachem, jak i napawała dumą. Gdyby się odkryło tu, w pociągu, że mój ojciec siedzi w więzieniu, a ja jadę na jego proces i wyrok to byłbym natychmiast napiętnowany i zagrożony; dla wielu ludzi sam kontakt ze mną stanowiłby zagrożenie; może konduktor kazałby mi wysiąść, może sprowadziłby milicję? Zarazem, myśl o tym powodowała dumę i jakieś szczególne poczucie wyróżnienia: oto ja właśnie mam ojca więźnia, prześladowanego za Polskę. Jego cierpienie jakoś uszlachetnia i mnie. Co więcej, jego cierpienie zobowiązuje. Muszę się starać mu sprostać, być godnym. Tego samego uczucia doświadczałem właściwie stale w szkole – przecież wszyscy wiedzieli, i nauczyciele i koledzy, że mój ojciec siedzi w więzieniu, więc byłem jakiś gorszy. Zarazem byłem w ten sposób jakoś wewnętrznie wyróżniony, uhonorowany.

Ale nic się nie zdarzyło w ciągu całej podróży pociągiem. Pamiętam tylko gorąco – nie otwieraliśmy szeroko okna, aby wiatr nie targał włosów babuni. Przyjechaliśmy na dworzec Warszawa Główna już po ciemku. Był 3 sierpnia 1950 r. A rozprawa i wyrok miały być następnego dnia, w piątek, 4 sierpnia 1950.

W Warszawie mama zdecydowała, abyśmy wzięli taksówkę, ze względu na Babunię. Było to w naszej katastrofalnej sytuacji finansowej zdarzenie absolutnie niezwykłe. Taksówka, która nas zabrała po długim czekaniu w kolejce na dworcu Warszawa Główna, to był stary niemiecki opel kadett z odkrytym dachem – tak jak przed wojną nasz mercedes. Było lato, ciepły, bardzo ciepły, wieczór i dach samochodu był zwinięty. Mama i babunia usiadły z tyłu, a ja obok kierowcy.

Jechaliśmy z dworca Alejami Jerozolimskimi, a potem skręciliśmy w lewo, w Nowy Świat, żeby Tamką zjechać na Powiśle.
To stało się na Nowym Świecie. Pamiętam bardzo dokładnie ów moment: jadę tym odkrytym samochodem po Nowym Świecie, ulica jest nieźle oświetlona, oświetlone są witryny sklepów, niewiele samochodów, ale dużo ludzi na chodnikach, i nagle przypomina mi się Ballada o Warszawie stryja Jerzego – znałem ją już wtedy na pamięć –  i ten jej ostatni obraz: Wizja polskich żołnierzy, którzy wracają do wolnej Warszawy: „oto ów powrót znojnych żniwiarzy z dalekich, dalekich stron” – ulicami „przechodzą pułki żołnierzy” – i żołnierze ci idą Nowym Światem – „Nad Nowym Światem łuna tych twarzy…”  A ja właśnie jadę Nowym Światem.

I nagle staję w tym jadącym, odkrytym samochodzie, kładę dłonie na górnym skraju obudowy przedniej szyby, wiatr owiewa mi twarz, i myślę, że jestem generałem, który prowadzi powracające do Warszawy polskie wojska.
Musiałem już kiedyś widzieć takie fotografie, może kroniki filmowe, jak to jakiś wielki wódz przejeżdża otwartym samochodem przed frontem oddziałów, jak z samochodu odbiera defiladę, jak w otwartym samochodzie prowadzi niekończącą się kolumnę pojazdów wojskowych.

I oto, tak, nagle, na mgnienie oka, ja sam jestem dowódcą wielkiego pochodu zwycięskiego polskiego wojska wkraczającego do Warszawy. A to wojsko wkracza, aby uwolnić mojego ojca. To trwało tylko chwilę. Zaraz usiadłem z powrotem, aby taksówkarz mnie nie zwymyślał. Już nie byłem generałem. Byłem wystraszonym chłopcem, wrogiem ludu, który jechał na proces ojca, wroga ludu. Pomyślałem, że jeśli coś za mną jedzie, to chyba kolumna ruskich czołgów.

Następna migawka pamięci jest taka: siedzimy z mamą i babunią na ławeczce w podcieniu jakiegoś gmachu naprzeciwko wielkiej żelaznej bramy więzienia na Mokotowie przy ul. Rakowieckiej. Jest tam kilkanaście osób. Nikt nic nie mówi. Też zasada wojenna.
Czekamy na wezwanie do przejścia przez ulicę i wejścia do więzienia. Mama musiała się jakoś dowiedzieć, że taka będzie procedura. Nie będziemy wpuszczeni na proces, który właśnie się tam toczy, ale tylko na odczytanie wyroku. Nie pamiętam skąd o tym wiedziałem. Czekamy bardzo długo. Od rana, gdzieś do południa, pewnie do wczesnego popołudnia.

Wreszcie przychodzi jakiś mundurowy z karabinem na plecach – strażnik, czy też dozorca więzienny. Wyszedł z furtki w tej więziennej bramie, przeszedł przez ulię. Mówi, jakoś bardzo cicho: „Braun”. Mama i babunia zrywają się. Dołączam. Ten mundurowy nawet na nas nie spojrzał, odwrócił się i zmierza do bramy. Idziemy, podchodzimy przed tę żelazną furtkę. Stajemy, uchyla się judasz, strażnik prowadzący nas coś mówi do oczu widocznych w judaszu. Otwiera się furtka. Wchodzimy. Furtka zatrzaskuje się za nami. Głośno – żelazna.

Potem jest podwórze, drzwi. Judasz. Kilka słów strażnika. Otwarcie drzwi. Wchodzimy. Teraz on mówi, stale bardzo cicho: „Czekać”. Stajemy i czekamy, aż drzwi, przez które weszliśmy, zostaną zamknięte za naszymi plecami na klucz przez tego strażnika, który je otworzył. Wtedy „nasz” strażnik mówi: „Iść”. Idziemy za nim korytarzem do jakiejś wielkiej kraty, w której drzwi z kraty, za którymi znów strażnik. Zatrzymuje się „nasz” strażnik. Zatrzymujemy się za nim i my. Znów parę słów zamienionych przez „naszego” strażnika z tym strażnikiem za kratą. On otwiera furtkę. Wchodzimy, i „nasz” strażnik mówi: „Czekać”. Więc czekamy, aż ten drugi strażnik zamknie kratę z trzaskiem i przekręci klucz. Wtedy „nasz” mówi: „Iść”. I idziemy, pustym, kamiennym korytarzem. Jest tu zimno, a ja ubrany jestem na lato, w krótkie spodenki, na pewno mama i babunia też marzną. Słychać nasze kroki. Nie słychać żadnych ludzkich głosów, ale odzywają się jakieś hałasy, dudnienia i trzaski tych, wszędzie takich samych, krat. Znów krata. Strażnik za nią. Ta sama procedura. I tak jeszcze kilka razy. Kolejny korytarz. Tym razem ma dwoje drzwi z jednej strony, a z drugiej drewnianą, długą ławkę. „Tu czekać” – mówi strażnik, znów bardzo cicho, i odchodzi tam, skąd przyszliśmy, więc znów stanął na chwilę przed kratą, zanim inny strażnik mu jej nie otworzył. Zatrzasnął kratę. Przekręcił klucz. Zostajemy sami. Czekamy długo. Te drzwi przed nami, to zapewne do sali sądowej. Nikt z nas trojga nic nie mówi. Tam komuniści sądzą mojego ojca.

Czekaliśmy pod drzwiami sali sądowej kilka godzin. Długo. Tam, za zamkniętymi drzwiami, odbywał się proces ojca. Był tajny, bez udziału publiczności.
Mama wyciągnęła butelkę z kawą zbożową. Najpierw dała mnie, później babuni. A babunia nie mogła pić, tak jej się ręce trzęsły. Ale przez cały czas nie uroniła ani jednej łzy. Nie płakała i mama. Dwie Matki-Polki, w ścisłym, mickiewiczowskim sensie. Babunia Henryka Braunowa: najstarszy syn, lotnik, Kazimierz, walczył w wojnie bolszewickiej i zginął w 1920 r. Starszy syn, Jerzy, poeta, filozof, konspirator, w ścisłym kierownictwie polskiego państwa podziemnego, teraz w więzieniu. Córka, Jadwiga, aktorka, zawieruszyła się w czasie drugiej wojny gdzieś w Rosji, złapana przez Sowietów, sądzona, skazana, zesłana do łagru, po tak zwanej „amnestii” dotarła do polskiego wojska pod komendą generała Andersa, gdzie została dyrektorem Teatru Dramatycznego, odnalazła się po wojnie w Londynie, który wtedy, w 1950 r., był dalej niż na innej planecie. I młodszy syn, mój ojciec, Juliusz – jako harcerz był ochotnikiem w pierwszej wojnie, ochotnikiem i jeńcem wojennym w drugiej wojnie, uciekł z niewoli; więziony przez Niemców w 1939 i 1943 roku, cudem uniknął Oświęcimia; uwięziony przez ubecję w 1948 r., teraz właśnie sądzony. I druga Matka-Polka, moja matka, Elżbieta z Szymanowskich: mąż wielokrotnie więziony „za Niemca” i „za Ruska”, a teraz sądzony.

Przyszedł strażnik. Podszedł do nas. Powiedział półgłosem: „Do sali”. Ruszył w kierunku drzwi, otworzył je kluczem, wszedł, weszliśmy za nim. Salka nieduża. Z jednej strony kilka rzędów ław. Siedziało tam jakichś dwóch cywili. Strażnik powiedział: „Tam siadać”. Zrozumieliśmy, że w tych ławach. „Na końcu” powiedział. A więc w ostatnim rzędzie, pewnie po to, aby nie być za blisko więźnia. Z drugiej strony sali było podwyższenie, a na nim stół, czy coś jakby drewniana lada sklepowa. Nasz strażnik zamknął kluczem drzwi sali od wewnątrz i siadł przy nich na stołku.

Innymi drzwiami niż my przed chwilą, wszedł inny strażnik. Za nim był ojciec! Za nim drugi strażnik. Poszli do ławy z boku podwyższenia po lewej stronie. Siedli.
Po tylu miesiącach zobaczyłem pierwszy raz ojca. Był jakby mniejszy. Ale z tymi samymi, pełnymi życia oczami. Natychmiast nas zobaczył. Był w szarym drelichu, na nogach miał drewniaki. Położył prawą rękę na piersi i dużym palcem (kciukiem) nakreślił na drelichu krzyżyk. Pobłogosławił nas w ten sposób. I pokazał, że ma nas w sercu: matkę, żonę, syna. Na pewno całą rodzinę, wszystkich. Patrzyliśmy na siebie oniemiali.
Za chwilę drzwi z tamtej strony znów się otwarły i nasz strażnik huknął, nagle bardzo głośno: „Wstać!” Na podwyższenie, za ten stół, czy ladę, weszło trzech wojskowych w mundurach. Potrafiłem rozpoznawać stopnie: jedna gwiazdka i dwie belki, więc major, trzy gwiazdki to porucznik, a jedna gwiazdka to chorąży.
Wpatrywałem się w ojca, a on stał wyprostowany, ale nie patrzył na sędziów, patrzył w bok, na nas. „Siąść!” Huknął strażnik. Major coś powiedział. Nie pamiętam co. Potem znów nasz strażnik, ryknął głośno: „Wstać!”

Major wziął kartkę i coś czytał monotonnym głosem. Zrozumiałem, że to było owo odczytanie wyroku, na które przyjechaliśmy. Niewiele z tego zapamiętałem. Można dziś odczytać cały tekst w mojej teczce IPN-owskiej. Dotarła do mnie cyfra siedem. Więc wyrok siedem lat. Za kontakty z Jerzym Braunem – przecież bratem! Za coś tam jeszcze.  Siedem lat, więc jeszcze przeszło pięć. I jeszcze coś czyta major. I jeszcze coś – „przepadek mienia i utrata praw publicznych”. Jakie prawa miał jeszcze utracić więzień? (W moich „teczkach”, które otrzymałem z IPN, znajduje się tekst wyroku na mego ojca, w tym skład Wojskowego Sądu Rejonowego w Warszawie, Znak akt Sr. 863/50, z dnia 4 sierpnia 1950 r. Przewodniczący: mjr. Adamowski Piotr, ławnik: por. Ciechowski Marian, ławnik: chor. Jachimowicz Jan.)

Natychmiast po odczytaniu wyroku tych trzech mundurowych-sędziów wyszło. „Nasz” strażnik odezwał się, tym razem znów cicho, wyraźnie znudzony: „Wychodzić”. I sam wyszedł z sali, zostawiając otwarte drzwi. Ojciec siedział na swoim miejscu mając z dwóch stron strażników. Patrzył na nas. Wstaliśmy i patrzyliśmy na niego. Ukazał się „nasz” strażnik w drzwiach. Ryknął: „Powiedziałem wychodzić!” Wyszliśmy, patrząc na ojca jak najdłużej się dało. Został tam.

Strażnik zamknął za nami drzwi sali na klucz i poszedł do furtki w kracie, zostawiając nas na korytarzu. Strażnik zza kraty otworzył mu furtkę. Gdzieś zniknęli.
Czekaliśmy stojąc. Mama, babunia, ja. I nagle, z bliska ukazał się ojciec. Wyprowadzili go na korytarz z drzwi od strony podium sędziowskiego dwaj strażnicy, jeden z przodu, drugi z tyłu. Rzuciłem się do ojca. To był odruch. I on też targnął się ku mnie. Strażnik idący z przodu, przed ojcem, pchnął mnie brutalnie w pierś, tak, że poleciałem w tył, ku mamie i babuni; mama złapała mnie, abym się nie przewrócił. Drugi strażnik, ten idący z tyłu, przytrzymał ojca, łapiąc go od tyłu za ramiona i wykręcając do tyłu ręce. Ojciec zawołał: „To syn, syn”.

Strażnicy natychmiast ruszyli. Przodem pierwszy, za nim ojciec z rękami wciąż wykręconymi na plecy przez drugiego strażnika. Poszli ku kracie zamykającej korytarz. Tam pierwszy strażnik zatrzymał się, aby wymienić jakieś pomruki ze strażnikiem z drugiej strony, który zaraz zaczął otwierać kluczem furtkę w kracie. Gdy tak stali tam – strażnik, ojciec, strażnik – przecież tylko krótką chwilę – ojciec odwrócił głowę.  Patrzył na nas swymi wielkimi, żywymi oczami, jakby z uśmiechem.
Przypomniał mi się monolog Sobolewskiego z Dziadów, też go umiałem na pamięć, jak to „Wywiedli Janczewskiego” – który, w kajdanach, wywożony na Sybir – „…lud żegnał uśmiechem” – jakby chciał powiedzieć „nie bardzo mnie boli.” Tym uśmiechem ojciec mówił nam, że „nie bardzo go boli” więzienie i ten właśnie wydany wyrok, że jest dobrej myśli, żebyśmy się nie martwili.

Kazimierz Braun