To byli ci, którzy już  nigdy nie mieli się cieszyć swoimi rodzinami i wiosennym słońcem. I tym bardziej czuł, że są mu bliscy.

To był tylko błysk, ale wystarczył, żeby poczuć, że stoi na nowej drodze. I był pewny, że ta droga jest słuszna i musi ją podjąć w walce z okupantem. Tak jak to zrobił wtedy, siedemnaście lat wcześniej, we wrześniu 1939-go.

 

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W Październiku szedł już wraz z tysiącami innych na Plac Defilad, słuchał z zapartym tchem przemówienia Gomułki, a w parę dni potem oddawał krew dla walczących Węgrów.

A na Węgrzech krew lała się rzeką, bo Wolna Europa mówiła o setkach zabitych, tysiącach rannych, sowieckich czołgach na ulicach miast i regularnej okupacji kraju.

Wszyscy żyli w napięciu i oczekiwaniu.

Parę dni po Wszystkich Świętych, przyjechała do Witków mama Aniela ze swoim przyjacielem panem Żabińskim. Na obiad i żeby popatrzeć na małe dzieciaczki.

Pan Żabiński od samego progu zaczął mówić o Węgrzech i o wydarzeniach ostatnich dni. Płonął. Kipiał wiadomościami z Wolnej Europy i Głosu Ameryki.

-Och – mówił – gdybym ja miał trzydzieści lat mniej! Zaraz bym tam pojechał!  Bić bolszewików! Mówię ci Witek, to powinien być pierwszy i najważniejszy obowiązek każdego szczerego Polaka! Bić Ruskich!

-Uspokój się Kaziu – mitygowała go mama Aniela – zostaw wreszcie tą politykę i popatrz na dzieci! Zobacz jak Tomuś chodzi!

Ale pan Żabiński był czerwony jak indor, pełen emocji i nie dawał się uciszyć.

-Co też mówisz Anielciu, toż to okupant, który krew naszą pije, musimy walczyć! Może ten Gomułka coś pomoże, może przynajmniej u nas coś się zmieni…

W tym momencie zachwiał się nieco, chciał przytrzymać krzesła, zachwiał się znowu i nagle osunął na kolana. Witek podskoczył, złapał go w pół żeby przytrzymać, ale nie dał rady, bo pan Żabiński był masywnym mężczyzną o grubych kościach i solidnej wadze. Runął i tak pozostał.

Witek próbował ratować, potem poleciał do sąsiadów, którzy mieli telefon i zaczął wydzwaniać do szpitala. Karetka przyjechała dopiero po pół godzinie. Obaj pielęgniarze i lekarz byli po wódce, bo czuć było od nich jak z gorzelni, ale to i tak nie miało znaczenia, bo wylew krwi do mózgu zdążył zrobić swoje i pan Żabiński leżał z dziwnie wykrzywioną twarzą i bezwładną lewą ręką i nogą.

Potem szpital, próby leczenia i wreszcie powrót do domu, gdzie tylko leżał lub siedział w fotelu, ani nie mówiąc, ani nie dając żadnych sygnałów czy słyszy i rozumie.

Wszystko to w oczywisty sposób zburzyło równowagę życia, bo chory wymagał teraz ciągłej opieki. Najgorsze było to, że nie mówił i nie reagował. Nie mógł też oczywiście chodzić do ubikacji, a w związku z czym trzeba  mu było zakładać wielkie pieluchy, zmieniać, myć i wszystko trzymać w jakiej takiej czystości.

Mama Aniela była silną kobietą, ale w tym przypadku nie było mowy o tym, żeby w pojedynkę dała rady.

W tym czasie jadłodajnia „Anielka” nie istniała już od paru miesięcy. Aniela zdecydowała, że dość, że wystarczy, bo wydział skarbowy siedział jej na karku, klientela biedniała i obroty spadały.

W chwili, gdy pan Żabiński doznał wylewu, sprawy były już pozamykane, a mama  Aniela siedziała  wyłącznie w swojej bazarowej budce. Po latach restauracyjnego ruchu, uważała się za półemerytkę.

Dobrze jej było, a do tego gdy ostatniemi czasy zamieszkał z nią pan Żabiński, czuła się jakby jej lat ubyło i zaczęło się nowe życie.

Teraz to wszystko runęło i pomimo wielkiej siły i odporności na przeciwności losu, Aniela była jak uderzona obuchem w skroń. Okupacyjny handel, powojenne interesy, restauracja i bazar sprawiły, że była bardzo majętną osobą. Miała wiele kontaktów, znała chyba „pół Warszawy” i co tu dużo mówić – przez swoje niezliczone, nie zawsze jasne  znajomości wiele mogła, ale tym razem życie okazywało się dla niej ciut, ciu przyciężkie. Stała więc wobec tego ogromnego, ciężkiego wyzwania z ciężkim sercem.

I wtedy Elza powiedziała bez żadnego wahania:

-Będziecie mieszkać u nas. Ja już wszystkiego przypilnuję i będzie dobrze.

Aniela popatrzyła na nią z rzadko u niej okazywaną czułością, wyciągnęła ręce i przytuliła do swojej obfitej piersi. Z początku nic nie mówiła, ale gdy otarła łzy i usiadła ciężko na krześle, powiedziała:

-Niech ci Bóg błogosławi córcio kochana! Taka mi jesteś jak rodzona!

Od tego dnia, dom na Zaciszu, zyskał dwoje nowych lokatorów. W dotychczasowym mieszkaniu mamy Anieli zamieszkała siostra Leona, która też pilnowała budki na bazarze.

W styczniu 1957-go nastąpiła kolejna zmiana, bo Witek dostał nową pracę. Tym razem w świeżutko wybudowanym, reprezentacyjnym Grand Hotelu na Kruczej.

To był nowoczesny i elegancki hotel, ale zupełnie inny niż dawne hotele. Podkreślano to w czasie otwarcia. To jest socjalistyczny hotel – mówiono  w przemówieniach, odcinając się jakby od „burżuazyjnych” Europejskiego  i Bristolu.

Witek nie posiadał się z radości. W „Krokodylu” żegnano go dość powściągliwie, ale też z pewną zazdrością, bo Grand Hotel należał do Orbisu, a praca w Orbisie to było coś, co niosło wiele dodatkowych apanaży.

W drzwiach Grandu usadowił się jedyny warszawski czyścibut, który przeniósł się tu spod hotelu Polonia. Patrzono na niego z pewnym zdziwieniem. Jakżeż to, czy w proletariackim społeczeństwie godzi się, żeby jeden drugiemu buty czyścił?  Ze względu na zagranicznych gości jednak zrobiono tu mały wyjątek.

Obrotowe drzwi, marmurowa posadzka i piękny hall. Po prawej stronie, przytulnie ukryty, malutki bar, z wyborem trunków, gdzie można było wypić szybką wódeczkę czy zimnego Radebergera, dalej kawiarnia z wielkimi oknami wychodzącymi na Kruczą i długim barem, przy którym można było wypić kolejną wódeczkę.

Dwie wielkie restauracje, parkiet, jeszcze jeden bar a wysoko, prawie na szczycie budynku „Olimp” – nocny lokal z różnymi, czasami pikantnymi atrakcjami.

Jednym słowem prawdziwy Grand Hotel, bez którego – jak mówiono – nie może się obyć żadne, wielkie miasto!

Jako pracownik Orbisu Witek raz w roku dostawał darmowe bilety na krajowy przejazd pociągiem. Dla siebie i rodziny. Miał też wolny wstęp na wszelkie imprezy organizowane przez Orbis. Były też i inne korzyści, ale pewnym minusem było to, że mógł być czasowo oddelegowany do innego orbisowskiego hotelu w innym mieście. Mógł też być wysłany do obsługi różnych państwowych czy partyjnych uroczystości, a nawet „zesłany” do pracy w restauracyjnych i sypialnych wagonach Polskich Kolei Państwowych.

To „zesłanie” jednak mogło się okazać prawdziwym Eldorado, jeśli pociąg był zagraniczny i obsługiwał połączenie na Zachód!

Oooo – w takich przypadkach, rzeczy się miały słodziutko i tłuściutko, bo z Zachodu można było przywieźć towary, ze sprzedaży których potrajało się miesięczną pensję.

Witek zaczął skromniutko na dziennej sali restauracyjnej, ale już  miesiąc później został – w trybie przyśpieszonym – oddelegowany do obsługi rautu wydawanego w Łańsku na Mazurach z okazji przyjazdu na polowanie Nikity Chruszczowa.

Martwił się trochę tym wyjazdem, bo cały dom wraz z nieruchomym panem Żabińskim zostawał na głowie Elzy, ale co było robić, od takiej delegacji żadnej wymówki nie było.

A przede wszystkim uważano ją za wyjątkowe wyróżnienie.

Parodniowa delegacja do Łańska okazała się dla Witka milowym krokiem w jego pracy. Mało powiedzieć milowym! Kosmicznym!

To że w ogóle tam pojechał było czystym przypadkiem, ponieważ kelner, który takie przyjęcia zazwyczaj obsługiwał, zachorował. Witka wzięto w ostatniej chwili, ale nie wszystko było przypadkiem, bo dobrze wiedziano o jego długim stażu pracy i przedwojennej praktyce.

No więc pojechał, podawał do stołu, był  „na skinienie”, a co najważniejsze zwrócił na siebie uwagę nie tylko premiera Cyrankiewicza, ale nawet samego Chruszczowa!

-Zdolny chłopak – powiedział o nim – gdy Witek z zawodową gracją nalewał mu kolejny kieliszek wódki.

Można powiedzieć, że każdy zawodowy kelner umie elegancko podać, ale Witek miał w sobie coś nieuchwytnego, czego trzeba się uczyć w bardzo wczesnych latach, od takich mistrzów jakim był na przykład niezapomniany mistrz Konstanty z przedwojennego Hotelu Europejskiego.

I to zostało zauważone. Uwagę Chruszczowa słyszał premier Cyrankiewicz, a także – i to było chyba najważniejsze – pułkownik Jasztycki, który decydował o personelu.

Od tego czasu Witka brano na każde możliwe rządowe przyjęcie, każdy raut, każde partyjne spotkanie, nawet takie nieformalne, o których nie informowano w gazetach.

W kolejnych miesiącach i latach podawał cesarzowi Iranu, premierowi Francji, prezydentowi Sukarno z Indonezji, premierowi Naserowi z Egiptu i wielu innym, ale nie uprzedzajmy faktów.

Na razie najważniejsze było to, że na kolejnych imprezach, poznawał partyjnych bonzów. Kliszkę, Moczara, Ochaba, Zambrowskiego, Rapackiego, Jędrychowskiego, Morawskiego i  innych. Wyżartych, napuszonych, pewnych swojej władzy i możliwości.

Rozsiadali się za zastawionymi stołami, wymachiwali widelcami, rechotali i pili. A Witek krążył między nimi wiedząc co który lubi, co pije i jak mu trzeba usłużyć żeby był zadowolony! Niektórym z nich wpadł w oko umiejętnościami  i swoją miłą powierzchownością i ci, już na solidnym rauszu, mówili do pułkownika Jasztyckiego:

-Udał się wam ten Witek, towarzyszu pułkowniku! Pamiętajcie o nim!

A takie powiedzenie było jak szeroko otwarta brama do kariery…

Czuł, że otwierają się dla niego nowe możliwości, ale jednocześnie zżymał się, bo wszystko to jakby zaprzeczało jego „patriotycznemu duchowi”.

Powtarzał sobie, że to jest tylko praca i żadne buntowanie się nie ma sensu, ale denerwował się wewnątrz i wściekły był na to, że musi obsługiwać znienawidzonych komunistów.  Na zewnątrz musiał mieć układną twarz, zawodowe spojrzenie i szybką reakcję.

Takie delegacje przynosiły dobre pieniądze, ale praca w Grandzie też była lukratywna, bo do Polski przyjeżdżało coraz więcej turystów z Zachodu, dla których Polska był fantastycznie tanim krajem. Tacy goście zostawiali doskonałe napiwki, a czasami rozglądali się za szybką, korzystną wymianą swoich dolarów. W oficjalnej wymianie bowiem, za amerykański dolar dostawali tylko około 24 złote, podczas gdy Witek dawał im przy stoliku 80.

Naturalnie, że to była pokątna, nielegalna wymiana, ale w 1957 roku nie groziła już jakimiś drakońskimi konsekwencjami, bo nowe ustawy mówiły, że posiadanie walut jest już dozwolone.

I Witek obrastał w piórka. Nabierał doświadczenia, pamiętał o swoich głupotach i cały czas powtarzał sobie, że ma rodzinę, dzieci i dom i że nie nie wolno mu tego stracić.  A jednak na początku października tego roku znowu zabalansował na krawędzi katastrofy i tak jak to już nieraz bywało, uratowały go kobiety.

Otóż właśnie wtedy, a dokładnie drugiego października,  wybuchły w Warszawie demonstracje  i uliczne zamieszki. Powodem było zamknięcie tygodnika „Po Prostu”.  Oddziały milicji rozpędzały protestujących i aresztowały kto się tylko pod ich zbrojną łapę nawinął.

Wracając z pracy Witek widział co się dzieje i do domu przyjechał wzburzony i z ogniem w oku. Na drugi dzień rano znowu poniosło go „patriotycznie”, zaczął się rzucać i wykrzykiwać, że musi iść na ulicę, walczyć z reżimem i okupantem, że on nie pozwoli, i że wszyscy powinni to zrobić! Szarpał się i wykrzykiwał coś o „świętym obowiązku”, o okupancie i wieszaniu komunistów.. A robił to przed wyjściem do pracy, w czasie śniadania.