— Ja mam trumnę ze zwłokami mojego syna! – wykrzyknął Tadek.

        Zrobiło się małe zamieszanie, ludzie patrzyli ze zgrozą, ale w tej samej chwili zjawili się dwaj celnicy i w ich asyście Tadek został przeprowadzony do pokoju, w którym stał duży, niski stół.

        — Proszę otwierać! Tadek zmartwiał.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        — Ależ to jest trumna! – powiedział ze łzami w oczach.

        — Proszę otworzyć, a jak pan odmówi, to my to zrobimy!

        Stał nad trumienką dziecka jak skamieniały. Tymczasem celnicy sprawdzali wnętrze, przeszukiwali jego torbę, coś mówili, o coś pytali, ale on nie mógł powiedzieć ani słowa. Widok malutkiego, zmienionego przez upływ czasu dziecka wstrząsnął nim tak boleśnie, że aż krzyknął. To zadecydowało, bo tragizm sytuacji udzielił się także celnikom, którzy sami zamknęli wieko, opakowali trumienkę i  dość grzecznie poprosili go żeby usiadł i starał się uspokoić. Jeden z nich próbował się nawet jakoś tłumaczyć, że on robią tylko to co im każą, ale Tadek siedział milczący i zdruzgotany tym co się działo. Po małej chwili zrobili mu jeszcze osobistą kontrolę i wreszcie odprowadzili z powrotem do odprawy.

        W czasie całego lotu do Kolonii siedział bez ruchu. Patrzył niewidzącymi oczami przez okno i od nowa przeżywał ostatnie dni. Powoli przypominał sobie całe zdarzenie na lotnisku.

        Widział podchodzącego Leona, który mówi „cześć” i podaje mu reklamówkę. On wyciąga rękę, ale w tym samym momencie podchodzi tych dwóch. Tak, przypominał sobie wyraźnie, że nie wziął tej reklamówki. Tajniacy wzięli Leona ze sobą, a jego przybyli celnicy zabrali do tego pokoju przeszukań.

        Ale co się stało z reklamówką? Leon musiał ją mieć ze sobą. Czy to możliwe, że wszystko było ukartowane? Czy to możliwe, że Leon chciał go tak usidlić? Ale dlaczego? Nie, to mu się nie mieściło w głowie!

        — Gdyby tak miało być – myślał –  to poczekaliby aż wezmę tę reklamówkę i skończę odprawę. Wtedy mieliby wszystko kawa na ławę, że biorę i wywożę wywrotowe dokumenty. W takiej sytuacji mogli mnie zgarnąć nawet z samolotu… Nie, Leon jest czysty! Czysty, ale głupi! Co mu strzeliło do głowy, żeby mi to dawać na lotnisku?

        Tak to sobie w głowie układał, ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej stawało się jasne, że za tym dramatycznym zdarzeniem czai się coś jeszcze.  Zbliżając się do lotniska w Kolonii przysięgał sobie solennie, że to była jego ostatnia wizyta w Polsce.

        Nie miał już sił. Nie miał sił do nowych zatrzymań, pytań, cofnięć z granicy, więzienia, kłamstw, biedy, poczucia zagrożenia i niepewności.

        Jego dotychczasowe życie było jakimś zdyszanym biegiem, w czasie którego cały czas napotykał na dziwne przeszkody, z których każda wydawała się okrutna, wyrafinowana i decydująca. To że je pokonywał nie było jego zasługą. Było wynikiem splotu niezależnych od niego wydarzeń.

        Wyglądało na to, że nic nie było od niego zależne. I to było najgorsze! Wszystko czego doświadczył powodowane było przez siły, na które nie miał najmniejszego wpływu!

        Przyznawał, że w sumie cały czas towarzyszyło mu ogromne szczęście, że ktoś nad nim czuwał i w chwilach, które wydawały się nie do udźwignięcia, podawał rękę.

        Znowu przypomniało mu się rzeszowskie więzienie na Zamku i panująca tam cisza przerywana dalekim, nieokreślonym, ale jednocześnie przerażającym krzykiem. Ten krzyk niósł się przez korytarze, wciskał do cel i paraliżował nerwy. Czasami słychać go było w środku nocy, a wtedy starał się podciągać koc aż na głowę i przykrywać uszy byle go tylko nie słyszeć.

        Jeszcze długo po przyjeździe do Niemiec, słyszał go w czasie bezsennych nocy.  Tereska spała obok, Stefek był w łóżeczku, a on leżał z otwartymi oczami i nagle zdawało mu się, że słyszy daleki krzyk.

        To wszystko było już przeszłością, ale ta przeszłość wyzuła go ze wszystkich sił!

        Dlaczego tak się stało? Czy nie mógł tak jak inni? Tak na przykład jak Edek Koza, który został w Dorniewie, wyuczył się zawodu, ożenił i kupił fiata! Czyż nie mógł? Dlaczego zawsze musiało być inaczej, nie tak jak wszyscy? Czyżby dlatego, że był synem „kapo”?!? Wstrząsnął się. Nawet teraz, po tylu latach, to straszne, znienawidzone słowo przyprawiało go o dreszcz!

        Tereska z dziećmi czekała w domu. Znowu były łzy, ale już spokojniejsze. Było też sporo pytań o matkę, Dorniewo, znajomych, ale Tadek opowiadał dość oględnie, a o spotkaniu z Leonem i zdarzeniu na lotnisku nie powiedział ani słowa.

        Pogrzeb był skromny i cichy, ale przyszła Mila z mężem, dwie koleżanki z ostatniej pracy Tereski, a także dwóch mężczyzn, w których Tadek poznał tych samych, którzy zjawili się w ich domu po śmierci Stefana.

        — Tego też mam dosyć – myślał wzburzony starając się zachować spokojną twarz.

        A potem był już powrót do zwykłego życia, codzienności i małych radości, których cały czas dostarczała im trójka dzieci. Stefek był pełny energii i nie można go było spuścić z oczu, Krista patrzyła wesoło wielkimi, niebieskimi oczami, a mały Ludwik ssał matczyną pierś smakowicie i z apetytem.

        Tadek miał też pełne ręce roboty, bo cały czas pracował nad habilitacją, pisał artykuły, prowadził seminaria i przychodził do domu dopiero późnym wieczorem. W tym stanie rzeczy nieustanne siedzenie z trójką dzieci w domu, codzienny kołowrót, rutyna, niewidzenie ludzi, pieluchy, kaszki, karmienie, pranie, przebieranie i nocne wstawania do płaczących, zaczęło się na Teresce odbijać ciagłym zmęczeniem i zniecierpliwieniem.

        Nie było czasu na zrobienie włosów, makijażu, ubranie się i wyjście. Jedyną rozrywką były wizyty Mili, która wpadała na ploty i pobawić się z dziećmi, bo jak do tej pory nie mogła się doczekać własnych. Opowiadała Teresce, że wraz z Hansem „pracują nad tym w pocie czoła”, ale jak narazie bez widocznego rezultatu.

        Od czasu do czasu przynosiła strudel z jabłkami własnego wypieku. W strudlu bowiem Mila była niedościgłą mistrzynią i zawsze podkreślała, że nawet jej babci nie wychodził lepszy. Przynosiła też jakąś buteleczkę – ot tak, żeby się lepiej gadało. Czasem wypijały sobie po kieliszeczku, czasem po dwa, a bywało, że nawet więcej.

        — A czy badaliście się oboje – spytała któregoś dnia Tereska w rozmowie o ciąży.

        — Pewnie! Parę razy! Ja jestem w porządku, ale lekarz mówi, że z Hansem jest tak na pięćdziesiąt procent. Ej, żeby się tylko jakoś wstrzelić w te pięćdziesiąt procent! To by było! Co tam gadać Teresa – napijmy się lepiej na te smutki! Dawaj kieliszek!

        I było tych rozmów i tego popijania coraz więcej, aż pewnego wieczoru, po przyjściu z pracy Tadek zastał w domu płaczące dzieci i Tereskę śpiącą na kanapie.

        Na początku zbagatelizował zdarzenie, ale gdy po paru dniach zobaczył, że w czasie śniadania żona wlewa sobie coś do soku pomarańczowego, przestraszył się.

        To było coś nowego i groźnego. Jak do tej pory alkohol w jego życiu nie odgrywał żadnej szczególnej roli. Sam pił piwo.

        Za jego dziecinnych lat wszędzie się piło, ale zazwyczaj były po temu jakieś okazje. Targ, święta, imieniny czy powroty z wojska – wszystko to wymagało wódki, ale wtedy było jakoś inaczej. Było wesoło, wspólnie i po pracy.  Czasem ktoś tam mówił, że ten czy tamten to pijak, ale to było raczej „pieszczotliwe”, a nie naganne.

        W jego językowej szkole MSW też nie było zbyt wiele miejsca na alkohol. Panowały wojskowe zwyczaje i dyscyplina. Picie było dalekim marginesem.

        Teraz, gdy zobaczył, że jego żona pije ukradkiem przy śniadaniu, zdrętwiał.

        — Co ty robisz?!

        Ale Tereska nie patrzyła mu w oczy.

        — Jak to co robię? Sok piję! Nie widzisz? Czy ty mnie zawsze musisz kontrolować?!  Zaraz potem roześmiała się jednak wesołym, trochę wymuszonym śmiechem i pocałowała go w usta.

        — Idź już do swojej roboty, bo tylko mi tu przeszkadzasz!

        Poszedł więc trochę uspokojony, ale gdy wieczorem wrócił do domu, Tereska siedziała na kanapie zupełnie pijana.

        Czuł się samotny i bezradny, ale jeszcze miał nadzieję. Jeszcze liczył na jej miłość, jeśli nie do siebie, to przede wszystkim do dzieci. Zdawało się jednak, że ta miłość gdzieś się ukryła. Być może, że nawet ona nie dawała rady. Taka myśl była prawie bluźnierstwem, bo przecież z dawno czytanej biblii pamiętał, że „miłość wszystko przetrzyma”, ale były chwile, że miał co do tego wątpliwości.

        Tereska piła codziennie. Na początku trochę ukradkiem, wlewając wódkę do soczku, czy herbaty, a potem już prawie otwarcie. Codziennie przyrzekała solennie, że już nie będzie. Tadek błagał ją, że przecież ma dzieci, że boi się o ich bezpieczeństwo, Tereska przysięgała na wszystkie świętości, że będzie trzeźwa,  klękała i płakała, ale wieczorem znowu czuć było od niej alkohol. Skąd go brała nie mógł dociec.

        Wracał do domu z drżeniem serca. W pracy też nie mógł się skupić, był roztargniony i podrażniony, a to nie przeszło niezauważone. Przełożeni poprosili go na rozmowę, która nie była zbyt przyjemna. Proponowano mu urlop i przekazanie prowadzonych seminariów komuś innemu.

        Któregoś dnia wrócił do pustego domu. Nie było ani Tereski, ani dzieci. W panice złapał telefon żeby dzwonić na numer 112, ale w tym samym momencie wpadła Mila i już od progu zawołała:

        — Nie dzwoń, nie dzwoń – wszyscy są u nas!

        Tadek złapał ją obiema rękami i krzyknął:

        — Co się stało?!?

        Dzieci były bezpieczne, ale Tereska miała jakiś atak. Na całe szczęście w tym samym momencie przyszła Mila, próbowała pomagać, ale Tereska była agresywna, szalała i nawet coś rozbiła, więc Mila zadzwoniła po męża. I całe szczęście, bo jak tłumaczyła Tadkowi gdyby zadzwoniła po pogotowie, to kto wie, może zabrano by dzieci.

        Mąż Mili, Hans był już z kimś na telefonie, coś wyjaśniał i uzgadniał.

        — Nie możesz zostać sam – mówił.  – Przecież nie rzucisz pracy. W takim stanie w jakim jest teraz twoja żona, nie można jej pozwolić samodzielne przebywanie z dziećmi. Tadek pochylił się nad Tereską. Leżała blada, zupełnie już trzeźwa, z lekko przymkniętymi oczami.

        — Chcesz stracić jeszcze jedno dziecko? – zapytał cicho po polsku.

        A wtedy przez zmęczoną buzię Tereski przemknął skurcz i nie patrząc na Tadka powiedziała chrapliwie:

        — To ty je zabiłeś! Nie ja!

        Tadek przymknął oczy. Poczuł ból w piersiach. Miał wrażenie, że dostanie ataku serca, ale po krótkiej chwili ból minął.  Powoli, powoli zaczęła się praca nad powrotem do normalności, ale to nie przychodziło ani szybko, ani łatwo. Tylko dzięki nieocenionej pomocy Hansa sprawy zaczęły iść jako tako równym biegiem. Tereska została poddana leczeniu, przyjęto całodobową pomoc do dzieci, a Mila była nie tyle codziennym gościem, co po prostu mieszkała u Tadków.

        Za wszelką cenę chciano uniknąć jakiejkolwiek ingerencji władz, bo to – jak powtarzał Hans – równałoby się z zabraniem dzieci i przymusowym umieszczeniem Tereski w zakładzie odwykowym. Odwrócenie tego procesu byłoby, według niego, bardzo trudne.