Pruszyński: Spotkania z Prymasem Wyszyńskim

W początkach sierpnia 1965 roku pojechałem odwiedzić chłopów z naszego majątku nad granicę z Niemcami.

To, co zobaczyłem wstrząsnęło mną bo wszystkie chałupy, nawet murowane i wewnątrz bardziej obszerne niż  na kresach wyglądały strasznie obskurnie, od lat nie odmalowane. Chodziłem z dziećmi po tej wsi i powiedziałem im, tu też mieszkali Polacy, ale jak wasi rodzice będą tak gospodarowali, to nic dziwnego, że Niemcy te ziemie odbiorą.

        Tej nocy nie mogłem spać i zacząłem się zastanawiać co zrobić, by do tych ludzi dotarło, że trzeba lepiej dbać o to, co mają.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Po powrocie do Warszawy doszedłem do wniosku, że chłopi słuchają księży i o tej sytuacji trzeba poinformować Prymasa Wyszyńskiego i poprosić, by księża zaczęli mówić o tym swym wiernym.

        Udałem się więc na Miodową i złożyłem podanie o wizytę u prymasa dodając, że jestem synem Ksawerego Pruszyńskiego.

        Po paru dniach dostałem list i zaproszenie do prymasa.

        Przyjął mnie jego sekretarz ks. kanonik Padacz, który okazało się znał osobiście mego Ojca, bo był kapelanem Brygady Podhalańskiej i z nim był pod Narwikiem.

        Zostałem zaproszony do niewielkiego salonu na wprost drzwi wejściowych do pałacu, gdzie na ścianach były fotografie z trzech audiencji, jakie Prymas miał z trzema kolejnymi Papieżami.

        Po chwili wszedł Prymas, ucałowałem jego pierścień przyklękając, usiedliśmy naprzeciw siebie i zacząłem opowiadać co tak mną zbulwersowało, że przyszedłem do Niego.

Prymas po mej wypowiedzi powiedział, że wina leży po stronie władz, które stale trąbią o niemieckich rewizjonistach, którzy lada dzień mogą odebrać Ziemie Odzyskane.

        Oczywiście zgodziłem się z nim, ale coś trzeba zrobić, by ludzie z Kresów, którzy przenieśli się jakoś zaczęli bardziej dbać o to, co dostali i czy księża nie mogliby na tych ziemiach mówić o tym, na co Prymas  się zgodził.

        Na pożegnanie poprosiłem o błogosławieństwo, bo za dwa tygodnie miałem mieć ślub, a Prymas na pożegnanie powiedział bym po jego powrocie z  Watykanu go odwiedził.

        Co ciekawe, tak się złożyło, że rok potem byłem na wsi pod Wrocławiem, gdzie chciałem pojechać z żoną i synem na wczasy. Szukają odpowiedniego domu pod Oławą zostałem podwieziony przez jakiegoś wójta, który przejeżdżając przez kolejne wsie nakazał swemu sekretarzowi zapisywać, nie odmalowane domy i każdemu właścicielowi nakazał dawać karę 200 zł. Tak więc toc co powiedziałem Prymasowi doszło do władzy ludowej, wyciągnęła z tego właściwy wniosek i chyba zmniejszono trąbienie o rewizjonistach i pamiętam, że była nawet audycja w TV o wnuczce przesiedleńców zza Buga, która na Ziemiach Odzyskanych się niedawno urodziła.

        Wczesną jesienią 1965 r. stosunki władzy do Kościoła wydawały się dość dobre, bo władze nawet pomagały w organizowaniu uroczystości 20-lecia administracji kościelnej na Ziemiach Odzyskanych.

        Ale przed powrotem Prymasa z Rzymu nastała na Niego niesamowita nagonka. Poszło o list do biskupów polskich zapraszających biskupów niemieckich na uroczystości Milenium Polski Chrześcijańskiej, gdzie użyto słów – „przebaczamy i prosimy o przebaczenie”.

        Pierwszy atak poszedł od redaktora „Życia Warszawy” Henryka Korotyńskiego, a potem wyszło na jaw, że napisał nie jeden, a dwa teksty. Pierwszy był pozytywny, drugi skrajnie negatywy. Chodziła wieść, że ten drugi napisał pod dyktando władców z Kremla.

        Polacy zaczęli ostro dyskutować na temat tego list, ale nikt nie znał oryginalnego tekstu. Po powrocie Prymasa poszedłem do jego sekretarza, który urzędował praktycznie na przeciw mego biura i dowiedziałem się, że tekstu nie mogę dostać.

        W prasie szła nagonka, a też równolegle szły debaty po domach i większość rodaków była przeciw temu pismu, gdy dopiero po dwóch tygodniach odczytano ten list w kościołach.

        W grudniu poprosiłem o audiencję u Prymasa i po kilku dniach ją dostałem. Po przywitaniu powiedziałem: trudno dziś nie poruszyć sprawy tego listu. Na to Prymas zrobił kwaśną minę, a ja kontynuowałem.

        Jego Eminencja i biskupi mieli pełne prawo powiedzieć to co powiedzieli w tym liście, każde słowo nawet każdą kropkę, bo był on zgodny z doktryną Kościoła ale fatalna była prezentacja tego listu do wiernych. Popełniono błędy w dziedzinie „public relations” i warto, by jacyś księża przeszli szkolenie w tej dziedzinie.

        Jak się potem okazało byłem jednym z nielicznych co nie miał  do Prymasa pretensji o treść listu. Co oczywiście zaskarbiło mi sporo uznania w oczach Prymasa, a potem dodałem:

        W tej nagonce na Jego Eminencję miał rację tylko jeden człowiek, który sugerował, by episkopat zaprosił na uroczystości rocznicy oswobodzenia Oświęcimia biskupów niemieckich. Co by było gdyby Episkopat to zrobił?

        Nie dostaną wiz – odparł Prymas.

        Genialnie – odpowiedziałem – to „władza ludowa”  się skompromituje, bo tekst tego artykułu został nagłośniony na cały kraj przez podanie go w TV.

        Podejrzewam dziś, że władzy zależało na uciszeniu rejwachu wokół tego list, ale z nieznanych mi powodów Prymas nie podjął sugesti, a władza, by się na wizytę zgodziła.

        Potem jednak zapytałem czy jest sprawiedliwe, że Francuz, co leżał w Oświęcimiu na pryczy obok Polaka dostał jakieś zadośćuczynienie, a Polak nie dostał grosza.

        Warto by Episkopat zajął się tą sprawą by wszyscy co przeszli przez kazamaty niemieckie od Cyrankiewicza do ostatniego Polaka jakieś odszkodowanie dostali i tymi słowami dalej podbudowałem swą pozycje

        Nagonka na Prymasa trwała  aż nagle w lutym wystąpił Gomółki w TV i się ośmieszył.

        Ostatecznie byłem 3 maja w Częstochowie, miałem zaproszenie na wały, wygodnie siedziałem tam ławkach między co ważniejszymi księżmi, a nawet siostrzyczki na ochłodę dawały nam się napić jakiejś lemoniady.

        Ta uroczystość była wspaniała, dosłownie setki tysięcy ludzi, mimo blokady transportu, tam przyjechały i w ogóle ze względu, że na  uroczystość nie przybył Ojciec Święty była to w pewnym stopniu akademia ku czci Prymasa.

        Po 3 maja miałem znów wizytę u Prymasa, dałem swe uwagi o uroczystościach ale z drżeniem zapytałem czy by Prymas nie udzielił chrztu naszemu niedawno urodzonemu synowi.

        Na to Prymas odpowiedział, że gotów to zrobić, ale byłoby Mu wygodnie, by to zrobił w swej kaplicy, na co ja rzekłem, że gdziekolwiek byłoby to Mu na rękę. Potem Prymas uzgodnił z mną datę chrztu i dodał, że zaprosi po uroczystości mych gości na podwieczorek.

        Nasz syn dostał na chrzcie imiona Ksawery, Krzysztof, Stefan, Prymas wygłosi przemówieni a po chrzcinach zasiadło do dużego stołu coś 25 osób.

        Wiele lat potem spotkałem się z hinduskim historykiem Peterem Rainą, któremu Prymas przekazał swe akta i ten znalazł tam wzmiankę o tych chrzcinach.

        Całe lato kopia obrazu Matki Boskiej Częstochowskiej poświęcona przez Ojca Świętego  podróżowała po diecezjach, gdzie Episkopat organizował uroczystość Milenijne, a partia robiła w tych miastach równolegle swoje konkurencyjne uroczystości co „różnie” im wychodziło.

        Najlepiej po nosie dostał Gomułka i jego świta w Gnieźnie. Po uroczystościach mieli wyjechać na trasę do Poznania w 40 minut potem jak wyjechał Prymas. Okazało się, na całej drodze stały dosłownie tysięcy ludzi z kwiatami wiwatując na rzecz Prymasa i jego samochody nie jechały 60 km na godzinę a tylko 10 km. Więc kolumna samochodów Gomułki dogoniła kolumnę aut Prymasa i przez trzy godziny wlokła się za nimi.

        Tak, chcąc nie chcąc, partyjni bosowie musieli widzieć jakie poparcie w Narodzie ma Kardynał i episkopat.

        Dalej partia dostała po nosie w Przemyślu.  Episkopat odwołał tam uroczystości, a PZPR nie mogła tego robić i wypadły jeszcze mierniej niż by wypadła, gdy tam były tegoż dnia uroczystości kościelne.

        Utarczki Partii z Prymasem nie tylko poróżniły  jeszcze bardziej rodaków z władzą, ale zostały też bardzo źle przyjęte w szeregach PZPR.

        Partyjni uważali, że Polska wiele straciła nie wpuszczając do Kraju Papieża i licznych wycieczek Polaków z zagranicy, a na dodatek odbyły się wielkie uroczystości Milenijne w Amerykańskiej Częstochowie w Doyletown na które przyjechał sam prezydent  USA Johnson; na dodatek dla uczczenia Milenium poczta USA wydała specjalny znaczek z koronowanym orłem.

        W 1966 r. byłem jeszcze z trzy razy u Prymasa i prócz drążenia sprawy odszkodowań nawoływałem by kazania były krótsze, a już z Kanady posłałem kilka srebrnych olimpijskich monet, jako nagrody proponując, by były konkursy krótkich kazań dla kleryków.

Aleksander Pruszyński