Pamiętam, że wszyscy naokoło pukali się w czoło i przewidywali, że w ciągu godziny wrócę do domu zmarznięty jak sopel lodu, ale to mnie tylko zmobilizowało i „przespałem” całą noc pod wielką lipą w wykopanej rękami śnieżnej jamie.

Odkryłem wtedy, że w zasuniętym do końca śpiworze można się nawet spocić, ale problem zaczynał się przy otwieraniu suwaka kiedy mroźne powietrze wciskało się do wnętrza. Z drugiej strony, dłuższe spanie w zamkniętym śpiworze nie było zbyt bezpieczne, bo brakowało powietrza. Było gorąco, jak w saunie, ale nie było czym oddychać. Dopiero dużo później zaczęto produkować śpiwory z jakimiś zaworami, ale już się tym nie interesowałem i nie wiem, jak działają.

W każdym razie, mój śpiwór był moją „żelazną rezerwą”, a tymczasem chciałem znaleźć jakieś przytulisko jeśli już nie do spania to przynajmniej do spędzenia nocy.



Karl zaparkował koło budki posterunku granicznego i poszedł spać, a ja ruszyłem jedną ulicą, która ciągnęła się przez to niewielkie miasteczko.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Był jeden hotel, ale absolutnie nie na moją kieszeń, więc chcąc nie chcąc zameldowałem się na posterunku policji z pytaniem czy nie mógłbym u nich spędzić jednej nocy.

Na początku dyżurny policjant w ogóle nie mógł zrozumieć o co mi chodzi, ale w końcu stało się jasne, że nie jestem żadnym kryminalistą zgłaszającym przestępstwo, tylko turystą, który nie ma pieniędzy na nocleg i szuka czegoś darmowego lub za opłatę równą opłacie w schronisku.

Co dla mnie było zdumiewające to to, że w ciągu całej podróży zawsze mogłem się jakoś porozumieć po angielsku. Finowie, tak jak i reszta Skandynawii, dawno zrozumieli, że fiński, szwedzki czy norweski jest dobry, ale tylko we własnym kraju i jeżeli chce się podróżować czy w ogóle dojść do porozumienia z kimś obcym to musi się znać jakiś uniwersalny język. Uczyli się więc angielskiego, bo angielski przez całe dekady był i w dużej mierze ciągle jest, międzynarodowym narzędziem komunikacji.

W schroniskach młodzieżowych w różnych krajach nikt nie zadawał pytania czy umiem mówić po angielsku, tylko od razu mówił wychodząc z założenia, że to jest oczywiste. Dziś – w świecie XXI wieku trochę się to zmienia, bo azjatyckie języki starają się zająć pierwsze miejsce, ale chyba zejdzie sporo czasu nim młodzi ludzie w młodzieżowych schroniskach będą się porozumiewać na przykład w mandarin!

Jakiś czas temu mówiłem o wykształceniu, konieczności uczenia się w szkołach różnych bzdurnych przedmiotów i tracenia czasu na wiele wydumanych, nigdy nie przydatnych rzeczy!

Otóż dla wszystkich, którzy nie chcą marnować swojego czasu, a jednocześnie nie bardzo wiedzą co robić i czego się uczyć miałbym doskonałą radę: Uczcie się języków!

To jest znakomita droga, jeśli już nie do sukcesu to przynajmniej do bardzo dobrego i stabilnego zajęcia. Skandynawowie zrozumieli to już dawno i ich dzieci uczą się angielskiego od najwcześniejszych lat! I nie boją się go używać. W konsekwencji tego wszędzie mogą jechać i nie martwić się o to „jak ja się dogadam?!”.

W Polsce lat 60-tych i 70-tych panowały znakomite warunki uczenia się języków. Za darmo! Sam, na którymś etapie szkolnego życia chodziłem do szkoły języka angielskiego Metodystów na Placu Zbawiciela. Była otwarta dla wszystkich. Akurat oni mieli jakąś drobną opłatę – o ile pamiętam chyba sześćdziesiąt złotych za semestr, ale ostatecznie to był drobiazg.

Zupełnie za darmo natomiast była doskonała szkółka przy ambasadzie amerykańskiej, gdzie uczniowie mieli swoje kabiny magnetofonowe, uczyli się wymowy, mogli się nagrywać i tak dalej. Ambasada dawała podręczniki i można tam było siedzieć i ćwiczyć całymi godzinami. Też tam chodziłem więc wiem. Każdy, dosłownie każdy „z ulicy” mógł tam wejść, zarejestrować się i zacząć naukę.

Podobnie było w British Council w Alejach Jerozolimskich gdzie można się było uczyć języka na wszystkich poziomach zaawansowania.

Jasne, że to była Warszawa i wielu może się obruszyć i powiedzieć, że „u nas tego nie było”, ale na to nie mam już argumentu za wyjątkiem tego, że kto chciał to mógł i naprawdę znałem chłopca, który nauczył się całkiem nieźle niemieckiego zupełnie sam! Po prostu tłumaczył niemieckie teksty ze słownikiem w ręku. A oprócz tego przecież powszechnie uczono rosyjskiego i ci, którzy w tym języku mówili płynnie wszędzie byli przyjmowani z otwartymi rękami. W handlu zagranicznym przede wszystkim. Kontakty z tak zwanym pierwszym obszarem płatniczym były podstawą, a tam – to jest na terenie „naszego obozu” – rosyjski był pierwszoplanowy.

Mniejsza z tym – zdaje się, że ta dygresja może być zbyt kontrowersyjna żeby ją dalej ciągnąć, ale faktem jest, że znajomość języków jest podstawą wykształcenia i świetnym sposobem na życie.

Mój nieodżałowanej pamięci wuj Stefan Moysa-Rosochacki był tego doskonałym przykładem. Już jako małe dziecko i później był uczony trzech języków naraz. Angielskiego, niemieckiego i francuskiego. To był kapitał, który procentował mu całe życie! Zawsze powtarzał, że małe dziecko ma tak chłonny umysł, że równoległe przyswojenie nawet większej ilości języków jest dla niego zupełnie możliwe.

Dyżurny policjant z sennego Karigasniemi na dalekiej północy Finlandii mówił po angielsku. Z pewnym wysiłkiem, ale dość płynnie. Po ustaleniu o co mi właściwie chodzi zadzwonił do administratora schroniska młodzieżowego żeby upewnić się czy rzeczywiście jest zamknięte i czy nie zrobiłby wyjątku dla jednego turysty. Po raz kolejny w życiu przekonałem się, że słowo policjanta ma zdumiewającą siłę perswazji, bo administrator powiedział, że chociaż faktycznie cały obiekt został zamknięty i jest teraz w trakcie sprzątania i renowacji to jeśli nie przeszkadza mi brak ogrzewania i bałagan to on nie weźmie opłaty i przyjmie mnie na jedną noc!

Poszedłem. Administrator sumitował się jeszcze, że w pomieszczeniach jest brudno i zimno, ale szybko go uspokoiłem, że dla mnie to jest najlepsze miejsce i że moja wdzięczność nie ma granic. Inna rzecz, że noc była wyjątkowo chłodna, ale cóż to dla mnie znaczyło? Przecież miałem swój śpiwór!



Te pomieszczenia to były małe, drewniane domki składające się z trzech lub czterech paroosobowych sypialni, łazienki i kuchni. W kuchni zagrzałem sobie zupę grzybową z torebki i zjadłem ją z sucharami, które stanowiły podstawową część mojego plecakowego ekwipunku. Te suchary można było wtedy dostać w Polsce w wielu miejscach. Prostokątne, z małymi dziurkami, twarde jak kamień, ale po rozmoczeniu całkiem zjadliwe. Były pakowane w celofanie. Pięć sztuk w paczce. Pamiętam je dobrze, bo wiele razy w czasie moich podróży były dla mnie „ostatnią deską ratunku”.

Następnego dnia ruszyliśmy z Karlem dalej. Granica fińsko-norweska to nie była żadna granica. Budka strażnicza zamknięta na cztery spusty, wokół cisza, nikogusieńko, a przed nami zakurzona droga do Karasjok – już w Norwegii.

I po co było to staranie się o norweską wizę – myślałem. Po co? – skoro nawet nie było komu wbić stempla przekroczenia granicy w moim paszporcie!

No cóż – takie były wymogi i o ile Finlandia nie wymagała od nas wiz to Norwegia tak.

Minęliśmy Karasjok i po południu dojechaliśmy do Lakselv. Stąd do portu w Repvag było już bardzo niedaleko a z Repvag kursował regularny prom a raczej stateczek do Honningsvag na wyspie Mageroy a Mageroy to już Nordkapp!

Cały czas jechaliśmy bez najmniejszego problemu. Karl okazał się nadzwyczaj taktownym i miłym towarzyszem podróży. W którymś momencie zaczęliśmy rozmawiać o wojnie i o ataku Niemców na Polskę. Niespodziewanie Karl wiedział bardzo dużo, ale wiedział bo chciał i interesował się historią. Zazwyczaj młodzi Niemcy nie byli specjalnie informowani o przebiegu minionej wojny. W szkole uczyli się mniej więcej tyle, że była wojna i że Niemcy tę wojnę przegrały i to wszystko.

Z Karlem było inaczej. Opowiadał mi, że jego ojciec był pod Stalingradem, dostał się do niewoli, ale na całe szczęście dość szybko został zwolniony i wrócił już w 1948. Był na Syberii od upadku Stalingradu czyli od 1943 do 48. Zwolnili go ze względu na kalectwo, bo w syberyjskich mrozach stracił nogę. Prawda był taka, że odmroził ją do cna i radziecki felczer nie patyczkując się oderżnął mu ją powyżej kolana. Wrócił do Niemiec jako fizyczny wrak, ale jednocześnie szczęśliwy wrak, bo spotkał się z wiernie czekającą żoną, domem i widokiem na przyszłość!

W rok później urodził się Karl-Heinz!

To wszystko opowiadał mi spokojnie, bez emocji, a nawet z pewnym humorem. Był prawdziwym gentlemanem. Dobrze mi się z nim jechało i zawsze go będę miło wspominał.

W Lakselv poszliśmy razem do nocnego klubu młodzieżowego gdzie obaj wypiliśmy dużo za dużo, tańczyliśmy z norweskimi blondynkami, śpiewali, potem znowu pili i znowu tańczyli aż prawie do rana. A ranek zastał nas obu przy bardzo mocnej kawie i rozmowach o tych blondynkach i o tym, że i na tej zimnej północy bywa czasami dość gorąco.

W Repvag wzięliśmy prom. Tak wtedy było. Słyszałem, że teraz jest tam tunel czy jakieś inne połączenie, ale wówczas gdy tam dotarliśmy do Honningsvag prowadziła tylko jedna droga – promem. I to był mały prom. Zabierał chyba dziesięć aut i żadnych trucków.

Ciemno było i wietrznie, a małym promem rzucało i szarpało, ale obsługa zapewniała nas, że to jest normalne. Siedzieliśmy w kantynie, czy raczej powiedzmy w kafeterii, gdy nagle wszedł jakiś zwalisty Norweg i zapytał:

-Co kto chce zjeść, albo wypić?

Ktoś powiedział sandwich, ktoś czekoladę, ktoś coca-colę… Prawdę mówiąc zdumiałem się, ale szybko uspokoiłem bo Karl też powiedział:

„Dla mnie Mars-bar!”.

Powiedziałem i ja, że chcę kanapkę ze śledziem, ale trochę to wszystko wydało mi się niecodzienne.

Norweg zamówił, zapłacił, sam wziął sobie piwo i zaczął rozmowę z kucharzem.

Karl uspokoił mnie, że wszystko jest w porządku, i że facio miał taki kaprys i nie ma co z tego robić sprawy. Tak tu jest – dodał.

Z całą pewnością to było miłe i sympatyczne, ale jednocześnie szumiące wokół ciemne morze, prom i jedzenie i właśnie dokładnie ta scena przypomniało mi bardzo wyraźnie podobną sytuację, którą miała miejsce osiemnaście lat wcześniej – w 1956 rok – kiedy to razem z moim rodzeństwem i moją mamą spędzaliśmy wakacje w Sopocie. Pełne dwa miesiące.

Miałem wtedy siedem lat, przygotowywałem się psychicznie do pierwszej klasy i bardzo martwiłem, że nie umiem liczyć do stu. Mój starszy brat uspokajał mnie, że nikt ode mnie nie będzie od razu wymagał takich umiejętności, ale ja byłem cały w nerwach i oczekiwaniach. Już wtedy powinienem przeczuwać, że ten cały system nauczania nie jest dla mnie, ale co mogłem zrobić?!

Rok 1956 w Sopocie to nie był taki sobie rok! Przede wszystkim to był rok Pierwszego Festiwalu Jazzowego. Pamiętam atmosferę, rozgorączkowaną młodzież, muzykę – i w ogóle pamiętam dużo albo nawet bardzo dużo. Zadziwiająco dużo. Może właśnie tak objawia się starość. Łapię się na tym, że z tego okresu pamiętam nawet mało istotne szczegóły a z drugiej strony nie potrafię odtworzyć przebiegu moich wakacji z 1998 roku!

No więc byliśmy na wakacjach i mieszkali na ulicy Morskiej 7. Niedaleko morza, niedaleko Grandu i niedaleko Włocha, który na Montecassino sprzedawał lody. Gdańska Zatoka była pełna meduz, małych rybek i wodorostów. Widać było, że to morze żyje. Nie wiem jak jest teraz.

W połowie tych długich bo dwumiesięcznych wakacji przyjechał do nas mój ojciec, który miał tylko miesiąc urlopu. Przyjechał i któregoś dnia zabrał nas na Westerplatte.

W sierpniu 1956 roku nie było regularnego połączenia pomiędzy Gdańskiem i Westerplatte. Cały ten obszar był zamknięty dla publiczności. Wojenne rany były żywe, niedawne i świeże.