W kwietniu 1989 r. dostałem wizę do Polski i zadzwoniłem do krewnego Andrzeja Wielowiejskiego, stojącego blisko Lecha Wałęsy by poinformował Lecha, iż pragnę ubiegać się o mandat do senatu z ramienia KPN, by tak reprezentować rodaków zamieszkałych poza granicami kraju, którzy w myśl ówczesnej ordynacji wyborczej mogli głosować, a ich głosy były wliczane w głosy oddane w Warszawie.  Słusznie czy niesłusznie nie chciałem prosić o poparcie Lecha, którego zresztą już znałem z poprzedniej mej wizyty w Polsce w 1984 roku, gdy byłem w Ojczyźnie po raz pierwszy od 12 lat, a dostałem wizę tzw: okolicznościową, bo odwoziłem do polski prochy mej matki, która zmarła w Toronto. (Aleksander Pruszyński był informatorem SB jako TW „Rawicz” – co ujawniliśmy w 2015 roku – red.)

Obarczony walizami i powielaczem poleciałem do  Polski najpierw do Amsterdamu a potem koleją do Diseldorfu gdzie zatrzymałem  trzy dni u Ani z domu Konarskiej i Ferego Bhatyanich by potem pociągiem dotrzeć do Berlina Zachodniego. Wiedziałem bowiem, że, do niego przyjeżdżało wówczas mrowie Polaków, bo nie trzeba było do tego miasta mieć wiz.  Rodacy dostarczali tam wódkę i inne łakocie, a wracali po zakupach tak zatłoczonym pociągiem, że nawet mowy o kontroli bagażów nie było.

Tak też się stało a ja wsiąwszy na pierwszej stacji w Zachodnim Berlinie dostałem nawet miejsce siedzące, a potem cały korytarz był przepełniony i był wielki problem dostać się do toalety.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Na granicy Polski wopiści z trudem przeszli przez pociąg i przeglądali nasze paszporty, a po nich przeszli celnicy nawet do przedziałów nie zaglądający co wieziemy. Tak ostatni powielacz dotarł do Warszawy, gdzie go oddałem ludziom z Konfederacji Polski Niepodległej.

Zabiwakowałem w swym mieszkaniu w Warszawie, które trzymała moja pierwsza teściowa, by wieczorem pojechać do kościoła św. Stanisława, gdzie między innymi spotkałem Leszka Moczulskiego, którego przez lata samotnie popierałem w Kanadzie co mi przysporzyło sporo kłopotów ze strony ludzi popierających KOR, a zwalczających KPN.


Następnego dnia była niedziela i pierwszy maja, a po mszy miał wyjść z tego kościoła oficjalna, legalna manifestacja.

Gdy przybyłem tam okazało się, że po Mszy św zaczął formować się pochód i były dwie czołówki, jedna z Sewerynem Jaworskim, wice wodzem stołecznej Solidarności, do której dołączyłem, a druga dalej z Bujakiem, Smolarem i ludźmi lewicy.

Były nawet utarczki między młodymi chroniącymi mnie i Seweryna, a tamtą i obie szły od siebie oddalone od jakieś 15 kroków.

Po obu stronach co kilkanaście metrów szli umundurowani milicjanci chyba nawet ZOMOWCY, ale bez nawet pałek.

Tak szliśmy z Żoliborza przez Słowackiego, plac Krasińskich skręciwszy w Długą, a przy kościele Paulinów pożegnałem się z Sewerynem, bo chciałem obejrzeć całość pochodu.

Pochód był piękny, ludzie szli weseli, na luzie i pamiętam nawet, że jakieś Biuro Projektów szło z  magafonami, skąd nadawane było piosenka, „a jak urodzić się to tylko we Lwowie”.

Wielkim przeżyciem było dla mnie pojawienie się młodzieży z mej macierzystej uczelni Szkoły Głównej  Planowania i Statystyki, dzisiejszy Szkoły Głównej Handlowej. Nie wytrzymałem zszedłem z krawężnika, przyłączyłem się do nich. Przeszedłem z nimi w dół Mostową i dalej aż do mostu Śląsko-Dąbrowskiego, by wrócić stamtąd do domu.

Następnego dnia  rozpocząłem starania o polski paszport bo przyjechałem na kanadyjskim. Szwędanie się po instytucjach PRL zostało po dziesięciu dniach uwieńczone sukcesem, a w trakcie tego, o mały włos nie byłem na strzelnicy, do której jechali pracownicy biura paszportowego i gotowi byli mnie zabrać z sobą.



Odwiedziłem też mego śp. Ojca Chrzestnego i ten podsunął mi myśl, by mym hasłem wyborczym było pytanie:

– Czy 4 miliony Polaków spoza granic kraju nie powinno mieć swego przedstawiciela w Senacie.

Z takim hasłem zacząłem zbierać podpisy, by móc zostać zarejestrowany, jako kandydat do senatu, a trzeba było tego mieć aż 3000.

Najpierw zbierałem je na MDM-ie, potem pod Domami Handlowymi Centrum, a wreszcie pod Uniwersytetem. Szło to dość ślamazarnie, a tymczasem rodacy pchali się podpisywać listy kandydatom Komitetu Obywatelskiego Lecha Wałęsy i w porę zebrałem tylko niecałe 2500 podpisów.

Padłem choć mogłem dokonać prostego szwindlu śląc do komisji zebrane podpisy i pisząc, że jest ich 3100 bo Komisje Wyborcze bardzo „po łepkach” przeglądały te listy i pewnie nie doliczyliby się, że brakuje mi ponad pięćset podpisów, czyli zabrakło mi na ich zebranie 3 dni.

Po tym pojechałem poznać mych teściów pod Kaliszem i wręczyłem mej teściowej 28 tulipanów, bo tyle lat wówczas miała moja żona Maja, która pilnowała firmy, czyli mego dwutygodnika Expressu Polskiego, a nawet jeden numer w czasie mej nieobecności w Toronto wydała.

Jak wiadomo, wybory 4 czerwca przerodziły się w plebiscyt. Wygrali z puli otwartej 25% w sejmie wszyscy, którzy mieli plakaty ze swoją podobizną i Lecha. Wygrali wszyscy kandydaci Solidarności w senacie, prócz jednego, pana Stokłosy przedsiębiorcy z Piły oraz obalona została nawet lista centralna, gdzie startowali wodzowie PZPR, co potem pomogło Solidarności przejąć władzę, gdy na jej stronę przeszli posłowie ZSL i Stronnictwa Demokratycznego przezywanego Stronnictwem Drżących.

Przegrali też wszyscy z KPN-u, którzy starali się dostać do tej otwartej puli. Tu dodam, że Leszek Moczulski domagał się od Kuronia, z którym były pertraktacje w tej sprawie 32 miejsc na listach Komitetu Obywatelskiego sejmie, a Kuroń z łaski dawał mu tylko 8. Tak KPN nie miał w wyniku wyborów, zwanych potem kontraktowymi swych posłów czy senatorów i mógł potem występować przeciw porozumieniom „okrągłego stołu”.

Gdybym poprosił w porę Andrzeja Wielowiejskiego to bym dostał poparcie Lecha i dostałbym się do senatu, była nawet okazja zjedzenia obiadu z Lechem i jego świtą w Hotelu Europejskim, ale też nie wprosiłem się do jego stołu. Byłem zarozumiały i dlatego padłem.

Zaś sprawa reprezentacji „zamorskich” Polaków w Warszawie nadal leży, podejmują ją wiele razy bez skutku i co gorsza nie mam w Polsce w tym zakresie wielu sojuszników.

Tak nie wszedłem w polską politykę. Może nawet dzięki temu półtorej roku potem zdecydowałem się startować na kandydata na prezydenta Białorusi i o ten fotel walczę od 27 lat.

Aleksander Pruszyński