Znów, po raz któryś z kolei, moje pelargonie nie są tak ukwiecone jak mi obiecywano, że będą, jeśli tylko: podleję je fusami z kawy, albo podrzucę skorupki z jajek, albo podleję herbatą i solą epsom. Ach, i nie mogę zapomnieć o regularnym nawożeniu. Tak dla spokoju ducha, już przed nikim nie wyjawiam jeszcze jednej życiowej klęski. Wszystko to i jeszcze inne zrobiłam, a pelargonie, jak pelargonie, trochę kwitną, ale żeby tak było aż czerwono od kwiecia – to nie. Niedawno, nieopatrznie wyjawiłam sekret ze skorupkami z jajek, i stwierdziłam, że u mnie to nie zapracowało. A tu mnie facet znawca od ogrodu, zasypał pytaniami na temat: a z jakich jajek były skorupki – bo tylko organiczne się nadają, a czy je wysuszyłam dobrze, a czy nie leżały za długo? Od słowa do słowa, okazało się, że znów coś spieprzyłam. Musielibyście zobaczyć triumfująco pogardliwą minę tego faceta jak na mnie patrzył z wyższością, kiedy mnie pouczał. Okazało się, że to oczywiste dla wszystkich, tylko nie dla takich łamag jak ja, że te skorupki trzeba było zmielić w młynku do kawy na pył. A ja co? Tylko je rozkruszyłam tłuczkiem do mięsa. Ok, poprawiłam się. Następną partię skorupek zmieliłam kilkakrotnie i rozsypałam pod pelargonie. Pomogło tyle co umarłemu kadzidło. Za to kawa ziarnista, którą muszę zmielić przed zaparzeniem kawy po turecku, ma ciągle smak zmielonych skorupek jajek. No nie wygrasz w tym świecie! Znowu coś zrobiłam nie tak i mi nie wyszło.
A to ‘nie wyszło’ to tylko taki frazes, który powinien was jeszcze bardziej zdołować. Bardziej niż starszy toksyczny brat, bo przecież wszystkim wychodzi, nawet mazgajom, tylko nie mnie. Więc podlewam tym co trzeba, wysypuję skorupkami jajek (już tymi zmielonymi na miał, w młynku do kawy), potem raz w tygodniu wysypują fusy z kawy, potem w drugim tygodniu podlewam wodą z gorzką solą (czyli z epsom salt), nawożę jak przykazano drogimi środkami polecanymi przez profesjonalnego ogrodnika. I nic. Kwiatów, tyle co kot napłakał. A i owszem coś się tam czerwieni, liście robią się dorodne i błyszczące, ale nawet to w przybliżeniu nie przypomina morza czerwonych kwiatów, których będą mi zazdrościć sąsiedzi. A sąsiedzi nie tylko nie zazdroszczą, ale i pytają co mi tak licho moje pelargonie kwitną? I co mam im odpowiedzieć? Przecież, nie powiem, że znowu w życiu mi nie wyszło, bo musiałabym im opowiedzieć, że znowu dałam się nabrać na jakieś cudowne metody, które spowodują zazdrość sąsiadów. A mi się nie chce. I nie chce mi się mieć ogródka, którego mi zazdroszczą sąsiedzi.
Moja babcia mówiła, że taka zazdrość powoduje urok, i potem już nic nie idzie tak jak powinno, a na pewno nie rośnie. Rzuci ktoś urok i szlus, po ptokach. Wierzycie w takie bzdety? To wierzcie, wasza sprawa. Ja nie. A te pelargonie kwitną normalnie, a nie tak jak na zdjęciach, tych, którzy chcą mi coś sprzedać. I za nic, przenigdy nie chciejcie mieć ogrodu, którego ci zazdrości sąsiad, bo to jest po prostu nieżyczliwe. A zazdrość jest grzechem, gorszym niż to że nam coś tam znowu nie wyszło tak jak było na obrazku. A to że coś mi tam nie wyszło, to znaczy, że przynajmniej próbowałam coś zrobić.
MichalinkaToromto@gmail.com,
Millbridge, 28 czerwca, 2025