A kiedyś dodał:
-Ty to masz szczęście! Też bym tak chciał!
Kiedyś – gdy obaj byliśmy jeszcze w szkołach – on w zawodówce na ul. Żywnego, a ja w PAX-ie na Naruszewicza zazdrościłem mu trochę jego warszawskiego pochodzenia, ale z biegiem lat wszystko to się wygładziło i w sumie przestało mieć jakiekolwiek znaczenie. Po prostu, jak się ma kilkanaście lat to sprawy wyglądają inaczej i na tym etapie obaj zazdrościliśmy sobie swoich światów. Może dlatego lubiliśmy ze sobą przebywać… Trudno powiedzieć.
Znowu odbiegłem od tematu.
Tuż przed wyjazdem miałem mały dylemat jak jechać. Mogłem wziąć PKS do Wrocławia i dalej do Świeradowa, albo mogłem spróbować autostopu. Ostatecznie miałem czas więc autostop był całkiem nie od rzeczy tym bardziej, że robiłem już to nieraz i zawsze z dobrym skutkiem. Ludzie, w tamtych latach, zatrzymywali się dość chętnie, a jak widzieli młodego człowieka z plecakiem to nawet bardzo chętnie. Prawie zawsze miałem dobre doświadczenia. Szczególnie z ciężarówkami. Mówię oczywiście o wakacyjnych rozdobędach.
Inna rzecz, że różnie bywało i zdarzyło się, że mój dobry kolega Marek W. zginął na autostopie gdy wojskowy gazik, który go podwoził wywrócił się do rowu gdzieś pod Tarnowem. Jak później stwierdzono kierowca był pijany w sztok. No cóż – takie były czasy – inne panowały zwyczaje i na wiele rzeczy przymykano oko. Piwko w trasie było całkowicie dopuszczalne, milicja nie robiła z tego sprawy. Dwa piwka i pięćdziesiąteczka też – dlaczego nie? Ale taka tolerancja była prostą drogą do tragedii. I wielu się o tym przekonało. Czasem za późno.
Ilu kompletnie pijanych woźniców spało w swoich nieoświetlonych furmankach ciągnionych wolno skrajem drogi przez posłuszne konie?
Ilu pijaniusieńkich kierowców ciężarówek jechało całą szerokością jezdni zataczając się od pobocza do pobocza?
A jazdy do ślubów, na wesela, ze styp, świąt???
Prawdą jest, że drogi były inne i samochodów dużo mniej, ale czasami jak przypomnę sobie tą powszechną pobłażliwość wobec pijaków to resztka włosów jeży mi się na głowie.
Zaplanowałem, że pojadę do Świeradowa-Zdroju. Tam właśnie zaczynał się Wielki Czerwony Szlak Sudecki, który biegł przez całą długość Sudetów żeby zrobić przerwę na Bramę Morawską i odrodzić się w Beskidzie Śląskim jako Wielki Czerwony Szlak Karpacki, który z kolei ciągnął się przez Pasmo Babiogórskie, Gorce, Pieniny, Sądecczyznę, Beskid Niski i wreszcie Bieszczady.
Jeszcze na dzień czy dwa przed wyjazdem miałem chwilę wątpliwości czy dobrze robię. I w tym przypadku nie chodziło o pana Kapustę, jego zawał i samotność. Chodziło o to, że w czasie gdy wszyscy z mojego rocznika zaczynali pracę i karierę ja wyjeżdżałem na paromiesięczne wakacje, co do których wcale nie byłem pewny czy są zasłużone.
Miałem bardzo paskudną chwilę oklapnięcia, u którego podstawy legło zasadnicze pytanie:
„Co ja robię?!?!”
Wszystko dlatego, że spotkałem w tramwaju Bogdana Grykę – kolegę z tego samego roku, który pracę magisterską bronił dwa dni przede mną. Znaliśmy się od początku studiów. Chłopak był zdolny i pracowity i życie traktował poważnie. Tak jak większości zdarzało się, że balował całą noc, ale nigdy przenigdy nie zawalał przez to ćwiczeń czy wykładów. Jednym słowem prawie wzór!
Bogdan jechał na jakaś rozmowę kwalifikacyjną. Miał trochę czasu więc poszliśmy do Luny na kawę. Luna to był taki mały barek tuż koło SGPiS-u w Alejach Niepodległości. Właściciel siedział tam przy kasie kamieniem. Zawsze palił carmena a przed nim stała duża kawa. Jak to wytrzymywał – to znaczy te kawy i carmeny – nie wiem. Ile razy tam byłem to siedział, smakowicie palił carmena, a wielka kawa dymiła na kontuarze.
Za rogiem – od strony Rakowieckiej – tuż koło więzienia – była knajpa Kameralna, do której chodziliśmy na coś solidniejszego czy powiedzmy mocniejszego. Ta Kameralna nie miała nic a nic wspólnego ze słynną Kameralną na Foksal. To była taka sobie „zwykła” mordownia, gdzie można było wpaść na wódkę. Do Luny wpadaliśmy na kawkę.
No więc w tej Lunie Bogdan zaczął mi opowiadać o kolegach, koleżankach, co robią i co zamierzają robić.
-Co ty Marcin – nie masz jeszcze roboty? A na co ty czekasz? Elka Stojan już jest w Metalexporcie! Będzie wyjeżdżać! Wiesz jak tam jest – za rok wyślą ją placówkę… A Marek Zuboń dostał robotę MHZ – wiesz – taki ministerialny staż to mu się przyda do wyjazdów! A Lena – wiesz Lena ta co z Jurkiem Sowińskim – Lena poszła pracować do ojca! Puderniczki na eksport! Wiesz jakie tam pieniądze są?!
I tak dalej, i tak dalej… Bogdan zachłystywał się opowieściami, plotkami, planami. Wyglądało na to, że wszyscy starają się jakoś zaczepić, urządzić, zarobić, ustawić a tylko ja – wstyd powiedzieć – nic nie robię – a właściwie robię, tylko nie to co potrzeba!!! Jadę na jakąś przygłupią włóczęgę, która do niczego mi się nie przyda.
W opowieściach Bogdana przebijały trzy rzeczy:
Pieniądze, mieszkanie i wyjazdy!
To były trzy filary! Ile można zarobić, czy dają mieszkanie i co najważniejsze – czy będą wysyłać! Z tym tylko, że najważniejsze były te wyjazdy, bo miały dawać i pieniądze i mieszkanie. Oczywiście wyjazdy na Zachód, czyli do KK albo jak się powszechnie w handlu zagranicznym mówiło – do II obszaru.
Bogdan był kopalnią wiadomości.
-Rozumiesz Marcin – mówił ściszonym głosem – jak cię wyślą i zarobisz to po powrocie kupujesz sobie mieszkanie w Locum i jesteś ustawiony!
Ta spółdzielnia Locum wyodrębniła się – jak mówił – z banku PeKaO i sprzedawała mieszkania „za dolary”.
Akurat coś o tym wiedziałem, bo jeden z naszych kolegów poszedł pracować do nowo otwieranego przedsiębiorstwa Pewex. Pewex miał sklepy, a Locum sprzedawał mieszkania.
W sumie te mieszkania za dolary nie były niczym nowym, bo już ładne parę lat wcześniej Bank PeKaO miał taką ofertę. Kupowali ci, którzy przyjeżdżali zza granicy i mieli zgłoszone na granicy dewizy. Pamiętam, że za domek na Mokotowie w okolicach Spartańskiej trzeba było dać dziesięć tysięcy dolarów. Były też mieszkania.
Bogdan zaczynał się emocjonować i mówić trochę za głośno.
-Wiesz – z wyjazdów przywozisz dewizy, otwierasz konto A i kupujesz mieszkanie. Kawalerka kosztuje coś dwa tysiące.
Znowu ściszył głos, pochylił się bliżej mnie i mówił:
-A Jurek – wyobraź sobie – poszedł pracować do MSW. Mówiłem mu, że jak tam pójdzie to o wyjeździe na Zachód może zapomnieć, ale on się śmiał i mówił, że i tak nigdzie by nie pojechał a tak to dostanie mieszkanie, a trochę później może nawet talon na samochód więc dlaczego nie?
Ale Jurek to Jurek – ciągnął Bogdan – niech robi co chce… Jego tata pracuje w milicji… Każdy sobie układa, jak mu wygodnie.
Bogdan wszystko wiedział, tryskał energią i planami. Ta rozmowa wytrąciła mnie z równowagi.
Boże – myślałem – tyle możliwości, tyle do zrobienia a ja co – wybieram się jak jakiś nastolatek, jak smarkacz w góry!?!? Toż to jakaś głupota!
Ale po jakimś czasie – jakby na otrzeźwienie – wróciły do mnie słowa pana Kapusty:
„Jak ja ci zazdroszczę!”
Jeśli pan Kapusta był za moim planem – rozważałem – to coś musi w tym być! Przecież w ciagu dwóch miesięcy nie znikną centrale handlu zagranicznego, wyjazdy i ministerstwa!!! Wrócę i zabiorę się do roboty!
Tłumaczyłem sobie jak umiałem, ale to się tylko tak łatwo pisze. W rzeczywistości zeszło mi trochę dłużej, bo z Luny poszliśmy do Kameralnej, a potem wieczorem do Stodoły i w końcu skończyliśmy bladym rankiem. A na drugi dzień Kac! Kac przez duże K!
Zbudziłem się po południu i jeszcze tego samego dnia spakowałem plecak. Teraz już wiedziałem, że muszę jechać i oderwać się od tego „zbiorowego szaleństwa”!
Na razie jednak miałem trzęsionkę poalkoholową i o wyjeździe tego dnia nie mogło być mowy. Wyjechałem więc nazajutrz autobusem z Dworca PKS na Żytniej do Wrocławia. Liczyłem na to, że stamtąd złapię coś do Świeradowa-Zdroju. W czasie wakacji to była ruchliwa droga.
Z prawdziwą ulgą wsiadłem do autobusu. Od razu poczułem się lepiej. Tak jakbym wreszcie pokonał jakąś przeszkodę, która leżała w poprzek mojej drogi.
Ciągle jeszcze siedziało mi w głowie to co mówił Bogdan Gryka. On sam miał już zapewnioną pracę na uczelni. Marzył mu się doktorat, habilitacja i tak dalej… Nie jemu jednemu. To też była ciekawa i dla niektórych, zdolniejszych całkiem łakomy pomysł na karierę. Większość jednak szła do przemysłu lub handlu. Pod koniec trzeciego roku mieliśmy na wydziale parę spotkań z przedstawicielami różnych zjednoczeń, przedsiębiorstw i fabryk. Wszyscy zachwalali swoje zakłady, prezentowali korzyści, kusili. Niektórzy ze studentów szli na podpisanie umowy, inni czekali na lepsze oferty. Wielkie zakłady usytuowane na prowincji dawały najlepsze pole do awansu.
Nie zapomnę jak w dwa lata po skończeniu studiów spotkałem na ulicy w Warszawie kolegę z roku. Wcześniej nie wiedziałem co się z nim dzieje. Aż do tego spotkania.
-Przyjedź do mnie na parę dni – zapraszał po wstępnych przywitaniach – mamy dobre warunki, jezioro, hotel zakładowy, łodzie… Zorganizuje się zabawę… Przyjedź, nie będziesz żałował!
W jakiś czas potem pojechałem. Nie było zresztą tak daleko.
Wielki zakład produkcyjny w małym, powiatowym mieście. Produkcja eksportowa.
Wszedłem na teren zakładu.
Mój kolega urzędował w gabinecie imponującej wielkości. Dyrektor naczelny. Ochrona przemysłowa, dwie sekretarki w super mini spódniczkach, Mercedes z kierowcą.
-Marcin! – wykrzyknął wychodząc z gabinetu – cieszę się, cieszę! Pani Basiu – kawka, kieliszki!
Wypijemy sobie na apetyt a potem obiadek! Taki skromny, żołnierski posiłek!
Szczerze powiem, że byłem oszołomiony.
Wystawny obiad w restauracji trwał parę godzin a potem przystań nad jeziorem, miejscowi notable, jakieś dziewczyny – a wszystko to z funduszu reprezentacyjnego, szeroko i „bez krępacji”!
Kolega śmiał się głośno, hałaśliwie zadowolony z efektu.
-Towarzyszu sekretarzu – zwracał się do jakiegoś grubasa – pozwólcie sobie przedstawić – kolega ze studiów! Z Warszawy!
-Kłaniam, kłaniam – a czy na długo? -Parę dni…
-A to szkoda, że tak krótko! Chętnie pokażemy nasz dorobek… A mamy się czym pochwalić… Są konie pod wierzch, dobre jedzenie… Wiem, wiem – wy tam w Warszawie pewnie macie lepsze, ale cóż – my tu na prowincji musimy skromniej, ale zawsze nie można narzekać!
Tak to wyglądało! Prowincja! Na prowincji była szansa awansu, ale ci, którzy byli już zaczepieni w Warszawie zwykle nie chcieli wyjeżdżać.
Z prowincją poza tym wiązało się pewne poważne niebezpieczeństwo. Otóż, to był dość zamknięty świat i jak mi kolega opowiadał – piło się! Prawie codziennie po pracy spotkanko towarzyskie w tym samym gronie, jakiś brydżyk, czasem pokerek no i niedłączne „trochę” alkoholu. Paru inżynierów, lekarz, komendant milicji, ktoś z Rady Narodowej. Nic wielkiego – swoje grono i nie to, żeby jakieś pijaństwa, ale codzienny, solidny rausz. A w pracy też nie było „na sucho”. On – jako naczelny – przyjmował delegacje, były spotkania, zakładowe uroczystości, imieniny, jakieś Dni tego czy tamtego i zawsze, ale to zawsze koniaczek, wódeczka, winiaczek, zakąseczka…
Z samego rana zaraz po przyjściu do pracy sekretarka przynosiła kawkę i kieliszek soplicy. Czasem dwa.
Spotkałem go jakiś czas później. Kolega cały czas był dyrektorem i wyglądał bardzo „po dyrektorsku” – gruby, czerwony na twarzy. Ucieszył się ze spotkania.
-Wiesz – zwierzał się – jak tak dalej pójdzie to chyba w jakiś nałóg wpadnę. Wyobraź sobie, że każdego ranka muszę sobie chlapnąć, bo bez tego to już nie mogę wziąć się do roboty.
Nic mu nie powiedziałem, ale dla mnie to już był zdeklarowany alkoholizm i to tym gorszy, że bez wyjścia, bo związany z pracą i stanowiskiem!
-Czy ja mogę przestać pracować? – pytał mnie jakby prosząc o pomoc.
-Nie musisz przestawać – odpowiadałem – po prostu nie pij!
Ale takie gadanie wyprowadzało go z równowagi:


-Co ty Marcin rozumiesz?! Jak ja niby mam to zrobić, co? Może mi powiesz? U nas nie ma czegoś takiego!! Muszę!
Tego akurat nie rozumiałem, bo wydawało mi się, że nie ma takiej sytuacji, w której nie można by było powiedzieć „nie”, ale wyglądało na to, że mój kolega po prostu nie może już przestać pić.
Teraz siedziałem wreszcie w moim PKS-ie, plecak leżał w bagażniku pod podłogą a ja… a ja czułem się wolny! Wolny jak ptak!
Podobnie czułem się 45 lat później gdy w styczniu 2017 rozpoczynałem swoją emeryturę! Nie mogłem uwierzyć, że nareszcie, pierwszy raz w życiu nic nie muszę robić! Pierwszy raz od momentu, gdy wyszedłem z łona mojej Matki nie musiałem absolutnie nic robić!
Inna rzecz, że w czerwcu 1972 byłem mimo wszystko w nieco innej sytuacji, bo o ile czułem się faktycznie wolny i bez obowiązków, to jednak to było takie wakacyjne poczucie wolności. Zdawałem sobie przecież sprawę, że moja górska wyprawa kiedyś się skończy i będę musiał stanąć twarzą w twarz z pracą, urządzaniem życia i tak dalej i temu podobne.
Na razie jednak byłem Wolny!
Była druga połowa czerwca. Do Świeradowa dojechałem otwartym żukiem, którego złapałem na trasie wylotowej z Wrocławia. Przeszło sześć godzin na otwartej skrzyni. Normalnie to nie jest długa droga. Około stu pięćdziesięciu kilometrów. Powinna zająć trzy godziny, ale chłopak, którego złapałem we Wrocławskich Bielanach miał jakąś małą dostawę w Bolesławcu a dopiero potem skręcał na południe do Świeradowa. Wolałem tak niż próbować złapać kogoś innego i ryzykować stanie na poboczu.