W moim małym ogródeczku rosną różne rośliny. I takie, które sadzą i pieczołowicie pielęgnuję, ale i takie które sadzą się same, i które też pieczołowicie pielęgnuję jak już widzę co wyrosło. Chwasty też potrafią być piękne, a dodatkowo wiele z nich ma właściwości lecznicze. Weźcie chociażby taką pokrzywę, czy lebiodę. I jedna i druga roślina były wykorzystywane nie tylko w ziołolecznictwie, ale jako dodatki kuchenne. Pokrzywę wystarczy sparzyć, albo wysuszyć, żeby zneutralizować parzący olej. Zupa pokrzywowa? Lepsza od szpinakowej, podobnie jaki i ta z lebiody. Lebioda ma złą sławę, bo kiedyś była to zupa biedoty na przednówku, stąd też nazwa ‘lebioda’, bo to takie społeczne lebiody gotowały zupę z lebiody i kartofli, bo nie miały nic innego.
Czasem jednak coś pojawia się niezaplanowanego.

W moim mały, ogródeczku od kilku lat pojawia się orlik (colombina). Nie sadziłam, nie siałam a się zjawił, i jest. Rozsiewa się sam, lubi mój zacieniony  ogród, a że rozsiewa się z nasion, to i co roku pojawiają się inne kolory tego przepięknego kwiatu. Rośnie i kwitnie nawet w półcieniu. Ale, ale. Zazwyczaj to nie jest tak łatwo. Niektóre rośliny wymagają cierpliwości, a niektóre, na całe szczęście nieliczne, po prostu u mnie nie lubią i powoli zamierają. Jak w życiu: próbujesz, próbujesz i nic nie wychodzi. Samymi dobrymi chęciami i pracowitymi próbami medalu olimpijskiego nie zdobędziesz. Zbyt często po prostu mi ręce opadają, bo wydawał się, że już, a tu znów klapa, i ładnie wyrosła roślinka wskrzeszona od kilku sezonów, po prostu pada. Modna z moich kuzynek często wpadających na inspekcję sztorcuje mnie, że trzymam jakieś chabezie (czyli zielsko), które mi rujnują piękny ogród, czy wystawę w domu.

A ja? No po prostu nie mogę zdobyć się wyrzucenie nicczego co ma jeszcze trochę życia w sobie. Ale czasem to owocuje. Otóż trzy lata temu kupiłam na wyprzedaży lilie canna. Były bardzo zaniedbane i po okresie kwitnienia, ale cena była dobra. Jedna doniczkę (tych lepszych wschodzących cebulek) obrobiły mi wiewiórki, a te gorsze trzymałam, modlewałam, nawoziłam, choć życia w nich mało było. Na zimę wykopałam cebulki i przechowałam z daliami. Na wiosnę posadziłam. Puściły liście – nawet ładne, nakrapiane, ale kwiatów nie było. Dopiero w tym roku zakwitły! I to jak. Okazało się, że jedna ta największa cebula, przezornie zasadzona do największej doniczki jest lilią czarną, dwie inne są neonowo żółte. Jest jeszcze doniczka trzecia liściasta, ale chyba jeszcze w tym roku nie będzie kwiatów. Wystawiłam wszystkie trzy na ganek od ulicy, aby wszyscy z ulicy mogli cieszyć oko tymi wspaniałymi kwiatami. Ale jestem z nich dumna! I pomyśleć, gdybym trzy lata temu nie uratowała życia kupując na clearance te zwiędłe cebulki, to nie miałyby szans zakwitnąć tak pięknie radośnie. Po lecie muszę dobrze je przygotować na zimę,  żeby potem na wiosnę martwić się, czy przeżyły, i czy zakwitną? Nie wiem, czy kwitną co roku, a może co drugi rok? To tak jak z urodzajem na jabłka: jednego roku klęska urodzaju bo za duże zbiory, a drugiego też klęska, bo jabłka nie obrodziły. Ale warto być cierpliwym, bo może coś dobrego z naszych wysiłków wyjdzie?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

MichalinkaToronto@gmail.com, 
Toronto, 15 czerwca, 2025