Eugeniusz Małaczewski (1897?-11922) to mało znany pisarz międzywojennego czasu, o którym starano się zapomnieć w PRL-u. Pisałem o nim bardzo wcześnie, kierując po latach uwagę w swojej książce „(Za)poznawanie Żeromskiego” (2018) na jego twórcze relacje z autorem „Popiołów”. Tutaj podaję z niej fragment, zdający sprawę z opowiadania Małaczewskiego „Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”, opowiadania mieszczącego się w zbiorze tego rodzaju utworów, zatytułowanym „Koń na wzgórzu” (1921). Natomiast dlaczego na to się zdecydowałem, niechaj czytelnik sam osądzi.

 ************

        Wobec podanego w cyklu opowiadań Małaczewskiego „Koń na wzgórzu” zdarzenia, to które przytrafiło się braciom Zwadom „Tam, gdzie ostatnia świeci szubienica”, można określić jedynie jako wprowadzenie do ekstremum losu jednostki podczas wojennych zmagań z bolszewikami. Otóż w lipcu 1918 roku dwaj bracia, Jan i Jerzy, którzy po bitwie kaniowskiej starali się przedrzeć do Murmańska, trafili w Wołogdzie do więzienia. Wiedzieli, że czeka ich to samo, czego byli już nieraz świadkami. Przez więzienne okno każdego dnia widzieli, jak pod więziennym murem rozstrzeliwano więźniów. Któregoś dnia wzięto ich na przesłuchanie. Prowadzeni główną aleją miasta zwracali na wszystko uwagę. Najpierw zainteresował ich kwitnący bez, przypominający ojczyste strony, a potem siedząca  na ławce młoda kobieta, której męża właśnie rozstrzelano. Oni jednak o tym nie wiedzieli. Podobnie jak ona nie wiedziała, że są Polakami, a oni, że to ich rodaczka. Byli bezimienni, ale tak sobie bliscy.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Kiedy wprowadzono ich do biura komisarza, sekretarka odezwała się do nich w ich ojczystym języku. Była Polką i pracowała w czerezwyczajce jako sekretarka i tłumaczka. Pochodziła z Łodzi, gdzie trudniła się najstarszym zawodem świata. W Moskwie, do której rzuciła ją wojna, też zajmowała się tym samym. Natomiast do Wołogdy przyjechała z Wasią, niegdyś mordercą, a teraz komisarzem, któremu rewolucja otworzyła bramy więzienia i przydała tę funkcję.

        Bracia Zwadowie nie znali jej przeszłości, ale ona znała ich los. I wtenczas obudziło się w niej współczucie, to „pobratymstwo krwi lackiej” (s. 113), jak powie Małaczewski. Lecz na nic to się zdało – do więzienia wracali z wyrokiem śmierci. A kiedy znowuż spotkali siedzącą na parkowej ławce znaną już im kobietę, ich oczy powiedziały jej wszystko. Znakiem krzyż mogła ich tylko pożegnać i niczym matka pobłogosławić. I wtenczas zaczęli inaczej widzieć otaczający  świat. Małaczewskiemu nie było to obce, ponieważ wiele razy śmierć zaglądała mu w oczy.

        Myśli im się gmatwały i tak nawarstwiały wspomnienia, że nawet nie spostrzegli, jak trafili do celi. I wtenczas „Zaczęła się conocna dobrze znana męka” (s. 117). Jan, jako starszy brat, począł myśleć o Jerzym. Bał się, że jako poeta będzie tym bardziej rozpaczał. Czuł się za niego odpowiedzialny. Zresztą, gdyby nawet był sam, to jak najpierw powie Małaczewski, „W obliczu śmierci należy się zająć czymkolwiek bądź, byle nie sobą; trzeba wyjść poza siebie, gdyż inaczej nie da się rady temu lękowi potwornemu, który ogarnia  wszelkie serce, dopóki bije ono w żywym człowieku” (s. 118), by potem sięgając do mistyki jeszcze lepiej to sprecyzować, że „trzeba wyjść poza siebie i roztopić się w czymś wiekuistym jak Bóg i wiecznym jak ojczyzna” (s. 121).

        To pierwsza rada w tej najbardziej ekstremalnej z ekstremalnych i krańcowych sytuacji. Oczywiście, tego starszy brat młodszemu nie powiedział. Starał się go tylko na spotkanie ze śmiercią przygotować, wmawiając mu usilnie, by zachował się z honorem i godnie, jak przystało polskiemu żołnierzowi i legioniście. Jak bowiem mówił, „Otóż wszystek polski honor my dźwigamy. Patrzą na nas Moskale, więc trzeba uważać, aby rzeczy tak kruchej nie uronić  pod ich but śmierdzący dziegciem” (s. 119).

        Efekt tej rozmowy był taki, „że  osiągnęli stan ducha do tego niezbędny:   śmierć przestała dla nich istnieć” (s. 121). Dowiedzie tego najlepiej Jerzy, który znając romantyczną poezję, która  zapewne musiała go najbardziej interesować, skorzysta właśnie z Norwida, konkretnie z jego utworu „Pieśń od ziemi naszej”, utworu nawiązującego tytułem do wiersza Wincentego Pola „Pieśni o ziemi naszej”, ale że tutaj mamy tragedię oddalenia od ojczystej ziemi, więc trzeba było tylko jednego przyimka „od”, by można było to opowiedzieć, i wtenczas przywoła słowa, które stały się tytułem tego opowiadania:

        „Tam. Gdzie ostatnia świeci szubienica,

        tam jest mój środek dziś, tam ma stolica,

        tam jest mój gród…” (s. 123),

        i jak sam się wtedy przyzna, dopiero teraz, w tej nieszczęsnej sytuacji, w tej chwili ostatniej, po rozmowie z Janem, pojmie ich sens. Gdyby nie to oczekiwanie na śmierć, kiedy myśli sięgają transcendencji, a ich sens tak niezwykle się wyostrza, nie umiałby ich tak, jak właśnie w tym miejscu zinterpretować:

        „A tam, gdzie ostatnia świeci szubienica, gdzie tylko ostatnia rozlegnie się salwa, będzie dziś środek Polski najlepszej, stolica Jej ducha i niezdobyty gród bohaterstwa bez gestu”. (s. 123)

        I wtenczas Jan dzięki słowom Norwida, na które nakierował go pośrednio Jerzy, zyska absolutny spokój ducha. Przy czym tak go to zadziwi, że swego młodszego brata nie będzie mógł wprost poznać. Dotąd widział w nim fascynata wszelkich modernizmów, mnożących takich poetów, „co widzą i odkrywają wszystek swój świat wciąż i wciąż jeno w ciasnym kole bioder kobiecych, opisując swe odkrycia  wytwornisiowskim słówkiem” (s. 124), a teraz odczuł, że to wszystko, „co wykarłowacało całe pokolenia polskie, opadło z Jerzego pod dotknięciem świętej różdżki chwil przedśmiertnych jak słomiany chochoł z krzewu róży, gdy rychle ma ona rozkwitnąć krwawymi gruzłami kwiecia” (s. 124).

        I jedno będzie go tylko martwiło, czy aby w wolnej Polsce, za którą oddaje swe życie, nie „wydarzy się taki kolosalny szubrawiec” (s. 125), który zechce „wyciągnąć ręce do naszych katów po ich dłoń lepką od naszej krwi” (s. 125). Że w wolnej Polsce trzeba będzie to kiedyś uczynić „przez” czy ponad „naszymi mogiłami” (s. 125), doskonale rozumiał i w to nie wątpił, nie podał tylko, jak ten gest wykonać. Można jednak być pewnym, że nie wyobrażał sobie, aby zdarzyło się to w wolnej Polsce z niewolniczym uniżeniem, jak mógłby to uczynić tylko „kolosalny szubrawiec”. Wszak nie wierzył i nie mieściło mu się to w ogóle w głowie, aby taki człowiek mógł się kiedykolwiek w przyszłej Polsce „wydarzyć”!

        Bracia Zwadowie skończyli rozmowę i poczęli z takim spokojem spacerować po celi, że każdy z więźniów temu się dziwił, a najbardziej Rosjanie, którzy tłumaczyli to sobie lekceważąco jako polską dumę. Nie rozumieli bowiem, że to „niedola zamyka duszę polską na siedem żelaznych rygli nieugiętej dumy i przykłada niepołomną pieczęć honoru” (s. 126).

        Kiedy zaś nadszedł czas egzekucji, nad którą nadzór objął sam komisarz Wasia, perfidia bolszewickiego mordercy nie pozwoliła im zginąć razem, wszak Janowi nakazano patrzeć na śmierć Jerzego. Przyjął spokojnie tę decyzje i widział, jak Jerzy osuwa się po egzekucji bezwładnie na ziemie. Poruszyło go tylko, gdy uderzył głową o mur. Na tym się jednak nie skończyło. Zanim go rozstrzelano, musiał pochować brata na pobliskim śmietniku (skąd my to znamy!?). I jakby nie było tego dosyć, gdy stanął pod murem, musiał odczekać, aż marynarze wypalą papierosy. Nie przerażała go ta decyzja bolszewickiego kryminalisty, któremu pastwienie się nad ofiarą sprawiało najwyższą przyjemność. Dla Jana było to tylko oczekiwaniem. A w chwili śmierci olśniła go tylko ta jedna jedyna myślą, że „Przecie śmierci nie ma…” (s. 129)

        I na tym opowiadaniu trzeba już skończyć, bo inne jedynie dopełniają wiedzę o tragicznych losach bohatera Małaczewskiego, doznawanych podczas walk z bolszewikami i ogłupionym bolszewicką ideologią ukraińskim chłopstwem. Barwne to wszystko, ale barwne najbardziej kolorem krwi, którą za polskość, za tę polskość wedle definicji Małaczewskiego przelewali nasi żołnierze w roku 1918 w okolicach Murmańska, Archangielska i na Ukrainie. Ponieważ na określenie ich męki i tragedii braknie wprost słów, więc niech tak zostanie, bo ich mnożenie osłabia tylko wymowę tych żołnierskich nieszczęść, które sięgając poza granice niewyobrażalnych tragedii, powinno się na zawsze wpisać w naszą narodową pamięć!

Tadeusz Linkner