Z tym całym pójściem do szkoły to był pomysł jego synowej, Mariolki, bo wcześniej Mariusz obiecywał mu, że jak tylko tu do nich przyjedzie, to załatwi mu jakąś robotę, może nawet na budowie, gdzie nieźle płacą w porównaniu z tymi wszystkimi fuchami „na doskok”… Ale jak to z Mariuszem, skończyło się na gadaniu, a on nie lubił się powtarzać, więc dał sobie spokój z przypominaniem synowi tego co miał obiecane. Przez pierwszy tydzień wiadomo, że jak mówi to starodawne przysłowie: „Gość w dom, Bóg w dom” oraz te wszystkie przeróbki. A jeszcze inne mówi, że: „Gość i ryba po trzech dniach cuchną”.

        Najpierw dał się obwieźć po Toronto. „W samym śródmieściu domy wielkie, jak na amerykańskich filmach, aż szyja boli od zadzierania głowy, zwłaszcza jak się patrzy na tą całą zabudowę z samochodu, ale już reszta, szczególnie w tej ich polskiej dzielnicy, to pożal się Boże, zupełnie jak w Grójcu albo i gdzieś jeszcze dalej. Z tą tylko różnicą, że przez środek tego Pipidówka jeździ tramwaj, albo i autobus, jak tramwaje nie mogą akurat jechać, to autobusy podstawiają… U nas tak nie ma, choć trzeba przyznać, że punktualność się znacznie poprawiła. Nawet rozkłady jazdy mają porozwieszać na  każdym przystanku, na razie. A mówią, że jak tylko Polska wejdzie do Europy, to będzie już całkiem Ameryka. Tak mówią!”

        Wizę wbili mu dokładnie na pół roku, bo i tak sobie zaplanował. Wiedząc, że nigdy nie dają według życzenia tych wszystkich chcących jechać do Kanady, zwłaszcza stamtąd, z krajów socjalistycznych czyli z demoludów, dlatego zagrał z nimi chytrze, bo poprosił na rok motywując to tym, że chciałby poduczyć się angielskiego, mimo iż już trochę dukał to i owo: „How are you, Mister Smith” albo „My name is”… i tu wystarczyło wstawić tylko odpowiednie imię, a w jego wypadku to było – Władysław. No i oczywiście wiedział co należy powiedzieć na powitanie z rana, po południu i wieczorem, a już na pożegnanie wystarczyło jedno słowo, ale powtórzone: „bye bye”! Prawie tak samo jak ta miejscowość w Erefenie – Baden-Baden.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Na końcu długiego korytarza stała popielniczka i jak zdążył się od razu zorientować, że tylko tam można było swobodnie palić. Więc zapalił tego swojego „extra mocnego”. Nie zdążył dopalić do połowy, kiedy zjawił się niski zezujący facio, na pierwszy rzut oka, obrzępała jakiś, a może i nawet niezły gorzelnik, tak mu się przynajmniej wydawało. Znał te typy z autopsji. Po przepracowaniu ponad dwudziestu pięciu lat na budowach, najpierw jako majster, a ostatnio już jako kierownik, miał nosa do tych wszystkich cwaniaczków, którym się tylko wydawało, że mogą wyrolować każdego, kto stanie im na drodze. „Ale nie ze mną takie numery (Bruner)”. Potrafił pokazać im przy pierwszym starciu, że muszą się jeszcze wiele w życiu nauczyć, a jak bardzo się stawiali to i przywalił gdzieś w kącie jednemu z drugim z piąchy, umiejętnie, żeby takiemu klawiatury nie uszkodzić, oka nie  podbić, albo i jeszcze jakiegoś większego uszczerbku na ich zdrowiu i ciele nie poczynić. Przez to, od razu czuli przed nim respekt, a i szacunek, bo jak za bumelkę, czy inne drobne wykroczenie, szefostwo zdecydowało się pojechać po premii, bronił ich, dając przy tym swoje słowo honoru, że już więcej się to nie powtórzy. W rozmowie z nimi brał ich na ambit i potem w większości chodzili jak w zegareczku. No chyba, że który był zatwardziały notoryk i bimbał sobie. Och, wtedy marne jego niedoczekanie! Wylatywał na zbity pysk i musiał sobie szukać szczęścia gdzie indziej!

        – Kopsnij żaru – przygrypsował z mety ten bez wątpienia cwaniaczek nie-miejski, nie-wiejski. Władysław nie reagował. Olewał go, najwyraźniej go olewał. Sztachnął się jeszcze ze dwa razy i położywszy tego niedopalonego papierosa na stosie niedopałków odszedł wolnym krokiem w stronę klasy z dużym napisem na drzwiach „E.S.L. BEGINNERS”[Angielski Jako Drugi Język. Początkujący].

        Zajął miejsce pod oknem w ostatnim rzędzie krzeseł z pulpitami po prawej stronie. „Psiakrew – pomyślał – „Jak mam pisać przy takim cholernym kawałku deski, będąc mańkutem”. Ale po jakimś czasie zorientował się, że nie jest tu leworęcznym wyjątkiem, co nieznacznie poprawiło mu samopoczucie, a jednocześnie wpadł na pomysł posadzenia ich, leworęcznych obok siebie i zestawienia tych krzesełek razem, co pozwoliłoby na korzystanie z blatu sąsiada z lewej. Proste! Tylko, w jakim języku miałby to powiedzieć?

        Patrząc w okno obserwował sunące autostradą pojazdy. Jechały jakby w jakiejś śpiączce, niby w somnabulicznym odrętwieniu, a jedynie nieliczni wykazywali trochę ikry. Wspominał swój niedawny pobyt w Niemczech Zachodnich i w Holandii, gdzie autostrady są gładkie, bez tych wszystkich wybrzuszeń, pęknięć, poniewierających się strzępów opon, zgubionych przez ciężarówki kawałków desek i wszelkiego rodzaju śmiecia… O nie! Tam to jest nie do pomyślenia! I dlatego jeżdżą tak prędko, co w porównaniu z ruchem na tutejszych autostradach przypomina wyścigi samochodowe. Stara dobra Europa od której nie tylko Polacy, ale i wszystkie narody dotknięte „dobrodziejstwem” komunizmu, pardon, socjalizmu z niby to ludzkim obliczem, a w rzeczywistości z mordo-ryjem, wszyscy dotknięci tym trądem dwudziestego wieku, byli izolowani przez tak wiele czasu. I dopiero teraz, z początkiem lat osiemdziesiątych łaskawcy z diablego nadania pozwolili maluczkim za ich własne grosze zamieniane na twardą walutę, wyjeżdżać na Zachód. I wielu, może nawet zbyt wielu, szczególnie młodych, jak  Mariusz, wykształconych, zaradnych, znających języki obce zdecydowało się opuścić na zawsze swoją Ojczyznę…

        Wszedł, a raczej wtargnął do klasy chudy, niepozorny okularnik o kręconych, ciemnych włosach i zaczął, jak oni wszyscy tu od przedstawienia się.

        – My name is… – zawiesił głos patrząc na cichnące towarzystwo. – Nazywam się Michael Ramm, przez podwójne „m” – zaznaczył z naciskiem, może dla uniknięcia głupich skojarzeń, a potem żartów z tego powodu.

        – What’s your name, miss? – zapytał siedzącą z lewej dziewczynę o bardzo wydatnym biuście, w czerwonej spódnicy o kruczoczarnych włosach związanych w kok przebity drewnianą szpilą.

        – Jestem Carmen, Carmen Velasquez de la Morena…

        -Bella Morena[Piękna Brunetka] – dopowiedział nauczyciel, a ona się zarumieniła skromnie spuszczając oczy. – Skąd pochodzisz, Carmen?

        – ?

        – Pytam, z jakiego kraju przyjechałaś do Kanady?

        – Ja? – zapytała, jakby w klasie było ich co najmniej trzy o tym samym imieniu i nazwisku, a ona sama była Blondynką.

        – Tak ty!

        – Oh jo! – wykrzyknęła po hiszpańsku i zaraz dodała po angielsku – Mnie przejechać z Wenezueli.

        – Ja przy-je-cha-łam z Wenezuli… Tak brzmi lepiej – poprawił ją Michael.

        I tak kolejno, osoba po osobie, ciągnęło się przedstawianie, aż doszło do niego.

        – My name is Władysław Król… English znaczy King.

        – Czy mógłbyś powtórzyć?

        – ?

        – On cię prosi o powtórzenie – podpowiedziała mu dziewczyna siedząca tuż przed nim.

        – O powtórzenie czego?

        – Żeby się pan jeszcze raz przedstawił…

        – No, to mówię, że my name is Władysław…

        – Władysław Łokietek – Król polski! – dopowiedział ktoś z środka klasy.

        Cała piątka Polaków, oprócz niego zareagowała śmiechem.

        – Przepraszam, ale ja nie rozumiem o co tu chodzi! Czy jest ktoś, kto mógłby mi wytłumaczyć? – zapytał ich nauczyciel – Michael Ramm.

        – On mówi, że na imię ma Władysław, a na nazwisko Król, co po angielsku znaczy King – wyjaśniła ta dziewczyna siedząca przed nim.

        – Rozumiem… Panie Król, czy ktoś z pańskich przodków był może polskim królem?…Żartuję – zreflektował się nauczyciel i natychmiast przeszedł do następnej osoby.

        Na przerwie, kiedy głód nikotynowy nieźle już dawał się im we znaki, spotkali się za rogiem budynku, tam gdzie prawie nie wiało. A on już wiedział od Mariusza, że tu wcale nie ma zwyczaju częstowania papierosami przygodnie spotkanych współtowarzyszy nałogu, chyba, że ktoś poprosi dając w zamian zazwyczaj quarter’a czyli dwadzieścia pięć centów. I to mu się nawet spodobało, bo będzie miał na dłużej przywieziony tu zapas „extra mocnych”.

        – Jestem Marek, a ten tu, to mój kumpel Heniek – przedstawił się dowcipas, który sobie z niego zadworował w czasie lekcji. – Chyba nie jesteś na mnie wkurzony za tego króla Łokietka…

        – Nie, nie jestem.

        – A skąd z Polski?

        – Z Piaseczna.

        – Znaczy sie…

        – Spod Warszawy, niedaleko…

        – Od razu żem tak pomyślał. Bo my oba to jesteśmy z Lesznowoli.

        – Z Gminy czy z Kolonii Lesznowoli?

        – Z Gminy.

        – No i kto by to pomyślał.

        – Ale świat to jest jednak bardzo mały! – dodał sentencjonalnie Heniek, kumpel Marka.

        – A znasz Kosińskich z Piaseczna.

        – Kto ich nie zna.

– A Ziutka Sałęgę?

        – Jasne, że znam. Do podstawówki ze mną chodził…

        I tak sobie gwarzyli, aż nie przyszedł ten obrzępała, który wcześniej zażądał od niego „żaru”. Patrzył na Władysława spode łba, a oni na niego, jakby nie bardzo zadowoleni byli z jego obecności tutaj.

        – O co sie znowuż rozchodzi? – zapytał ten wyglądający na  niezłego „kiziora-recydywę”.

        – O nico!

        – Ciebie sie nie pytałem.

        – A kogo? – odparował Marek.

        – Ogólnie.

        – Jak ogólnie, to ja cie też sie ogólnie zapytam: Co chciałeś?

        – Papierosa.

        – Papierosy nie włosy na […] nie rosną!

        – Bądźta ludźmi! Jarać mi sie chce, a fajki mi sie skonczyły.

        – To se kup w… „Pewexie”!

        Wlepił te swoje kaprawe ślepia we Władysława, a ten wiedząc czym może być dla niektórych głód nikotynowy wyjął paczkę „extra mocnych” i poczęstował bez słowa patrzącego nań rodaka.

        – A moge dwa?

        – Możesz.

        Gmerając w paczce kombinował jakby tu niezauważenie wyciągnąć więcej niż dwa, ale  zrezygnował bo obaj lesznowolanie patrzyli mu uważnie na rękę. Kiedy już miał te dwa papierosy, Władysław wyjął trzeciego i podał mu, a ten chapnął zdobycz i nie podziękowawszy nawet swemu dobroczyńcy, skulił się jak hiena albo tylko jak pies i potruchtał wzdłuż budynku.

        – Nie moja broszka! – Marek zwrócił się do Władysława. – Ale takiemu łachudrze, jak ten cały Kwidzyń, to bym nawet o tyle nie dał – powiedział podnosząc dłoń i pokazał im maleńką przerwę między kciukiem, a wskazującym palcem. – Chyba, że cyjanku…

        – Nie rozumiem, skąd w tobie tyle nienawiści do tego człowieka?

        – Człowieka? To zwykła menda! Ludzka menda! – poprawił się. – Podciąga wszystko i od wszystkich. Nawet nie ma w sobie krzty złodziejskiego honoru, jaki mieli dawni złodzieje. Nigdy nie okradali własnej rodziny i sąsiadów! A ten, w torbe ubogi, ten cały Kwidzyń, to nawet swojego sponsora, księdza od świętej Teresy, z niedzielnej kasy obrobił i prysnął. Taki pobożny z niego… A jeszcze mówią, że w Latinie pasierbicę, albo może i nawet własną córkę nakłaniał do kurestwa… Takie rzeczy o nim  gadają!

        Dopalając swoje pety do końca, wszyscy trzej popadli w zamyślenie.

        W sobotę, w tę pierwszą po „long weekend’zie” Mariuszowie urządzili wielkie „barbecue” czyli grilla. Władysław z podziwem patrzył na syna i w żaden sposób nie mógł pojąć skąd się u niego wzięły aż takie  zdolności kulinarne, żeby samemu obsługiwać tę całą smażalnię na gaz. Chłopak uwijał się, a to serwując „drinki”, a to dorabiając jakieś dodatki, a potem jeszcze donosząc z kuchni kanapki przy których, poza panią domu zatrudnione były jeszcze dwie panie, mówiąc delikatnie w średnim wieku, może nawet odrobinę starsze od  Władysława. Mamy, tak jak i on przyjezdne czyli „wizytorki”. Wraz z nim wychodziły na papierosa do palarni „pod chmurką” i tam dopiero zaczynało się ich pochwalne pianie pod adresem swoich pociech, a zwłaszcza wnucząt, które, gdyby to ich gadanie tak brać na poważnie, to wyglądałoby, że obie są matkami i babciami geniuszy.

        – A pan, panie Władziu coś mi się widzi, nie za bardzo jakby się tu czuł… Zgadłam, kochaniutki?

        – Dlaczego nie za bardzo?

        – Tak mi się wydaje, tak mi podpowiada moja kobieca intuicja.

        – Czyżby nostalgia pana dopadła, a może tylko tęsknota za kochaną małżonką?

        – Co ty znowuż wygadujesz Irka?! Jaki to chłop w sile wieku, jak nasz pan Władziu tęskni za żoną? Mój stary jak się dowiedział, że dostałam wizę do Kanady, to z początku minę miał nie tęgą, a w duchu przerabiał nogami z radości, że przez całe trzy miesiące będzie słomianym, tym… kawalerem!

        – Wdowcem! – poprawiła ją rozmówczyni.

        – No, żebyś mi tu koleżanko, co nie daj Bóg, nie wykrakała! Wolałabym w Polsce być pochowana jak człowiek i jeszcze nie teraz,  i nie jak tu, przerobiona na popiół i… Tfu,tfu! Odpukać.

        – Ale nie mówmy o takich losowych okropnościach, pomówmy o czymś weselszym. Jakby tak zrobić panu coś… mam na myśli, do picia, a może przegryzłby pan Władziu czegoś tam jeszcze, a potem puścił się w tany, co? A i wesołość panu zaraz wróci!

        – Nie dziękuję – odpowiedział osaczony przez te dwie mamuśki. – Może panie, miałyby ochotę na coś do jedzenia, albo picia?

        – Jakby pan był tak uprzejmy, to ja jeszcze bym się napiła tego… jak mu tam, „kakała-szuja”!

        – A dla mnie może być zwykły „kok” albo jakiś inny „orandż dżus”, nawet pomidorowy! – dodała ta druga, Nie-Irka.

        Po napełnieniu szklanek, kiedy miał już ruszać z powrotem, zderzył się z natarczywym spojrzeniem mężczyzny, którego, jak sądził musiał już kiedyś spotkać. Tylko kiedy i gdzie? Przeprosił te dwie przemiłe szczebiotki wchodzące już w wiek „trojlebusowy”, jak kiedyś mawiała Warszawa i wrócił do stołu z zakąskami.

        – Pan Król Władysław, bez wątpienia… – odezwał się ów tak natrętnie przyglądający się mu przed chwilą pan.

        – Tak, jestem ojcem Mariusza i teściem…

        – A ja jestem Magdziarz. Pracowałem w biurze architektonicznym…

        – Ach, to pan inżynier! Oczywiście przypominam sobie… Dworzec Centralny… To już ponad dziesięć lat temu!

        – Dokładnie.

        – Niebywałe! A co pan tu robi?

        – Przyjechałem do kuzynostwa. Moja siostrzenica jest tu lekarzem stomatologiem, Anna Poraj, a pańska synowa, pani Mariola jest jej asystentką.

        – Nie tyle asystentką, co zwykłą pomocą dentystyczną – sprostował pan Władysław.

        – Którą moja siostrzenica, a pracodawczyni pana synowej, „notabene”, bardzo sobie chwali.

        – Miło słyszeć, panie inżynierze.