Szanowni Państwo kontynuujemy cykl powieściowy Marcina Baranieckiego – polskiego literata mieszkającego w Oakville.

Igraszki ze starością

-Czy ty oglądasz telewizję przed południem?

-Zdarza mi się.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

-A nie masz wtedy wyrzutów sumienia, że tracisz czas?

-Absolutnie żadnych!

Mój przyjaciel popatrzył na mnie z dezaprobatą.

-A co oglądasz? Uczysz się? – pytał z pewnym zniecierpliwieniem.

-Co oglądam?  Czasem stare westerny, czasem dawne walki bokserskie, jak na przykład Claya, Listona, Pattersona, Rocky Marciano…

-I nie szkoda ci czasu? – dociekał.

-Nic a nic! Zawsze marzyłem o tym żeby mieć na to czas i wreszcie mam! Wreszcie mogę wstać o trzeciej w nocy, napić się kawy, posłuchać przedświtowej ciszy, obejrzeć walkę Gołoty czy Tysona i wiedzieć, że kiedy mi się trochę później zechce spać, to mogę wrócić do łóżka i spać. Mogę też sobie uciąć drzemkę po obiadku! Tak długą jak tylko będę chciał!

-To spanie to niby tak po tej porannej kawie?

-Jakoś mi to nie przeszkadza. Zostało mi z czasów gdy jeździłem truckiem.

-Jak to?

-Wiesz, jak jeździłem, to zdarzało się, że byłem zmęczony jak pies i śpiący nie do wytrzymania i brałem sobie wtedy na truck-stopie  „wiaderko” kawy. Ta kawa to nie była w sumie kawa tylko coś podobnego do spalonego oleju silnikowego, ale dała się pić. Piłem ją więc i wpadałem w jakąś niespokojną, podnieconą malignę, w której  w pewnym momencie nie wiedziałem gdzie jestem… To jest paskudne uczucie i wierz mi – wrogowi nie życzę. Jedziesz, jedziesz, highway ci śpiewa, noc i nagle … spanikowane myśli: Gdzie jestem? Gdzie jestem?! W jakim kraju? Na jakim highwayu? Co? Gdzie? Tak jakbym na ułameczek sekundy stracił świadomość i nagle się obudził.

Na szczęście to szybko mijało, bo pokazywał się jakiś znak drogowy, tablica czy kierunkowskaz  i wracałem do jakiej takiej trzeźwości. Takie chwile były okropne. Szczególnie jak jechałem nocą.

Stawałem więc gdzieś i próbowałem odpocząć. Wtedy to nauczyłem się odpoczywać w specyficzny sposób. Nazwałem go  „metodą Marcina”, ale w gruncie rzeczy to jest stare jak świat i gdybym był trochę bardziej zorientowany, to bym wiedział.

W każdym razie „moja” metoda polegała na tym, że próbowałem się kompletnie rozluźnić. Nie kładłem się. Cały czas siedziałem za kierownicą. Czasem nawet nie gasiłem trucka. Siedziałem z głową opartą na podgłówku i powoli, systematycznie rozluźniałem całe ciało. Od stóp do głowy. Nogi, brzuch, ramiona… Po kolei. Wszystko. Najważniejsza była twarz. Zauważyłem wtedy, że bardzo często mam spiętą twarz – nawet w czasie snu – i to było męczące. Starałem się wtedy  „puszczać” tę napiętą gębę, rozluźnić ją aż do obwisłości, a nawet  puścić dolną szczękę i pozwolić na otwarcie ust.

-I co ci to dawało? Zasypiałeś?

-Trudno to było nazwać snem, ale zapadałem w kompletny niebyt – coś tak jakbym umarł. To trwało maksymalnie dziesięć minut, ale potem byłem tak świeży jakbym przespał noc.

-Chyba sobie żartujesz? Jakieś fakirskie sztuczki? Yoga?

-Może tak, może nie. Po pewnym jednak czasie  zauważyłem, że nie da się tego stosować zbyt często i z całą pewnością takie dziesięciominutówki nie zastąpią prawdziwego snu.

-Co ty Marcin mówisz? Nie lepiej było zatrzymać się gdzieś na noc i przespać osiem godzin jak Pan Bóg przykazał?

I na to nic już nie odpowiadałem, bo mój przyjaciel nie był truckerem tylko nauczycielem i trudno było od niego wymagać, żeby się wczuł w to, o czym mówię.

Co by powiedzieć, zawód kierowcy to jest ciężka, fizyczna praca. Można sobie wiele tłumaczyć i wmawiać, że papiery, dokumenty itd., itp. chcąc w nią wprowadzić jakiś element pracy „umysłowej”, a więc „lepszej”,  ale to są tylko takie „działania pozorowane”, bo w istocie rzeczy to jest ciężka, bardzo wymagająca praca fizyczna, która może wyniszczyć organizm, a czasem nawet zabić. Może też zrujnować życie rodzinne i doprowadzić do różnych nałogów, ale to już tylko tak na marginesie, cha, cha, cha!

To, że kiedyś będę emerytem nie mieściło mi się w głowie.  Lubiłem swoją pracę, czułem się w niej dobrze i wszędzie gdzie tylko mogłem wykrzykiwałem, że pierwej mnie kibitką na Sybir wywiozą nim pójdę na emeryturę i jeszcze to, że będę pracował tak długo, aż wyrżnę głową w kierownicę – tak jak to się dzieje z bohaterami amerykańskich filmów, którzy dostają postrzał w kark. Rozlega się wtedy dłuuuugi klakson i film kończy się, bo wszystko już zostało powiedziane.

Ostatecznie zawsze chciałem być truckerem i jadąc do Kanady wiedziałem na sto procent, że tylko to i nic więcej.

A jednak stało się. Tak jakby niezależnie ode mnie. Jakby ta decyzja przyszła od kogoś. Stanowcza i surowa.

To był październik. Mój najulubieńszy miesiąc. Którejś nocy padał deszcz, nad ranem wszystko było mokre. Wchodziłem do trucka, poślizgnąłem się na stopniu i runąłem na ziemię. Spadając otarłem sobie o ostre stopnie goleń, rękę, a przy samym upadku dodatkowo grzmotnąłem  łbem o ziemię.



Leżałem trochę oszołomiony, pokrwawiony, z rozdartymi spodniami, ale na razie nie wstawałem, bo nie wiedziałem co i jak i chciałem trochę ochłonąć.  Leżałem więc spokojnie myśląc o tym, że akurat w tym momencie  moja truckerska  przygoda akurat zatoczyła wielkie koło. Przypomniałem sobie bowiem, że wiele lat wcześniej zdarzył mi się prawie identyczny upadek. Też leżałem wtedy w błocie, poobijany i brudny jak świnia.

Doszło do mnie, że te dwa upadki spinają jak klamrą trzydziestopięcioletni  okres mojej tzw. truckerskiej „kariery”. To właśnie wtedy – w południowo ontaryjskim błocie – olśniła mnie nagle myśl, że kto wie – może przyszedł już na mnie czas, że może to jest znak, że mijają czasy  szarpaniny, gonitwy, nieprzespanych nocy, zamykających się oczu, nerwowych rozmów z klientami, trwania w ciasnocie ulicznego ruchu, uciekającego pod kołami asfaltu i parodniowych ciastek-gnieciuchów na truck stopach. Może akurat mijają!

Ten pierwszy upadek w zamierzchłej przeszłości zdarzył mi się natomiast na samym początku mojej truckerskiej przygody w odległej, północnej mieścinie Pickle Lake – jakieś 550 kilometrów na północ od Thunder Bay. W normalnych warunkach taki dystansik  powinno się  przejechać w jakieś osiem, może dziewięć godzin, ale tak jak powiedziałem – młody byłem, nieopierzony, trochę narwany, bez doświadczenia i bez rozeznania w w okolicy. Zeszło mi opętane dwanaście godzin, przyjechałem zmęczony i była już szósta wieczorem. Trochę ni stąd ni zowąd przypomniała mi się nagle ewangelia św. Mateusza o najmowaniu robotników do pracy w  winnicy:

„…I rzekł do nich: Idźcie i wy do mojej winnicy, a co będzie słuszne, dam wam, a Oni poszli. Wyszedłszy ponownie około godziny szóstej i dziewiątej, tak samo uczynił…”.

No więc było około szóstej i robotnicy czekali na mnie. Gdy zobaczyłem tych biednych Indian, zmęczonych długim czekaniem, brudnych po całym dniu pracy, pewnie głodnych i gotowych do odpoczynku ścisnęło mi się serce i poczułem ciężar winy. Przecież nie zawinionej, ale zawsze…

Miałem ładunek szafek kuchennych do górniczego osiedla. Cała naczepa szafek! Ręczny rozładunek, prymityw nieopisany, błoto po kolana, oślizgłe deski-pomosty, domki w stanie mniej niż surowym i wszechobecne muszki i komary, które potrafiły się wcisnąć dosłownie wszędzie.

Indianie układali deski, po których nosili te wściekłe szafki, a ja pracowałem w naczepie przesuwając i podając im szafki, które brali na plecy.

W sumie nie było tak źle, bo w większości przypadków sam musiałem to robić, a tu luksus luksusów – ściągam tylko szafkę, sztuka po sztuce i podaję! Otrząsnąłem się też z poczucia winy, bo Indianie nie byli źli, nawet coś zagadywali, ale nie wiele bo tak po prawdzie nikomu tak bardzo do gadania nie było.

To właśnie tam, gdy po skończonej robocie słaniając się na nogach chciałem wejść do kabiny, zachwiałem się nieco na najwyższym stopniu i straciłem równowagę. Zwaliłem się całym ciężarem do tyłu w miękkie, ontaryjskie błoto, które pod względem grząskości i kleistości  nie ma chyba sobie równego na całym świecie….

Upadłem całym ciężarem, bez żadnego wyhamowania, bez możliwości złapania się czegoś, ciężko i trochę głupio, bo do tyłu. Jeszcze w ostatnim momencie próbowałem przekręcić się jak kot, ale gdzie mi tam było do kota?!

No więc tak jak tam – w Pickle Lake,  tak i teraz – leżałem na ziemi i wyglądało na to, że te dwa upadki otwierają i zamykają ogromny szmat czasu. Czasu pracy, zarabiania na utrzymanie, różnych zmian, wzlotów, upadków…

W ciągu całego tego długiego okresu czasu nigdy nie przepracowałem zwykłego, ośmiogodzinnego dnia. Zawsze, ale to zawsze były to przeraźliwie długie, kilkunastogodzinne  dni zaczynające się czarnym świtem i kończące jeszcze czarniejszą nocą gdy dobijałem wreszcie do domu i zmarznięty jak sopel lodu mogłem się wreszcie wpakować pod gorący prysznic!

Boże – jaka to była rozkosz! Prawie nie do opisania! I chociaż kładąc się wiedziałem, że za parę godzin muszę się znowu zerwać i odpalić zmarznięty wóz, to te krótkie noce w ciepłym łóżku były nagrodą nieporównaną z niczym innym.

Czy mam teraz wyrzuty sumienia, że przed południem oglądam telewizję ???

Żadnych! Zero wyrzutów! Zerrrro!!!

Ale muszę też powiedzieć, że cały ten czas pracy byłem szczęśliwy, że ją mam, że mogę jeździć i utrzymywać rodzinę. Cały czas fascynowało mnie nie tyle samo jeżdżenie, co  atmosfera ciężkiej pracy i tego, że uczestniczę w czymś nowym.

Nie wiem czy potrafię to wyjaśnić, ale czułem się tak jakbym budował coś od podstaw, jakbym odbudowywał kraj, coś tworzył i czemuś służył. Ta ciężka, fizyczna praca, w której prawie zawsze było się pozostawionym samemu sobie i jedynym poleceniem było – „rób tak, żeby było dobrze”, dawała mi szalenie dużo satysfakcji i nawet dumy.

Pamiętam, gdy przyjeżdżałem do terminalu mojej firmy, zrzucałem naczepę, parkowałem mojego trucka i szedłem przez wielkie doki – byłem jakby odurzony widokiem wielu, ciężko pracujących ludzi.