Odwrócił się żywo do siedzącego rodzeństwa i powiedział:
– Słuchajcie – zaraz przyniosę te papiery tatusia i wszyscy je przeczytamy. Naprawdę nie wiem co w nich jest. Myślę jednak, że to nic specjalnie ważnego…
Ale w tym momencie od strony kuchni dał się słyszeć jakiś hałas, głośne tupanie, podniesione ale radosne głosy i po chwili do salonu wpadły dzieci Dusi a zaraz za nimi pokazała się Dusia. Wraz z nią wkroczył do pokoju zięć Romy i Karola, mąż Dusi, funkcjonariusz Wojewódzkiego Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego – major Jacek Woźniak! O jakimkolwiek czytaniu dokumentów ojca nie mogło być w takich warunkach mowy. Wszyscy wiedzieli co robi Jacek i chociaż to był mąż Dusi to jednak był „obcym” – nie Freyem!

Rozdział II

„Bom i ja jest człowiek pod władzą postanowiony, mając pod sobą żołnierze, i mówię temu: Idź, a idzie; a drugiemu: Przyjdź, i przychodzi: a słudze mojemu: Uczyń to, i uczyni.”
/Biblia Wujka, Łk 7:8/

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wraz z wejściem Jacka wszystko sie zmieniło. Rozgardiasz, okrzyki powitania, ściskanie rąk i szuranie krzesłami. Roma siedziała spokojnie tylko na jej twarzy pojawił się lekki rumieniec. Nikt jednak na to nie zwrócił uwagi.
– To przyjechałeś! – witał zięcia Karol. Była to najoczywistsza prawda bo zięć akurat stał koło niego ale taki to już był galicyjsko-freyowski styl. Rodzice, ciocie i ogóle wszyscy domownicy zawsze tak właśnie witali gościa. „To mówisz, że przyjechałes?!” albo coś w rodzaju: „To jesteś???”
Młode pokolenie śmiało się trochę z tych archaicznych wykrzykników ale „zdziwienia”, że ktoś tam przyjechał i właśnie jest należaly do tradycji i zwyczaju dorniewskiego domu. Zresztą tak samo mówiło się u we dworze u Dornickich: „Popatrz – popatrz – jesteś!”
Ale tym razem u Karola to nie była tylko jakaś zdawkowość. Naprawdę cieszył się w duchu, że ktoś wybawił go z kłopotu bo czuł „pod skórą”, że te papiery ojca i ich wspólne czytanie niosą ze sobą jakąś nieprzyjemną niewiadomą. Teraz wszystko musiało ulec zawieszeniu bo przy Jacku nie było to nawet do pomyślenia. Co by nie powiedzieć to Freyowie nigdy nie czuli sie z nim swobodnie. Naturalnie nikt o tym nigdy głośno nie mówił. Głównie przez zwykły takt i elegancje ale także ze względu na to, że tak naprawdę Jacek nigdy nie zrobił niczego co w jakikolwiek sposób kłóciło by się z rodzinnymi zwyczajami. Było dziwne – a czasem nawet bardzo dziwne, że ten prosty przecież chłopak jakoś naturalnie umiał się znaleźć w każdej sytuacji i jego maniery właściwie wcale nie odbiegały od ogólnie przyjętych. Jak to czasami mówiła ciocia Gertruda Jacek „nie raził”. Pan Eustachy Dornicki wyrażał to dosadniej cytując fragment z „Ogniem i mieczem” o Bohunie:
„Hu! co za fantazja! musiała się jego matka na jakiego szlachcica zapatrzyć.
– E! – rzekł Zagłoba – prędzej się jaki szlachcic na jego matkę zapatrzył.”

W rzeczy samej coś w tym było, bo Jacka ojca nikt nie znał. Podobno umarł czy zginął na długo przed wojną. W jakich okolicznościach – nikt tego na pewno nie wiedział albo może nie chciał wiedzieć. Jak to w Dorniewie. Ludzie mieli swoje tajemnice i trzeba to było szanować, bo w przeciwnym razie można się było obudzić w nocy z ogniem na dachu.
W każdym razie matka Jacka była jak mówiono kobietą wielkiej urody. Po śmierci męża opiekował się nią i jej dziećmi jakiś daleki krewniak, który handlował końmi.
Dusia i dzieci nie mogły się nacieszyć, że Jacek znalazł czas i przyjechał, a on po przywitaniach podszedł do okna i podobnie jak przedtem Karol – z widoczną przyjemnością dotknął figurki zakonnika. Jakżeż kiedyś o tym marzył! Jeszcze jako mały chłopak, wałęsający się po rynku i po całym miasteczku przychodził pod aptekę i długo wpatrywał się w dziwny barometr. Chciał go dotknąć, bawić się nim ale odgradzała go od niego szyba i odległość światów.

„Apteka” to był inny świat – daleki świat! Nigdy nie myślał o tym, że będzie mu kiedyś dane stanąć po drugiej stronie tej szyby. Jasne – znał bliźniaczki „z apteki” – Dusię i Musię. Nawet mieli ze sobą jakieś dziecinne konszachty ale o ile on biegał swobodnie, gdzie chciał i robił co chciał to dziewczynki były wtłoczone w domowy, freyowski reżim, który stwarzał dystans.
Na przykład, gdy w środku lata bawili się razem gdzieś w ogrodzie albo nad miejscową rzeczką dziewczynki w którymś momencie oświadczały, że muszą już iść bo o dwunastej jest obiad. Słuchały czy w kościele bije dzwon na południowy Anioł Pański i nawet w trakcie najlepszej zabawy zrywały się jak spłoszone kuropatwy i biegły do domu żeby się nie spóźnić. Jacek nie mógł tego zrozumieć. Później – ale to już dużo później – tuż przed wojną pracując u Dornickich na folwarku zrozumiał trochę tę dyscyplinę, bo we dworze obiad też był o jednej porze i nie wolno go było przegapić. Obowiązywał wszystkich. W stajni gdzie pracował także przerywano pracę i zasiadano do obiadu. Jacek siadał wtedy z innymi do jedzenia. Była na to przeznaczona obszerna izba z kuchnią i dużym stołem na krzyżakach.

To było dawno. Tak dawno, że Jackowi tamto przedwojenne, młodzieńcze życie jawiło się jak jakiś inny świat. Niby zaledwie kilkanaście lat ale ileż się zmieniło!

-A przyjechałem – odpowiadał na powitania – miałem nie przyjeżdżać, bo roboty w urzędzie do zwariowania ale trzeba było jechać w teren to mówię – wpadnę po drodze do Dorniewa – żonkę zobaczyć, dzieciaki no i pokłonić się babci…
– A dokąd się wybierasz – pytał Tadzio – wozem jesteś?
– Tak… A właśnie – Dusia – dajcie tam mojemu szoferakowi jakąś herbatę, bo przemarzł biedaczysko…
Dusia zaraz wyszła do kuchni, a Jacek zapalił i mówił dalej:

– Mówiła mi Lonia, że rozmawiacie o jakimś testamencie!
Wszystkich zmroziło, a Tadzio rzucił Feli wściekłe spojrzenie.
– Jakaś naburmuszona była – ciągnął Jacek- co jej się stało? Jak mnie tylko zobaczyła to od razu – o, dobrze, że jesteś – może i ty coś dostaniesz po dziadziu!

Fela aż się żachnęła.
– Lonia gada trzy po trzy – nawet sobie głowy nie zawracaj. Mama zachorowała – ot, co jest – zmieniła szybko temat. Przejęła się pogrzebem, zmęczyła, dzieci ją zdenerwowały i poszła się położyć ale wszyscy się martwimy! Tatuś a teraz mamusia!
I tu Fela przyłożyła chusteczkę do oczu. A Jacek przeszedł nad tym do porządku.

– To widzę, że cała rodzina w komplecie – ciągnął – nawet i wujek Tadzio! Hej – Staszek – toż ty aż z zachodu, co? Tak było od zawsze. Jacek był ze Staszkiem po imieniu. Chociaż Staszek był wujem Dusi to tak się już utarło, że z Jackiem byli per ty. Może dlatego, że dzieliło ich tylko dziewięć lat a może dlatego – i to było bardziej prawdopodobne, że łączyła ich wspólna pasja – konie. Dwie pokrewne dusze. Staszek przed wojną też był szaławiła jakich mało! Wszędzie go było pełno, często przychodził na targowicę gdzie przybrany ojciec Jacka handlował końmi. Stamtąd się właśnie znali.

W 1931 Staszek wyjechał na dwa lata do Lwowa do Akademii Medycyny Weterynaryjnej, ale wyleciał z niej z hukiem po piątym semestrze. Coś tam było politycznego, ale w Dorniewie nikt o tym głośno nie mówił. Lubił być wśród zwierząt, znał się na nich i gdy w okolicy jakiś chłop miał kłopot z domowym zwierzęciem to Staszek zawsze był gotowy do pomocy.

W tym czasie – tzn. po powrocie ze Lwowa niby mieszkał w domu – w „aptece” – ale w rzeczywistości nigdy go nie było, bo cały czas spędzał na wsi, spał u chłopów, a do apteki przychodził tylko po lekarstwa dla chorych koni, krów czy świń.
Właśnie to przychodzenie po lekarstwa stało się jego tragedią. To było w 1940.
10 września 1939 roku Niemcy wkroczyli do Dorniewa i tego samego dnia zajęli całe piętro domu Freyów na biura gestapo. Apteka działała bez zmian, Franciszkowie Freyowie mieszkali tak jak dotychczas ale cała rodzina musiała się teraz zmieścić na dole bo „góra” należała do Niemców. Karolowie mieszkali we dworze – u rodziców Romy skąd Karol dochodził codziennie do pracy w aptece. Hela i Fela z Lonią mieszkały cały czas z rodzicami. Właśnie na górze. Teraz, po opanowaniu całego piętra przez gestapo musiały się przenieść na dół. Oprócz nich była naturalnie ciocia Gertruda, Zosia w kuchni, dwie dziewczyny do pracy w ogrodzie i stary Mariańcio – kiedyś ogrodnik u Teodorów Freyów – starzec dożywający dni swoich przy Freyach, z którymi związał całe życie.

No więc Niemcy urzędowali na górze i w zasadzie zachowywali się poprawnie. W okolicy były już rozstrzeliwania i aresztowania, już czuło się żelazną, okrutną rękę okupanta, ale pan magister Franciszek Frey ciągle wierzył w niemiecką praworządność i pomimo oczywistych faktów ciągle jeszcze uważał, że będzie tak jak za czasów „jego” wojny – Wielkiej Wojny – kiedy to cywilna ludność żyła normalnym życiem a prawdziwa wojna toczyła się w okopach. Ta dziwna naiwność nie opuszczała go aż do stycznia 51 kiedy to urzędnicy skarbowi opięczętowali jego aptekę.

Gestapowcy mieli do pomocy służącą, która sprzątała biuro, prała i prasowała. Nazywała się Stefka i jak to mówiono „dziwka była jakich mało”! Nie to żeby Niemcy coś tam z nią mieli! Nic z tych rzeczy! Jeszcze by tego brakowało! Byli urzędowi, w nieskazitelnych mundurach, nawet eleganccy a Stefka to była zwykła dziewucha spod Kalnicy. Szła o niej plotka że jest puszczalska, a jak to się mówi, plotka nie bierze się z niczego.
Był zwyczaj, że Stefka zbierała deszczówkę na pranie dla Niemców. Nosiła wiadra z wodą, chlapała po schodach – ot, zwykły szturpak, który nie miał poszanowania dla cudzej własności. Jednocześnie czuła, że ociera się o władzę i wolno jej więcej niż innemu.
Któregoś dnia Staszek Frey przyjechał konno po lekarstwa dla jakiejś chorej maciory. Konia uwiązał przed apteką i wszedł do środka pogadać z ojcem i z Karolem. Akurat w tym czasie Stefka niosła w wiadrach deszczówkę i uwiązany koń stał jej jakoś na drodze.
– Nastąp sie! – wrzasnęła Stefka – nastąp sie choliro jedna, bydle zatracone!
Staszek słyszał babskie krzyki, wyszedł z apteki i zawołał:
– Stefka – co ci mój koń wadzi? Idź lepiej wysługuj się szwabom, a konia zostaw w spokoju!
Ale Stefka czuła już swoją moc i jak nie chlusnęła deszczówką w koński pysk i jak nie grzmotnęła pustym wiadrem po koniu! Inna rzecz, że uderzyć nie zdążyła bo po nagłym chluśnięciu koń szarpnął się jak dźgnięty ostrogą i stanął dęba zrywając lekko przywiązane do drzewa wodze. Wiadro potoczyło się z hukiem po bruku, Karol wyskoczył z apteki a z górnych okien wyjrzał jakiś Niemiec. Staszka zaś poniosło do reszty!
– Stefka tłumoku jeden – ty gestapowska dziwko! Jak ja cię wodą zleje to się do śmierci suszyć będziesz!!!
I niby na tym się skończyło. Staszek uspokoił konia, Stefka poszła klnąc na czym świat stoi i wyglądało na to, że awantura została jako tako zażegnana ale przecież nie ze wszystkim.
Jeszcze tego samego dnia Staszka aresztowano, w dwa tygodnie później wysłano do więzienia w Tarnowie a stamtąd pierwszym transportem do nowo budowanego obozu koncentracyjnego w Oświęcimiu. Staszek był twardy chłopak i umiał sobie radzić, ale szybko się przekonał, że na Auschwitz nie ma silnych. Silni byli tylko ss-mani. O tym jak przetrwał nigdy nie mówił.
W pierwszym okresie do Dorniewa przychodziły co jakiś czas ocenzurowane listy pisane po niemiecku. Listy bez treści ale jednocześnie nabrzmiałe miłością i tęsknotą. Pani Wanda – chociaż oschła i panująca nad emocjami – zalewała się nad nimi łzami.
W parę dni po aresztowaniu Staszka pan Franciszek zorientował się wreszcie, że to nie przelewki i nie żarty a przede wszystkim, że to nie są „eleganccy” Niemcy w wyprasowanych mundurach tylko straszni, śmiertelni wrogowie, którzy porwali mu syna, i którzy jak straszny potwór dławią Kraj. Wziął więc ogromną jak na owe czasy sumę pieniędzy i poszedł na górę do gestapowców. Po niemiecku mówił płynnie.
Ale gestapowcy odprawili go lodowato. Obersturmfuhrer Hans Oehlers nie dał żadnych wyjaśnień za wyjątkiem tego, że Niemcy muszą dbać o swoje interesy i muszą się bronić przed tymi, którzy w nie godzą. Pan Franciszek nie mógł zrozumieć co ma kłótnia Staszka ze służącą do interesów Wielkiej Rzeszy i naiwnie zaproponował łapówkę. Nigdy tego nie robił, był prostolinijnym służbistą i w innych warunkach nie dopuściłby nawet myśli o przekupywaniu kogoś a tym bardziej władzy!
Zdecydował się na ten krok tylko i wyłącznie w chwili desperacji po uwięzieniu ukochanego, najmłodszego syna.
Gestapowiec skamieniał. Chwilę siedział i patrzył na pieniądze a potem rzekł sucho:
– Herr Frey – teraz już jest za późno. Za późno!
Siedzieli naprzeciwko siebie. W drugim pokoju Kriminalassistant Schielke stukał na maszynie. Za oknem słychać było gwar na rynku, turkot furmanek i szczekanie psów.

A złoto przyniesione przez pana Franciszka błyszczało w promieniach czerwcowego słońca…
– Herr Frey… Proszę poczekać…
W pół godziny potem pan magister schodził na dół postarzały o wiele lat ale nie złamany! Nie złamany! W aptecznym pokoju czekała na niego drżąca z przerażenia żona. Gdy go zobaczyła, nie musiała o nic pytać. Objęli się w milczeniu i przesiedzieli tak całą noc. To był czerwiec 1940 roku.
Karol przyniósł karafkę wódki i nalał do kieliszków. Atmosfera trochę zelżała. Wujek Tadzio wzniósł toast za zebranych, Hela zaczęła cos opowiadać, Ewa żona Tadzia z czymś tam się nie zgadzała – jednym słowem miły szum. W którymś momencie Jacek pochylił się ku Staszkowi i powiedział półgłosem:
– Chodź na pole – chcę z tobą pogadać.
Wypili i wyszli. Karol chciał ich zatrzymywać, pytał gdzie idą ale Jacek rzucił mimochodem, że chce Staszkowi pokazać auto.
Owiał ich ciepły, marcowy wiatr. Wysoko, wysoko słychać było klangor żurawi. Wiosna szła na całego, wszystko pęczniało i gotowało się do zakwitnięcia, wiosennych godów i nowego życia. Ale pan Franciszek Frey już tego nie widział i nie czuł. Jego czas minął.
Przeszli przez podwórze a potem koło drewutni do lodowni. Ta lodownia to był przedpotopowy ale niezwykle użyteczny wymysł. Wielki, głęboki na jakieś trzy metry dół przykryty ciężkim dachem pokrytym ziemią. Trawa na nim rosła, zielsko i leszczyna. Nazywano to sklep. Do lodowni prowadziło kilka stopni w dół. Zamknięta masywnymi, drewnianymi drzwiami.