– Mi noł inglisz! – odpowiedział stanowczo, może nawet zbtyt stanowczo, bo ten mówiący do niego z brytyjskim akcentem facet, spojrzał nań szeroko otwartymi oczami i także stanowczo odpowiedział.

        – Me no Russian![Mnie nie rosyjski!]

        I poszedł sobie.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Dopił resztę herbaty, rozprostował papier śniadaniowy i złożony na czworo wetknął do przezroczystej, małej torebki plastikowej. Zrobił to ze względów czysto oszczędnościowych, po czym włożył tę torebkę wraz z termosem do „reklamówki”, bardzo wytrzymałej, dużej torby plastikowej z napisem „LCBO”. Zapaliwszy swojego „extra mocnego”, zadowolony z siebie, że wreszcie uwolnił się od przymusu uczenia się angielskiego, ruszył w stronę najbliższej stacji metra. Przechodząc przez parking oglądał stojące tam samochody. I jak niegdyś w dzieciństwie, a i potem we wczesnej młodości zaglądał do wnętrza tych wszystkich „fordów”, „chevroletów”, „chryslerów”, „toyot”, „mazd” i „hond”. I doigrał się! Tym razem to był facet w mundurze, ale nie glina… a może i glina, tylko glina kolejowa, bo mundur miał inny niż policyjny, nieco innej barwy. Spryciul! Bo zaszedł Władysława od tyłu i zapytał go wprost:

        -What are you looking for? [Czego szukasz?]

        To akurat zrozumiał. Najwyraźniej chodziło temu mundurowemu o to, na co on tak patrzy. Na samochody! To chyba widać! A najbardziej Władysław nie mógł się nadziwić, że prawie wszystkie samochody to były „automatiki”. W porównaniu z Europą, a zwłaszcza z Polską, rzecz miała się zupełnie na odwrót. Z grubsza wszystkie auta miały „miąchane” skrzynie biegów czyli manualne.

        – Guten kar, ol guten… – wyjaśnił mu krótko i rzeczowo.

        A ten dopytywał go o coś jeszcze z czego domyślał się, że gościu po prostu pyta go o „your car”[twój samochód] czyli jego, Władysława samochód.

        – Mi noł kar hijer! – odpowiedział także stanowczo, jak temu poprzedniemu facetowi. – Mi goł metro – dopowiedział wskazując na jadący górą pociąg metra.

        – So, what are you waiting for? [Więc, na co czekasz?]

        Kolejna niespodzianka! Wejście do metra okazało się być raczej bardziej wyjściem, bo wysoka zagroda z metalowych prętów obracała się wokół swojej osi tylko w jedną stronę. Nie wiedział też i tego, że tędy na stację mogli się dostać tylko posiadacze stałych, okresowych biletów. A kiedy kombinował jeszcze jakby tu pokonać tę zaporę, kątem oka zauważył tego strażnika od parkingów, jak się mu uważnie przygląda, a potem wyjmuje radiotelefon i już zaczyna z kimś rozmawiać. Zdecydował się wyjść stąd i poszukać wejścia z kasjerem, gdzie mógłby kupić bilet i być już wreszcie poza wszystkimi podejrzeniami, jak się domyślał. Idąc z powrotem przez ten sam parking zauważył tuż u szczytu ślepej ściany budynku, ogromny i bardzo rozpaczliwy napis po polsku:”MAŁGOSIU WRÓĆ! KOCHAM CIĘ!”.

        Musiał z powrotem pójść do ulicy Bloor i idąc w stronę High Park skręcić w prawo, w Keele Street, gdzie znajdowało się główne wejście na stację metra. Po drodze minął „żywą” reklamę, ogromne, tekturowe pudło wewnątrz którego był człowiek, ale czy był to facet czy dziewczyna – trudno zgadnąć, bo u dołu widać było tylko brudne „adidasy” i fragment  poszarpanych, dżinsowych  nogawek. Pudło, niczym tańczący niedźwiedź, kołysało się delikatnie na boki. Pomalowane było na jaskrawe kolory i z czterech stron miało identyczny napis: „SANDWICH WORLD”. Władysław przystanął na chwilę i z niemałym zdziwieniem przyglądał się temu tutejszemu  dziwolągowi. Widział już kiedyś coś takiego na jednym z amerykańskich filmów, ale nigdy nie miał okazji zetknąć się z czymś takim na żywo. Bez zastanowienia zapukał w to reklamowe pudło z zamkniętym w środku osobnikiem. Pudło znieruchomiało na chwilę i zaraz „odpukało” w identyczny sposób, a potem powróciło do gibania się.

        Przy „Tim Horton’s” podszedł do niego chłopak w kraciastej ni to koszuli, ni kurtce i „fafluniąc” ukazał kilka spróchniałych pieńków zamiast zębów. Prosił go o coś, najpewniej o pieniądze, bo zrozumiał znowu tylko dwa słowa: „change” i „coffee”[drobne i kawa]. Dał mu więc prawie dolara, a tamten odpowiedział: „God bless you”[„Niech ci Bóg błogosławi”] i znowu ukazał te swoje aż tak bardzo rażące u tak bardzo młodego człowieka spróchniałe resztki uzębienia. I nie on jeden był spotkanym tu kimś o tak zepsutych zębach – zauważył Władysław.

        Postanowił zrobić sobie dziś frajdę. Pojeździć metrem, nawet po całym Toronto, na ile tylko pozwoli mu czas, nawet choćby do późnego popołudnia, a mógł sobie na to pozwolić, bo w metrze jak i w całej miejskiej komunikacji, przesiadając się nie trzeba było wykupować kolejnych biletów, wystarczyło tylko wziąć „transfer” od kierowcy czy motorniczego, pod warunkiem, że w podróży nie robiło się przerw, a tu, w przypadku metra, nie wychodziło się na górę opuszczając tym samym stację. Przynajmniej pojeździ sobie, ale też i nie za długo, żeby nie niepokoić dzieci swoim, tak nagłym, zniknięciem.

        Zawsze lubił jeździć pociągami, zwłaszcza w dłuższe trasy, jak nad morze, do Gdańska czy Kołobrzegu, czy w góry, w przeciwną stronę od Warszawy. Za górami nie przepadał. Zawsze ilekroć jechał w góry, czy to w okolice Zakopanego, czy gdzieś indziej, nie czuł się tam dobrze. To ciągłe wchodzenie i schodzenie z mniej lub bardziej pochyłych wzniesień było dla niego uciążliwe, wręcz denerwujące. A poza tym, góry sprawiały na nim przytłaczające wrażenie, a nawet lęku na samą tylko myśl, że mogłyby nań runąć. Może dlatego, że wychowywał się na równinnym Mazowszu i jako dziecko, ze względu na wojnę, a potem trudne lata powojenne nie miał okazji nigdzie wyjeżdżać. Dopiero później, po śmierci jego na zawsze już ukochanej Stachny, w kilka lat po tym całym nieszczęściu, wyjeżdżać zaczął na wczasy pracownicze i to głównie ze względu na Mariuszka. Prawie każde zimowe ferie spędzali poza Warszawą, a w lecie załatwiał mu kolonie, żeby chłopak miał później co wspominać, a nie jak on za swego dzieciństwa, będąc ciągle na uwięzi, w tym wielkim, wojennym strachu wysłuchiwał ciągłego lamentu matki, po tym jak schodziły się u nich w kuchni baby z sąsiedztwa i wymieniały między sobą te wszystkie hiobowe wieści, te prawdziwe, a także i plotki, które jakimś dziwnym trafem, sprawdzały się potem.

        Najlepiej jednak zapamiętał tę wspólną, wakacyjną wyprawę do Mielna, na dwa miesiące przed ich ślubem. Wybrali się we czworo, on ze Stachną i ich przyjaciele – Ala i Rysio Ziębińscy, dla których, w przeciwieństwie do nich, nie była to pierwsza, wspólna podróż. Przyjechali do Koszalina bladym świtem i stamtąd dopiero „pekaesem” cuchnącym spalinami i papierosowym dymem, dotarli do Mielna, ale to nie było jeszcze ich docelowe miejsce. Stamtąd musieli przejść do Unieścia, rybackiej wioski położonej około trzech kilometrów od Mielna, między jeziorem Jamno a Bałtykiem. Tam też mieli zapewnione wcześniej miejsce na jednej z posesji, gdzie mogli rozbić namioty. A najważniejsze, że prawie za darmo, bo właściciel zapytany o zapłatę za ich prawie trzytygodniowy pobyt, skrzywił się tylko i po chwili zażyczył sobie, jakby od niechcenia „pół, tego tu”- powiedział wskazując na swoją szyję, „a czasem jakie piwo czy też i wino ujdzie, wedle uznania” – dodał patrząc w stronę swego domu w obawie czy jego małżonka nie słyszy w jak bezecne układy wchodzi  z nimi jej chłop.

        Po rozbiciu namiotów, kiedy cała trójka zajęta była jeszcze rozpakowywaniem się, Władysław gnany jakąś niepojętą siłą ruszył w stronę, najpierw budynku szkolnego, a stamtąd coraz bardziej piaszczystą drogą wznoszącą się nieznacznie ku wydmom porośniętym wysoką, ostrą trawą, niespotykaną na Mazowszu, podążał coraz szybciej i z coraz bardziej bijącym sercem ku morzu, którego wzmagający się szum przybierał na sile. Aż stanął na szczycie wydm i… oniemiał! Czegoś takiego jeszcze nie widział! A to, co mógł sobie dotychczas wobrażać na temat morza widywanego na ilustracjach i fotografiach, a nawet filmach, zawsze ograniczone było ramami, mniejszymi lub większymi, ale zawsze okrojone, bez tego rozmachu, który teraz objawił mu się na szczycie wydm. Ta wielka, nieprzenikniona, równina stykająca się z niebem pokrytym kłębiastymi, białymi chmurami stanowiła dla niego, wydawałoby się dorosłego, bo ponad dwudziestoletniego mężczyzny, cud nieporównywalny do niczego, co zdarzyło się mu widzieć dotychczas. A przed tym morskim bezmiarem był on, oniemiały, maleńki ludzik oczarowany tak rozległą, niczym nieograniczoną przestrzenią. Patrzył na morze widziane po raz pierwszy w swoim życiu, nasycał się jego widokiem, chłonął to, co nie miało się już nigdy powtórzyć, to wielkie olśnienie, oczarowanie tak rozległą przestrzenią, wypełnioną wodą o barwie zielonkawo-granatowej i niebem – błękitem i bielą. Już nigdy potem nie doznał tego uczucia, tego wielkiego zachwytu, ilekroć był później nad morzem. Nawet lecąc niedawno nad oceanem nie zrobiło to na nim takiego wrażenia, jakie zrobiło, to co zobaczył tam, w Unieściu przed prawie już ćwierćwieczem.

        Zgodnie z umową, jeszcze tego samego wieczoru zaprosili do siebie pana gospodarza,

który nie należał, jak początkowo sądzili do autochtonów, ale przyjechał tu wraz z żoną i trójką, wtedy jeszcze „drbiazgu” – jak nazywał swoje, już dziś dorosłe dzieci. A przyjechali  w kilka miesięcy po zakończeniu wojny, przyjechali z Wileńszczyzny, spod Kowna i zadomowili się tu na dobre. Początkowo tęsknili za swoimi Kejdanami. Ale teraz, po tylu latach kiedykolwiek tylko gdzieś wyjeżdżali, tęsknili już za swoim Unieściem i Mielnem, może nawet bardziej za Mielnem, gdzie pan gospodarz pracował jeszcze na poczcie, ale już na pół etatu, a jego żona była kiedyś szwaczką u pana Zadry, znanego w miasteczku i okolicach krawca, jak i oni „wilniuka” – jak ich tu nazywano. A ich syn, Janusz pracował także w Mielnie, w tamtejszej piekarni i czasami opowiadał, co się tam poza wyrobem pieczywa wyprawiało, zwłaszcza w popularne imieniny! Solenizant obowiązkowo stawiał litra (na początek), a zabawę zaczynali zaraz po zarobieniu ciasta na poszczególne gatunki chleba, bułek i rogalików. Niejeden, zwłaszcza z młodych, niewprawionych w piciu, żeby nie zapaskudzić podłogi rzygał wprost do „masy chlebowej” – jak oficjalnie nazywano wyrobione ciasto. „A chlebuś to był tak pachnący i tak smaczny, że ten dzisiejszy z mechanicznej, nowoczesnej piekarni, zakalcowaty gniot, ma się nijak do tamtego pieczywa sprzed lat!” – wspominał z rozrzewnieniem pan gospodarz i z pewnością mógłby tak wspominać do rana, gdyby nie władczy głos żony wzywający swego chłopa do domu.

        Zdecydował się jechać do „downtown”, aż do końcowej stacji Kennedy, a potem wrócić na sam dół, do Union Station, a stamtąd ruszyć na północ wzdłuż ulicy Yonge, a jeśli czas by mu pozwolił to pojechałby jeszcze i do Dawnsview, trasą równoległą do linii wzdłuż Yonge Street i dopiero stamtąd wróciłby na stację Islington, skąd miał bezpośrednie połączenie z domem Mariuszów.

        Przyglądał się wsiadającym, tej mieszaninie ras i kultur, tej zbieraninie z całego świata, jak  choćby dla przykładu Murzynów, których niewielu dotychczas widywał w swoim życiu, zwłaszcza w Polsce. Najwięcej widział ich podczas Festiwalu Młodzieży w pięćdziesiątym piątym i wszyscy Czarnoskórzy wtedy wydawali mu się tacy sami, z wielkimi jakby specjalnie spłaszczonymi „kichawami”, o oczach połyskujących białkami, o głowach z kręconymi włosami, które z pewnością musiały być niczym owcze runo, albo jak gęste sprężynki – tak sądził, bo nigdy przecież nie miał okazji dotykać takich włosów, a z kolei prosić któregoś z nich o pozwolenie tylko dotknięcia… „Nie, niemożliwe! Jakże tak?! A gdyby nawet, jakimś cudem poznał któregoś z nich… Mógłby taki Murzyn, Bóg jeden wie, co sobie o mnie pomyśleć, nawet, że mam względem niego jakieś pedalskie zapędy! No nie, poruta by była straszna, wręcz obciach! – jak mówi dzisiejsza młódź. Dopiero tutaj widać, jakże różnych odmian są ci wszyscy Czarni i ci stąd, i ci z różnych krajów afrykańskich… Nie wspominając już o innych rasach, jak choćby tacy „podpalani”…  głównie Azjaci, Hindusi, Pakistańczycy i nie tylko, a jeszcze są i Arabowie, tacy i inni – ludzie z całego świata! I wszyscy żyją w jednym kraju, żyją zgodnie, nie naparzają się między sobą, jak to bywa w niektórych państwach i narodach, głównie afrykańskich wśrod przeróżnych plemion, gdzie tak łatwo wybuchają bijatyki, przeradzające się nierzadko w krwawe wojny. Przykładowo…”

        Akurat nic nie przychodziło mu do głowy, bo zajęty był przyglądaniem się tej całej ludzkiej mieszaninie, jak choćby tym trzem kobietom zakutanym od stóp do głów, „jakby tam na górze panowała burza piaskowa! A one stały sobie cierpliwie na peronie z całym „przedszkolem” bachorów mniejszych i większych. Brakowało tylko beduinów z wielbłądami…

        Albo ta, co przed chwilą  usiadła na przeciwko, czytała książkę z wielkim zainteresowaniem, bez wątpienia tandetne romansidło. Wystarczyło spojrzeć na okładkę, na której widać było bardzo skąpo odzianą tylko w jakąś postrzępioną sukienczynę, prawie półnagą dziewoję, jak i ta czytająca to. Z tą różnicą, że ta tutaj, nie miała pomalowanych ust na ten wściekle czerwony kolor, a poza tym była, jak i tamta też wyzywająca i nie stał za nią ogromny Małpolud z zakrwawionym nożem!”

        Władysław patrzył na nią niby tylko ukradkiem, a ona bez najmniejszego wstydu udawała, że tego nie zauważa i dopiero, kiedy wyjęła z torebki banana i powoli, niby od  niechcenia, obrała go ze skórki i powolnym ruchem wsunęła do ust i nim ugryzła, delikatnie, wręcz prowokacyjnie oblizywała ten, bez wątpienia, południowy owoc, przysmak takich, jak ten na okładce czytanej przez nią książki. Dopiero, po chwili zorientował się, że najwyraźniej jest obiektem jej kuszenia. Ruszył do drzwi. Wysiadł na najbliższej stacji. Początkowo zamierzał kontynuować jazdę dalej, tam gdzie jechał, ale czekając na następny pociąg zmienił nagle zdanie i wsiadł do metra jadącego z powrotem.