– No. Acha! – wyrywa się, jak zawsze Witek chcąc jak najszybszego zakończenia tatusiowych „kazań”.
– A przede wszystkim uważnie słuchajcie wychowawców i nauczycieli, i w ogóle starszych.
– Wszystkich starszych? –pyta jakby lekko zaniepokojony Wicio.
– Mówię: „ogólnie starszych”, tych wszystkich, którzy się tam będą wami opiekować.
Obiecujecie mi?
– Acha!
– „Acha” co? – pyta ojciec.
– No, że obiecujemy… Michał też! Obiecujesz, nie.
– Acha – odpowiada mu brat.
Jeszcze chwilę kręcą się po dworcowej poczekalni aż znajdują organizatorów nadzorujących wyjazd i konwojentów jadących z dziećmi do Rabki. Do odjazdu pozostaje niecała godzina.
Obaj bracia zostają rozdzieleni. Idą do dwóch różnych grup, jadących do dwóch różnych prewentoriów. Od teraz nie będą się widzieli przez całe, jakże długie, osiem miesięcy, szczególnie długie dla nich, sześcio i dziewięciolatka.
Stoją oni dwaj, ojciec i starszy syn, i patrzą za oddalającymi się maluchami, wśród nich zapłakanym Michasiem, co chwila odwracającym się w ich stronę, jakby ta cała niespodziewana rozłąka była tylko taką próbą jego zgody na spotykający go los, jakimś chwilowym sprawdzeniem go na… wytrzymałość, jego zaledwie sześciolatka, a nie jak Witka, starszego od niego o całe bardzo długie, niewyobrażalnie długie, bo prawie aż o cztery lata starszego, stojącego teraz z tatusiem… „A może nawet Witek, tak naprawdę nie pojedzie, a zostanie z tatą?”… – myśli i zaczyna znowu płakać, i już nie patrzy za siebie, bo i po co?
Teraz oni dwaj idą w stronę pierwszego wagonu za lokomotywą, tam, gdzie wcześniej zaprowadzeni byli chłopcy w wieku szkolnym, jadący do innego niż Michaś prewentorium. Witek ciągnie za ojcowską dłoń, chcąc przyjrzeć się „stojącej i sapiącej, dyszącej i dmuchającej” parowej lokomotywie, „>ciężkiej, ogromnej<, to by nawet pasowało, ale z tym potem z niej spływającym – tłustą oliwą, to już całkowity wymysł, tego, który to napisał, no i ta cała reszta… Ale to się dopiero okaże po drodze”. – tak sobie przemyśliwuje Witek.
Po pożegnaniu się z tatą dolącza do wsiadających chłopców. Przepycha się do przodu torując sobie drogę swoją brązową tekturową walizką. Jest już prawie przy otwartych drzwiach, gdy nagle ten jeden chłopak, wyglądający na siedmioklasistę, może nawet powtarzającego tę klasę, a może i wcześniej też zawalił, a więc jeden z tych, o których mówi się, że jest „przerośnięty”, wyglądający co najmniej na piętnastolatka, a może nawet jest i nieco starszy, i z pewnością pali papierosy, oficjalnie pali, ale tylko na ulicy, bo gdzie indziej…
– Ty! Turysta z Grójca! Gdzie się pchasz ty, w torbe ubogi! No dzie?! – krzyczy na niego, a on nie wie jak ma mu odpowiedzieć i nagle już wie:
– Brata żem zgubił! I teraz musze go znaleźć – kłamie, wiedząc dobrze, że Michaś jest już gdzieś tam, w którymś z następnych wagonów.
Będąc na tym drugim, wyższym stopniu i stawiając waliżkę na podłodze słyszy niski, męski głos:
– A ty dokąd? – pyta go postawny mężczyzna w długim płaszczu przepasany wojskowym, zniszczonym pasem. I ten pan o władczym spojrzeniu, może nawet sam kierownik, mający bardzo gęste wąsy, nawet gęstsze i większe od wąsów Stalina!… – Nazwisko?! – wykrzykuje.
– Marzyński.
Mężczyzna sprawdza spis nazwisk i znalazwszy je, każe mu stanąć pośrodku ich wszystkich, bo wpuszczani są do wagonu kolejno, alfabetycznie.
„No ładnie, w morde… miejsce przy oknie, przodem do… a nie tyłem do przodu, na pewno będą już wszystkie zajęte przez tych wchodzących z przodu, w morde…” – skomli w myślach już prawie zrezygnowany.
– Dąbrowski, Maciej! – wykrzykuje wąsacz.
-Obecny! – odkrzykuje grubasek w harcerskiej bluzie, w białej włóczkowej czapeczce z czerwonym otokiem na obrzeżu i takim samym czerwonym „pipkiem” u góry. Odpowiada mu śmiech pozostałych chłopców. Po jego zniknięciu w głębi wagonu mężczyzna wyczytuje kolejne dwa nazwiska. Cisza. Powtarza je jeszcze głośniej tym swoim tubalnym głosem. Znowu cisza.
– Marzyński, Witold!
– Jestem! Tutej! – wykrzykuje dodatkowo podnosząc lewą rękę, bo prawą ma zajętą trzymaną walizką w spoconej dłoni.
– Przepuście go chłopcy – dopowiada ten pan z kartką, a on już manewruje między nimi i dziarsko pokonuje te dwa stopnie wagonu i truchtem posuwa wzdłuż korytarza zaglądając do kolejnych przedziałów. Znajduje czwarty czy piąty, całkiem pusty przedział i kiedy ma już tam wejść, tym razem słyszy kobiecy, nie mniej władczy głos:
– Nazwisko!!
– Moje? – pyta głupkowato zastanawiając się co ta „kobita” może od niego chcieć.
– A czyje?! Moje?! – wrzeszczy jeszcze głośniej niż tamten z kartką przy drzwiach.
– Marzyński – odpowiada.
– Wracaj z powrotem! Tera było dopiero na litere „dy”!
– Ale mnie kazał ten pan, tam przy drzwiach… – nie kończy, bo ona wrzeszczy na niego jeszcze głośniej – Mówie chiba wyraźnie, wracaj!
– Ale ten pan, on mnie… – znowu nie kończy, bo ta wścieklica chwyta go za ucho popychając do wyjścia, które jeszcze przed chwilą było nie tylko dla niego wejściem. W przejściu zderzył się z innym chłopcem, może nawet na tą samą litere „d”, jak ten grubas Dąbrowski… Maciej.
Wystraszony, bliski płaczu zwraca się do tego pana, który jeszcze przed chwilą wywołał go poza kolejnością.
– Prze pana, a tamta pani, tam… kazała mi wysiadać, a przecież pan… – znowu nie kończy czekając na reakcję wąsala z kartką. A on spokojnym już głosem mówi:
– Zostań tu. A wy, reszta czekajcie! – i spojrzawszy w głąb korytarza krzyczy do kobiety: – Lidka! Nie rób bałaganu, jak rany! Kazałem mu wejść, bo na „giie” i na „k” nie otrzymałem odzewu!
– Czy ja robie bałagan, czy to raczej ty, Waldek robisz ten cały bałagan!
– Idź!- zwraca się do Witka -A gdyby co… – teraz mężczyzna nie kończy.
Witek przyczajony, bezszelestnie sunie korytarzem. Kobieta nie reaguje, zajęta jest przypalaniem papierosa zapałkami, z których statystycznie zapala się co trzecia, a ona pociera o „draskę” już czwartą i… nic. Próbuje dalej…
Po minięciu drugiego przedziału już całkiem zapełnionego, w trzecim Witek znajduje aż dwa wolne miejsca przy oknie. Oczywiście wybiera to „przodem do przodu”.
– Te, kto ci pozwolił tam usiąść, co? To są miejsca zarezerwowane! – mówi ten dryblas, który wcześniej nazwał go „Turystą z Grójca”.
– Przez kogo?
– Nieważne. Są zarezerwowane i kropka – odpowiada dryblas.
– Ale mnie kazał tu usiąść ten pan przy drzwiach, a i ta pani na korytarzu też mi kazała tu usiąść, właśnie tu, przy oknie! – odpowiada bezczelnie kłąmiąc.
– Pucujesz mię gnojku! – mówi on zrywając się ze swego miejsca przy drzwiach. – To miejsce kosztuje, dużo więcej niż myślisz, gnojku jeden.
– Nie jestem żadnym gnojkiem i nigdy nikogo nie pucowałem! „A w ogóle, jak on się tu dostał? Dziwne, jak rany”… – myśli Witek.
– Skąd jesteś?
– Z Mokotowa, Górnego…
– A konkretnie?
– Ze Służewca, z Imielinka
– A Ździśka Młotka znasz?
– Jasne, że znam.
– Jak go znasz to powiedz mi gdzie one, te Młotki mieszkajom.
– Na Kukułczej, róg Chabrowej.
– No to by się nawet zgadzało… A moją dziewczynę, Wandę Skwierczyńską znasz?
– Ale tylko z widzenia, bo ona jest starsza ode mnie o kupe lat.
– A ty ile sobie każesz liczyć, a…?
– Za dwa miesiące będę miał dziesięć lat i jestem już w czwartej klasie – chwali się Witek.
– No to git! Bo ja mieszkam między bagnami a Wałbrzyską, tam zaraz przy tej chałupie, tej baby Mokrzyckiej co wyrabia wafle i chodzę do „czterdziestej szóstej”.
– A ja do „sto czterdziestej drugiej” na Wyścigach.
– A znasz Jacka, co jego ojciec jest trenerem hokeja… i jeżdzi za granice do Czechosłowacji, a nawet na Węgry i do Ruskich też, a on, ten Jacek kumpluje się z „Kukusiem” takim blondynkiem, co ma zeza na jedno oko?
– Chodzę z nimi do jednej klasy – odpowiada nad wyraz skromnie. – A „Kukuś”, jak i ja – ma na imię Witek.
– No to grabula, koleś! – mówi podając mu dłoń z brązowawym od nikotyny kciukiem i wewnętrzną częścią palca wskazującego. – Na mnie wołają „Dżoe”, a zasadniczo, w rzeczywistości to jestem Józek. Ty wisz co? To jak tak jest, jak jest, to dasz mi zamiast pińć, tylko trzy złocisze i możesz sobie siedzieć tu, przy samem oknie.
– Ale ja mam tylko złotówkę – kłamie, bo całe dwadzieścia złotych drobnymi miał schowane w walizce w specjalnym woreczku, będącym jego osobistym „sejfem”.
– Ostatecznie… daj mi te złotówkie. A jakby tak zjawił się jakiś frajer na to drugie miejsce przy oknie, to zażądam od niego całom piontkie, to wtedy oddam ci honorowo te złotówkie, co żem jom od ciebie wzioł, bo od kolesia z ty samy dzielnicy nie ma co zdzierać.
– A wy synki skąd jesteśta? – „Dżoe” pyta czwórkę wystraszonych chłopaczków.
– Ja z Łodzi, z miasta Łodzi – odpowiada siedzący na przeciwko niego chłopczyk prawie całkiem ostrzyżony do gołej skóry i tylko z przyciętą krótko grzywką, „na prostkę”, nad niskim czołem.
– A wy skąd jesteśta? – pyta pozostałych i już nie słyszy odpowiedzi, bo do ich przedziału wchodzi ta kobieta z korytarza, kobieta imieniem Lidka, zalatująca wypalonym przed chwilą papierosem i siada, „bezczelnie” bez pytania, przy oknie, a jeszcze bezczelniej, po chwili każe Witkowi przesiąść się na to miejsce, też przy oknie, ale siedząc „tyłem do przodu”.
„Ostatecznie, zawsze mogło być gorzej” – myśli na pocieszenie Witek Marzyński patrząc na mrugającego nań Józka vel „Dżoe’go”. „O co może mu chodzić? Diabli go wiedzą… Nieważne! Ważne, że ma miejsce przy oknie i tylko za złotówkę, a że nie >przodem do przodu<, to już mniejsza o większość”.
Słychać przeciągły gwizd.
… Para – buch!
Koła – w ruch!
Najpierw powoli – jak żółw – ociężale,
Ruszyła – maszyna – po szynach – ospale,
Szarpnęła wagony i ciągnie z mozołem,
I kręci się, kręci się koło za kołem,…”
I tak aż do samej Rabki, daleko, bo aż całe trzysta kilometrów od Warszawy, jadą długo, w długą noc, jadą przez ponad dwanaście godzin, jadą przez większość tego czasu w ciemności. Jeden z chłopców wyjmuje swój prowiant, a po nim następni. Pachnie kanapkami, pachnie chlebem, bułkami, już nie tak świeżymi kiedy były kupowane… Pachnie kiełbasą jałowcową, czosnkową i jaką tam… zwłaszcza suszoną, ale i zwyczajną z tłuszczykiem, pachnie jajkami na twardo, żółtym serem i czym tam jeszcze, w co mogły wyposażyć ich matki i babcie na tak długą podróż przez pół Polski.