Tymczasem, tuż przed końcem roku, do Tereski przyszło nagle wezwanie po odbiór paszportu! Wezwanie przyszło do Warszawy, na Kruczą. Oniemiała! Po prawie pięciu miesiącach! Nie mogła uwierzyć swoim oczom!

Zaraz na drugi dzień, nie mówiąc nic w szkole, kupiła bilet do Rzeszowa, gdzie w okienku Biura Paszportowego podano jej paszport „na wszystkie kraje świata” z „prawem wielokrotnego przekraczania granicy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej”.
Na jej nieśmiałe pytanie kiedy może jechać, usłyszała:
— Paszport jest ważny na rok. Może pani jechać kiedy pani chce. Nawet dziś!
Tereska tak osłabła z wrażenia, że zdołała tylko wyjąkać „dziękuję”.
— Proszę podpisać!
I w tym momencie gdy podpisywała odbiór, do pokoju wszedł dość młody człowiek, który uprzejmie zapytał:
— O, pani Kul! Bardzo przepraszam, czy nie miałaby pani chwili czasu? Proszę na sekundeczkę!
I zapraszającym gestem wskazał drzwi swojego biura.

— To gdzie się pani wybiera, jeśli wolno spytać? – zaczął „kokietująco” młody funkcjonariusz.
Tereska już otwierała usta, żeby powiedzieć, że jedzie „do męża, do Kolonii”, ale w ostatnim momencie uświadomiła sobie, że tego jej nie wolno, więc usiadła wdzięcznie na krześle, założyła noga na nogę i powiedziała swobodnie:
— Do Belgii. Muszę odwiedzić wuja.
— A jak się wuj nazywa?
— August Frey. On mi przysłał zaproszenie.
— No, ale na pewno pojedzie pani też do Niemiec…do męża…
— Muszę panu szczerze powiedzieć, że ja nawet nie wiem, czy on tam dalej jest – odpowiedziała z niewinnym uśmiechem – dawno nie było od niego wiadomości.
— Co pani powie? Mąż nie pisze?
I tak, przez kilkanaście minut trwało wzajemne przekomarzanie, w czasie którego oboje wiedzieli, że nic nie jest prawdą, że jedno wie o kłamstwie drugiego i że wszystko jest grą.
To było jak zabawa kota z myszką, z tym tylko, że myszka okazywała się dużo zwinniejsza od kota i wyglądało na to, że wyjdzie obronną ręką.
Przez krótką chwilę, pytający oficer, popatrzył na nią jakby nieco inaczej i Tereska zauważyła, że zaczyna mu się podobać.
Pomimo całej, dość niezręcznej sytuacji, trochę jej to pochlebiło i jakoś przez przekorę, a może też po to, żeby wypróbować swój kobiecy czar, założyła nogę trochę wyżej, dmuchnęła nieco w górę chcąc pozbyć się niewidzialnego kosmyka włosów i uśmiechnęła kokieteryjnie.
To wszystko nie przeszło niezauważone, bo oficer też się uśmiechnął i zaraz potem chcąc to jakoś pokryć, zapytał:
— A kiedy pani zamierzać wrócić?
— Och, jadę tylko na dwa, trzy miesiące… Nawet nie wiem czy wytrzymam tak długo… – grała już na całego.
Dość szybko zorientowała się, że cała rozmowa ma na celu nawiązanie kontaktu z jej Tadkiem.
— Pani rozumie pani Tereso – oficer przeszedł na zupełnie inny ton – my nie jesteśmy służbą bezpieczeństwa! Mówiąc to uśmiechnął się jakby boleśnie.
– My nie mamy z nimi nic wspólnego! Ja jestem oficerem wywiadu i naprawdę potrzebujemy pana Tadeusza. Pani rozumie, że o tej rozmowie nie wolno pani z nikim mówić, prawda?
— Jeszcze raz powtarzam: z tym całym wyrzuceniem pani męża ze szkoły i z kraju, nie mieliśmy nic wspólnego. My jesteśmy wywiadem.
W tym momencie Tereska zaczęła wątpić w to czy dobrze słyszy.
–Czy on naprawdę ma mnie za taką głupią? – myślała. –Czy naprawdę uważa, że ja uwierzę? Wywiad, bezpieka czy inny diabeł – co za różnica? Co za różnica? Czy on myśli, że ja uwierzę w to, że tamta „brzydka bezpieka” jest „be”, a on „dobry wywiad” jest „cacy”?
A jednak wszystko wskazywało na to, że młody oficer tak myślał i co najciekawsze wierzył w to.
Nagle, zupełnie nieoczekiwanie wstał i powiedział:
— Pani Tereso, czy mogę panią zaprosić na kawkę? Do „Kosmosu”? Tam jest trochę spokojniej…porozmawiamy sobie, co? Niech się pani da namówić, proszę!
— Ale wie pan – „zająknęła się” niby Tereska – ja muszę wracać do Warszawy, do szkoły. Wyrwałam się tylko na dwa dni, ale muszę wracać, bo mogę mieć kłopoty…
— Zapewniam panią, pani Tereso, że nie będzie pani miała żadnych kłopotów! Najmniejszych. A zresztą, wie pani co, odwiozę panią samochodem! Pojedziemy i będziemy mieć dużo czasu na rozmowę…Ale najpierw kawka, dobrze? No to jak będzie? Mam na imię Bogdan.
Perspektywa jazdy do Warszawy samochodem nęciła, kawka z przystojnym facetem trochę też i jakkolwiek nie wierzyła ani jednemu jego słowu, to jakoś nie umiała, a może nie chciała sobie odmówić małej gry, drobnego flirciku i odrobinę pikantnego smaczku całej sytuacji.
A Bogdan był czarujący. Kawiarnia „Kosmos”, ciasteczko, dobre winko, jeszcze trochę winka i dużo śmiechu, cha, cha, cha!
Cały czas czuli i wiedzieli, że grają, że bawią się tym kto kogo przechytrzy i oboje byli ciekawi co dalej, ale jednocześnie dobrze wiedzieli, że wszystkie atuty są po stronie Bogdana. No, może nie wszystkie, bo Tereska, cały czas przebiegle i z wielkim sprytem grała swoim wdziękiem i urodą, ale było jasne, że to Bogdan trzyma wszystkie asy!
Jechali do Warszawy wygodnym Peugeot, rozmawiali swobodnie i Tereska pomyślała, że „ten cały” Bogdan podoba się jej jakby coraz bardziej. Był od niej starszy, ale miał sporo młodzieńczego uroku.
Mówił wesoło, opowiadał dowcipy, trochę o sobie, trochę o swoim hobby jeżdżenia na nartach i to wszystko zaczynało się jej wydawać dość szczere i nawet prawdziwe. W którymś momencie zatrzymali się na chwilę gdzieś w polu, bo Teresce zachciało się siusiu. To też mogło być odczytane jako część gry, ale Bogdan zatrzymał się szarmancko i powiedział, że zaczeka w aucie.
I wtedy gdy wróciła i siadała, a Bogdan wyciągnął rękę żeby pomóc jej podnieść okno, ich twarze znalazły się niepokojąco blisko siebie. Tak blisko, że włosy Tereski musnęły usta Bogdana.
-Jak on ładnie pachnie – przemknęło jej przez myśl.
Ale to był tylko moment, bo Bogdan zakręcił okno, wyprostował się i pojechali dalej. Niemniej coś zaiskrzyło i dłuższą chwilę jechali milcząco.
Dojechali do Warszawy wieczorem. Tereska miała mętlik w głowie, ale musiała przyznać, wiele spraw wyglądało jaśniej.
W relacji Bogdana, bowiem, rzeczy miały się mniej więcej tak:
Wywiad PRL nie miał nic wspólnego z przeprowadzonymi akcjami wypędzania Żydów i „wszelkich syjonistów” z kraju. Wyrzucenie Tadka ze szkoły i w konsekwencji wręczenie mu dokumentu podróży w jedną stronę było odpryskiem sprawy pułkownika Rumienia, który rzeczywiście naraził się władzom i został przeznaczony do „odstrzału”. Wraz z nim poleciało wielu jego podopiecznych i pracowników. Tak Leon Semko jak i Tadek Kul znaleźli się na czarnej liście.
Według Bogdana, to była wewnętrzna sprawa MSW, ale akurat trafiła na dobry grunt przebudowywania aparatu bezpieki.
Wywiad, jak zupełnie otwarcie mówił, nie miał żadnych wątpliwości, że Tereska nie wróci z Zachodu i zostanie z mężem, ale właśnie dlatego miał propozycję.
Byli już na ty, bo przy winku w rzeszowskim „Kosmosie” wypili bruderszaft. Ostatecznie dlaczego nie – tłumaczyła się przed sobą – fajny facet, elegancki, przystojny…
Potem, już podczas pakowania się do wyjazdu, cały czas zastanawiała się nad tą propozycją, ale jakoś bezwiednie myślała także o Bogdanie i o tej chwili, gdy w samochodzie poczuła od niego zapach dobrej wody kolońskiej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Tereska miała piekące poczucie winy i czuła się tak jak ktoś z ciężkim kacem. Kolejowy bilet do Kolonii miała wykupiony na koniec grudnia, ale przed wyjazdem postanowiła jeszcze pojechać do Dorniewa na święta. Musiała pojechać.
I nie tylko o święta chodziło. Potrzebowała z kimś pogadać, zwierzyć się, może wytłumaczyć. Chciała się też pożegnać z bliskimi, podziękować panu Freyowi, zobaczyć z panem Dornickim i spotkać z koleżankami.
Musiała ustalić co dalej z domem pod lasem, chociaż co do tego nie było większych wątpliwości, że to już sprawa Pawlinów. Zresztą Kuba, mąż Wikty, chodził tam od czasu do czasu, przypilnować i ponaprawiać powstające zniszczenia.
—A zresztą, jak Edek Koza chce to wziąć w dzierżawę, to niech bierze! Co mi tam! – myślała roztargniona.
Miała pewność, że wyjeżdża na stałe. Już to w sobie przegryzła, przemyślała i nawet trochę przepłakała, ale jednocześnie dobrze wiedziała, że chce tego, chce być z mężem i tak jak za czasów ich dzieciństwa, chce być dla niego podporą i obroną.
Nie czuła strachu, czy niepokoju. Może raczej było jej trochę żal, że opuszcza to co zna i jest jej bliskie. Nawet Warszawa, w której mieszkała zaledwie od dwóch lat, wydała się jej tak droga i miła, że ze ściśniętym sercem myślała o tym, że już jej pewnie nie zobaczy.
Starała się jednak odrzucać takie myśli, bo gdy jest się młodym, słowa „zawsze” i „nigdy” mają trochę abstrakcyjny sens. Zawsze gdzieś w odległych zakamarkach serca, pozostaje nadzieja, że to co jest nie będzie trwało wiecznie.
— Wrócę tu jeszcze. Na pewno wrócę. Może z Tadkiem, a może sama, ale wrócę – powtarzała w duchu.
Do wyjazdu zostało kilka dni i nie mogła się już doczekać. Poza wszystkim była ogromnie ciekawa tego innego świata, który jak dotąd był dla niej tak odległy i nieosiągalny jak księżyc i gwiazdy. Informacje od Tadka były dość skąpe. Wiedziała, że studiuje, opiekuje się ojcem, a w soboty gdzieś pracuje, ale nic ponadto.
Pisał też, że ją kocha, ale właściwie nic więcej, bo tak się już umówili, że im mniej tym lepiej. Wiedzieli, że każda kartka, każdy list jest czytany. Zresztą to były głównie kartki, żeby wszystko było jasne i w niczym nie zaszkodziło Teresce.
Do Dorniewa przyjechała w sam dzień Wigilii i radości było co niemiara. Zaraz też przyszła Wikta i Kuba, był pięknie nakryty stół, snopy zboża według zwyczaju w kątach pokoju, sianko pod obrusem, no i oczywiście drzewko, które Kowalczuk przyniósł z lasu. Wielki szczupak z jarzynami królował jako główne danie, ale akurat tego Tereska nie lubiła, bo ości było strasznie dużo i łatwo się było nimi zakrztusić.
Śniegu jakoś nie było, ale i tak droga na pasterkę miała wspaniały, dawny urok, a gdy w kościele zaśpiewano „Bracia patrzcie jeno”, Teresce puściły się łzy z oczu i żal targnął jej sercem. Myślała nawet, żeby przed wyjazdem pójść jeszcze do spowiedzi, ale wobec niedawnych wydarzeń, jakoś jej było niesporo.
Poczucie winy tkwiło w piersiach jak niepogryziony kęs, którego nie dawało się ani przełknąć ani wypluć. Chciała pogadać z matką, ale matka była płaczliwa i lamentująca, że córka wyjeżdża. Niby cieszyła się, że Tereska jedzie do „swojego chłopa”, ale przeważało jękliwe narzekanie w stylu „kiedyż ty dziewczyno do nas wrócisz, wnuczki by się w domu przydały, a tak jedziesz gdzieś na niewiadomo co, do tych tam szkopów!”.
Takie gadanie i biadolenie drażniło Tereskę, więc zaraz w pierwszy dzień świąt poszła rano do Wikty. Trochę to było ryzykowne i może nawet głupie, bo przecież szła do teściowej, ale czuła że kto jak kto, ale Wikta ją zrozumie.
A Wikcie nie trzeba było dużo mówić, bo znała życie i doświadczenie lat i setek przyjętych porodów dawało jej mądrość i nieprzebraną wyrozumiałość.
Przeszła przecież obozy, widoki niesłychanej niedoli kobiet, które w chwilach strapienia i ucisku, zwierzały się jej ze swoich spraw. Te zwierzenia miały niekiedy straszną wagę niechcianych ciąż, gwałtów, bicia, prostytucji za kawałek chleba, poniżenia i poniewierki. Znała to wszystko tak dobrze! Była dla nich jak spowiednik, któremu w ostatnich godzinach wyjawia się tajemnice życia.
A potem, już po rozmowie, wypiły sobie po kieliszku świątecznej wódki, a po śniadaniu wybrały się do pana Freya gdzie ku radości Tereski spotkały też pana Dornickiego, który pomimo wieku, przykuśtykał o lasce ze świąteczną wizytką.
— Nie ulega kwestii – mówił pan Frey – że Tadek jest dla wywiadu łakomym kąskiem. Nikt go nigdy nie będzie podejrzewał, że jako wypędzony, będzie jeszcze chciał współpracować z socjalistycznym reżimem. Poza tym był w tej szkole MSW i jakby na to nie patrzeć, jest trochę otrzaskany z atmosferą tych organów. Nie muszę dodawać, że to że zna języki jest w tym przypadku ogromnym atutem.
Tereska słuchała w milczeniu.
— A jak oni chcą go skaptować – pytał pan Dornicki – przecież chyba nie obietnicą, że oddadzą mu polskie obywatelstwo, co?
— Ten oficer, który ze mną rozmawiał – powiedziała Tereska, rumieniąc się przy tym trochę – mówił, że Tadek, w zależności od jakości przekazanych informacji, zostałby dobrze wynagrodzony. Powtarzał, że „dobrze”.
— Tadek będzie wiedział co robić – odezwała się Wikta – ale szczerze mówiąc wolałabym, żeby trzymał się od tych psów jak najdalej! Jak najdalej!
— Ooo, i to są święte słowa – uśmiechnął się pan Frey – tak to zostawmy. A ty Teresko jedź szczęśliwie, uściskaj męża i niech wam Bóg błogosławi!
Wracała do Warszawy zaraz w drugi dzień świąt. Kupiła miejscówkę, więc na szczęście nie musiała się męczyć na korytarzu. Jechała z niepokojem, bo przecież dobrze wiedziała, że nie obędzie się bez spotkania z Bogdanem. Była pewna, że przed jej wyjazdem będzie się chciał z nią widzieć i przekazać jej informacje dla Tadka. Obiecywała sobie, że zaraz po przekroczeniu granicy podrze wszystko na drobne kawałeczki i wyrzuci, bo coś jej mówiło, że nie wolno jej męczyć męża i dodawać mu nowych kłopotów, których na pewno i tak ma w nadmiarze.

Te niby „dobre” wynagrodzenia oferowane przez Bogdana, wcale do niej nie przemawiały, bo jakoś dziwnie nigdy nie przywiązywała do pieniędzy wielkiej wagi.Odkąd pamiętała zawsze tak było. „Jak są to są, a jak ich nie ma, to też jakoś sobie poradzimy” – mawiała.
W domu u rodziców nigdy nie było za wiele, a jednak ani głodni, ani brudni nie chodzili. Potem, gdy przez ten krótki czas mieszkali w warszawie na Fałata, też nie było za bogato, ale dali radę. Zawsze umiała coś ugotować, zrobić coś z niczego i było dobrze. Gdy Bogdan zapewniał ją, że Tadek nie będzie żałował swoich wysiłków, przechodziła nad tym obojętnie, ale nic nie mówiła.

Po prostu chciała, żeby to wszystko już się skończyło, żeby wreszcie mieć spokój od tych tajemnic, rozmów, kłamstw i wszechwładzy socjalistycznego rezimu. Chciała wyjeżdżać, bo pomimo rozmowy z Wiktą czuła, że cały czas coś ją gniecie i męczy. Była pewna, że z chwilą wyjazdu zostawi to za sobą i wymaże z pamięci postać eleganckiego oficera wywiadu.I rzeczywiście w miarę oddalania się od peronów warszawskiego Dworca Gdańskiego uspokajała się i skłębione myśli mijały. Po przekroczeniu granicy Polski i NRD czuła się już lepiej, a po przejściu granicy w Marienborn prawie wszystkie troski ustąpiły i odeszły w zapomnienie.