W miasteczku mówiono, że Szymon Kalter zabił swojego ojca. To była stara plotka, którą wszyscy słyszeli, znali i powtarzali.  W swoim czasie, zaraz po tym jak wybuchła, oskarżeniom nie było końca. Nawet ksiądz wikary – nie wskazując na nikogo – mówił, że takie zabójstwo to grzech straszny, prawie odpuszczenia niemający, a może nawet grzech przeciwko Duchowi Świętemu, o którym wiadomo, że nie ma dla niego miłosierdzia ani na tym, ani na przyszłym świecie.

Trudno powiedzieć, czy miał prawo do takiego ostrego gadania, ale może i miał, bo Szymon przechrztą był i parafianinem jak wszyscy inni. Co by jednak nie powiedzieć – trochę to za groźnie brzmiało.

Proboszcz Noga zbeształ go więc za takie, dość samowolne, opinie, ale ostatecznie raz posiane ziarno wschodziło to tu to tam i dawało trujące plony. Zaczęto się zatem odsuwać od Szymona Kaltera.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Wtedy, wczesną jesienią 1945-go, gdy rzecz była świeża i gorąca, milicja próbowała dochodzenia, które jednak dość szybko zakończono z braku dowodów. Inna rzecz, że młoda władza ludowa miała wtedy dużo ważniejsze sprawy niż zajmowanie się rzekomym morderstwem, co do którego nikt nic pewnego nie wiedział.

Samego Szymona przetrzymano jednak kilka dni w areszcie, a nawet dano mu parę razy „po mordzie”, ale to też nic nie dało, bo Kalter cały czas, z uporem powtarzał, że ojciec był bardzo chory i umarł we śnie.

Skąd zatem takie posądzenie, skąd milicja, skąd ogólne oburzenie?

Wyglądało na to, że plotka wybuchła na rynku, w dniu targowym, kiedy to przy straganach z rolniczym sprzętem Stasiek Chyła opowiadał, że poprzedniej nocy, idąc koło domu Kalterów słyszał jakby chrapanie i wołanie o ratunek. Ktoś coś wołał słabym głosem, było też słychać jakieś przekleństwa i hałas tłuczonego szkła.

Więcej nie było trzeba, bo gdy na trzeci dzień gruchnęła wiadomość o śmierci starego Israela Kaltera, wszyscy zaczęli sobie coś przypominać,  coś pamiętali, widzieli i słyszeli jakby nagle zaczęli się wczuwać w prawdziwość plotki, która i tak plotką pozostawała. Nikt bowiem nic konkretnego na jej potwierdzenie nie wiedział.

Funkcjonariusz milicji – pilnujący porządku w dniu targowym – słyszał co mówiono i postanowił zajść do Kalterów, ale nim to zrobił, minęło parę dni, bo najpierw był pogrzeb, a potem napad jakichś nieznanych rabusiów na miejscową aptekę i związany z tym pościg za uchodzącymi. Te wydarzenia wytrąciły ludzi z normalnego rytmu i odsunęły sprawę rzekomego morderstwa na drugi plan.

Kim ci nieznani rabusie apteki byli, nikt dobrze nie wiedział. Jedni mówili, że UPA, inni że zwykli bandyci, a jeszcze inni wskazywali na jakieś wojskowe ugrupowania, co do których nikt nie był pewny po czyjej stronie stoją. W każdym razie wiedzieli czego chcą, nabrali lekarstw i opatrunków, a przy okazji przetrząsnęli obejście.

Co prawda wojna skończyła się parę miesięcy wcześniej, ale tu, na Podkarpaciu spokoju nie było, bo po wsiach, przysiółkach i nawet samotnych gospodarstwach czaiła się dawna, wojenna złość, a po lasach kręcili się uzbrojeni ludzie, których wojna odzwyczaiła od zwykłej pracy i rutyny codziennego dnia. Trochę dalej na południu, walki z ukraińskimi nacjonalistami trwały jeszcze „w najlepsze”!

Co by nie powiedzieć, spokoju nie było i w tym stanie rzeczy funkcjonariusz milicji  z placu targowego odwiedził Kaltera raczej ze zwykłej ciekawości, a nie po to, aby wszczynać jakieś skomplikowane śledztwa, bo nie miał na to ani czasu ani ochoty.

Dla porządku jednak, wziął Szymona Kaltera na posterunek, na którym  trzymano go parę dni. Wszystko to po to, żeby sobie „coś przypomniał”, w czym podobno miało mu pomóc wspomniane „bicie po mordzie”. Szymon Kalter zaprzeczał jednak jakimkolwiek oskarżeniom i kategorycznie twierdził, że wiekowy ojciec był chory i umarł naturalną śmiercią.

Mimo to, ta zbrodnicza plotka i wszystko co z nią było związane, nie wzięła się z niczego. Jak to mówią „nie ma dymu bez ognia”. Innymi słowy z Kalterami nie wszystko było tak jak powinno.

Kalterowie mieszkali w miasteczku od niepamiętnych czasów. Tak zresztą jak wiele innych, żydowskich rodzin, które na przestrzeni wieków wrosły w rzeczywistość podkarpackich stron.  Rodzina była bogata, uczynna, ale miała przy tym pewien dziwny rys, który odróżniał ją od miejscowego, żydowskiego środowisku.

Wszyscy jej członkowie, mianowicie, nie mieli żadnych semickich cech. Byli wysocy, postawni, niebieskoocy, o prostych, jasnych włosach. I ten wygląd sprawiał wrażenie  jakby istniał jakiś dystans między nimi a resztą gminy. A może tak się tylko wydawało?

Kto wie – może właśnie z powodu tego „aryjskiego wyglądu” paru z nich przetrwało koszmar okupacji. Może dlatego…

Inni miejscowi Żydzi wyginęli w obozach, w czasie masowych rozstrzeliwań i najróżniejszych represji. Wiemy jak to było!

Ostatecznie w powojennych czasach, w miasteczku, nie było już Żydów. Za wyjątkiem Kalterów. Ojca i syna. Ciągle jeszcze mieszkali w swoim przedwojennym domu.

Lata mijały i sprawa rzekomego morderstwa wydawała się przysychać. Tak to w tych niewielkich społecznościach bywa. Najpierw rozgrzane emocje, wszyscy gotowi do co najmniej linczu, ale jakiś czas potem gorące głowy owiewa chłodny, podkarpacki wiatr i życie wraca do normy. Albo i nie…

Tak się na przykład stało w małej wiosce, która leżała nieopodal miasteczka, a w której zapiekłe nienawiści doprowadziły do wzajemnych, zbiorowych mordów Polaków  i Ukraińców.

Pamięć o tym dramacie trwała, ale nikt o nim nie mówił. Niby starano się zapomnieć, ale od czasu do czasu złe wspomnienia wracały i gdy komuś, przy jakiejś okazji, wódka rozum z lekka przyćmiła, dawne demony wracały.

Tak też było w przypadku Szymona Kaltera. Niby zapomniano o plotce ojcobójstwa, ale coś tam pamiętano. Niby wszystko było dobrze, ale za jego plecami zniżano głos i mówiono:

-To żydzisko! Własnego ojca zamordował!

W 1945-tym, przedwojennych Żydów już nie było. Młode pokolenie  często gęsto nawet nie wiedziało, że w miasteczku w ogóle byli kiedyś jacyś Żydzi.

To prawda, że stały jeszcze resztki bóżnicy i ciągle jeszcze mówiono „na żydowskim cmentarzu”, ale wszystko tam było w ruinie. Stare cmentarne macewy oddziały Einsatzgruppen obersturmbannführera Heinricha Steina użyły do reperacji drogi.

Ta zbiorowa amnezja była dość dziwna, bo przecież przed wojną Żydzi stanowili prawie połowę ludności miasteczka, ale co zrobić, tak było.

Nikt się nad tą niepamięcią specjalnie nie zastanawiał. W ogóle ich zniknięcie w 1939 można było porównać do zdmuchnięcia żywo palącej się świecy. Tak jakby tego czterowiekowego, wspólnego mieszkania w ogóle nie było! To było tak zadziwiające, jak i przerażające. Czterysta lat wspólnego życia odeszło prawie niezauważenie!

Niemcy wpadli do miasteczka we wrześniu 39-go, zrobili łapankę, złapanych rozstrzelali, a następnie przy głuchym, złowrogim dudnieniu w bęben ogłosili, że wszyscy pozostali żyjący Żydzi mają się, pod karą śmierci, stawić na rynku.

Zebranych ustawiono w kolumnę i przy ostrzegawczych strzałach z broni maszynowej wyprowadzono.

Nie ujrzano ich już nigdy. Podobno całą kolumnę przekazano  zbliżającym się od Wschodu sowieckim władzom, które in extenso wywiozły ich „na tyły Rosiji”, gdzie w ogromnej większości wyginęli.

W miasteczku jednak uratowały się dwie żydowskie rodziny i jedną z nich byli właśnie Kalterowie. Poza nimi przetrwała Ryfka Mendel z malutkim wnuczkiem Izaakiem, ale ci – w 1949-tym – wyjechali do nowo utworzonego państwa Izrael.

Kalterowie zostali, ale nie dlatego, że wyglądem nie przypominali Żydów. Nie dlatego.

Uratowali się ukryci w zakamarkach domu, a konkretnie w jakiejś sekretnej piwnicy, o której – jak wieść niosła – wiedzieli tylko oni. Kalterowie rzeźnikami byli, a ich rozłożysty, nieforemny dom, pełen dobudówek, podsiębitek, komórek i nie wiadomo do czego służących wiat krył tyle przejść, izb i izdebek, że trudno się było w tym labiryncie połapać.

No więc uratowali się. Ojciec i syn. Swojej przynależności narodowej nie zapierali się nigdy – chociaż, z uwagi na swój wygląd – mogli.

Religijnie nie byli Żydami, bo Szymon przechrzcił się jeszcze w dwudziestych latach i trzeba powiedzieć, że od tego czasu był dość sumiennym, praktykującym katolikiem. Jego stary ojciec natomiast był  zupełnie bezwyznaniowy i czasami dawał temu wyraz. Był, jak to się mówi, indyferentny religijnie.

-Co ja tam będę zawracał Bogu głowę? – mawiał. Na razie nie przeszkadzamy sobie, a jak przyjdzie się kiedyś spotkać, to też się nie pokłócimy!

Po śmierci ojca i po tym głupkowatym siedzeniu na milicyjnym posterunku, Szymon Kalter czuł otaczającą go niechęć, może nawet słyszał plotkarskie szepty, ale nie reagował. Wojowniczy wikary, który szermował „grzechami przeciw Duchowi Świętemu” jakoś się uspokoił. Być może pod surowym okiem proboszcza Nogi, a może po prostu poddając się biblijnemu nakazowi o niesądzeniu, aby samemu nie być sądzonym.

Ten cytat był dość często przytaczany przez proboszcza, który znając ludzkie przywary na wylot, wiedział jak to sądzenie łatwo przychodzi.

W czasie niedzielnych kazań grzmiał z ambony:

‘Nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Bo takim sądem, jakim sądzicie, i was osądzą; i taką miarą, jaką wy mierzycie, wam odmierzą!”

I to ostatnie  „wam odmierzą” odbijało się echem od kościelnych murów, drżało w prezbiterium, nawach i kościelnej kruchcie i chyba trafiało do serc, bo co poniektóry spuszczał głowę i bił się ukradkiem w piersi.

Wiara w tamtym czasie była prosta i szczera, ale szyta na miarę ludzkich przeżyć i doświadczeń, a przecież było tego niemało. Nikt tam nikomu w sumienie nie zaglądał, ale wiedziano co, kto i kiedy, więc milczano.

Ostatecznie to była mała społeczność, gdzie wszyscy wiedzieli „jak kto siedzi”. Wiedziano też jak to było czasu wojny, kto walczył, a kto uciekał, kto siedział w obozie, a kto był wywieziony w głąb Rzeszy i pracował u bauera.

Z tych też stron wielu młodych chłopaków zabrano pierwszym, tarnowskim transportem do strasznego Auschwitz. Wrócili tylko nieliczni, a i oni byli zmarnowani do szczętu. Jeden z nich – Staszek S. – wrócił tak zmieniony, że prawie nie całkiem przy zdrowych zmysłach. Ale wrócił! Większość nie wróciła.

Byli też tacy, którzy poszli „do lasu”, a potem walczyli w górach, a także ci, którzy w późniejszym czasie wstąpili w szeregi młodej, narzuconej przez sowietów władzy i zaczęli dla niej pracować. Czasem w jej organach administracji, a czasem… bezpieczeństwa.

I chociaż nikt nikomu „w garnki nie zaglądał”, to jednak – jak to mówią „wedle stawu grobla” – zdarzało się, że przy jakimś większym piciu, wyłaził z kogoś jakiś diabelski, obrzydliwy jaszczur, który nie wie co i nie wie jak, ale dyszy mordem.

Mówię o tym wszystkim szeroko i może zbyt drobiazgowo, ale zrozumienie realiów miejsca i czasu jest ogromnie ważne przy ocenie tego co się działo.

A działo się to, że w śmierci starego Israela Kaltera, cały czas doszukiwano się czegoś nienormalnego. I nie miało to wiele wspólnego z plotkami rozpowiadanymi na targu przez Staśka Chyłę. Chodziło o to, że mówiąc po prostu, Kalterowie byli inni i ta inność miała swoją historię.

Jak wspomniałem byli rzeźnikami. Ten zawód przechodził u nich z ojca na syna. Rzeźnicy i masaże. Szlachtowali zwierzęta, robili kiełbasy, szynki, karkówki czy salcesony i przez parę pokoleń byli poważanymi przez gminę szojchetami uprawnionymi do specjalnego uboju i produkcji dobrej, koszernej żywności.

I nagle, w którymś momencie – jeszcze w czasach młodości ojca Szymona – przestali nimi być. Co, jak, dlaczego – nie wiedziano.

Tak Israel, jak i jego syn Szymon dalej „bili”, ale już nie dla żydowskiej gminy, lecz dla gojów.

Otóż to – niby byli Żydami, a w gruncie rzeczy nimi nie byli. I nie miało to większego znaczenia, że dziadek Szymona, jego pradziadek i prapradziadek szlachtowali zwierzęta  w nakazany przez Mojżeszowe prawo sposób i zaopatrywali całą gminę.

Jakie były przyczyny tej zmiany – nie wiedziano.