I znów dzisiaj o sprawach żydowskich, a to za sprawą nowego ambasadora Izraela w Warszawie, który zaczął urzędowanie od recenzowania polskiej polityki i wyrażenia „smutku” z  wyboru dokonanego przez 1,2 mln polskich obywateli, którzy zagłosowali na Konfederację. Zarzucił tej formacji „antysemityzm”. W dzisiejszym świecie zarzut „antysemityzmu” jest coraz mniej kryterialny, bo mówi tylko tyle, że ktoś, lub jakaś grupa przeciwstawia się interesom Izraela czy Żydów.

Tak to sobie sformułowano w wersji „max”.

Zresztą sam ambasador Ben Zvi zaapelował do Polski o przyjęcie rozszerzonej definicji, która od niedawna obowiązuje w wielu krajach Europy, ale też i w Kanadzie. Definicja ta m.in. za antysemityzm uznaje krytykę Izraela, jeśli jest ona wyjątkowa i nie dotyczy innych krajów. Jest w niej wiele innych podobnych rozszerzeń, co tak na dobrą sprawę jest przedmiotem debaty również w samym Izraelu, bo coraz bliżej do oficjalnego definiowania antysemityzmu jako poglądu przypisywanego ludziom czy grupom, których Żydzi nie lubią i których wskażą.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ambasador Ben Zvi to kolejny szef placówki pochodzący z byłych Sowietów; co prawda, wyjechał   jako dziecko, no ale został ukształtowany w rodzinie sowieckich Żydów więc opinie ludzi radzieckich o Polakach z pewnością gdzieś tam mu się odcisnęły.

Wracając do antysemityzmu, wygląda na to, że Konfederacja podpadła za przeciwstawianie się wysuwanym przez amerykańskie organizacje żydowskie, a wspieranym przez rząd Izraela żądaniom wypłacenia odszkodowania za majątek pozostawiony bez spadkobierców przez polskich Żydów, co jest, mówiąc po żydowsku, hucpą. Jeśli taka próba grabieży to „antysemityzm”, to rzeczywiście mamy problem.

Temat żydowski wyszedł też przy okazji wypowiedzi premiera Morawieckiego, który użył określenia  „nasi żydowscy rodacy” i zapewnił, że mogą się oni w Polsce czuć bezpiecznie. O ile drugi człon zdania jest oczywisty, o tyle pierwszy wywołał konsternację.

Przez długi czas PRL-u Polaków i obywateli polskich zrównywano ze sobą, ale przed II wojną światową, w II RP, tak nie było. Byłoby obraźliwe dla Niemców, Ukraińców, Żydów innych nacji, które zamieszkiwały Polskę, posiadały polskie obywatelstwo, ale jednocześnie przyznawały się do innej niż polska tożsamości narodowej. Czy to byli rodacy Polaków?!

Czy dzisiaj Niemiec ze Śląska jest Polakiem? Czy Żyd z USA, który osiadł w Warszawie jest „Polakiem”, bo posiada polskie obywatelstwo?

Oczywiście, genetyczne definiowanie polskości Polaków to bzdura; było wielu wspaniałych Polaków pochodzenia żydowskiego, jak choćby Hemar czy niemieckiego jak choćby generał Unrug; w przeciwieństwie do żydowskości, polskość to coś o wiele szerszego niż pochodzenie etniczne, ale też nie obejmuje ona tych, którzy mają całkiem inne przywiązanie narodowe, inną tożsamość. Jest to chyba jasne.

Tymczasem ludzie, którzy na siłę chcą uczynić z Polski kraj wielokulturowy za „Polaków” radzi by uznać wszystkich obywateli polskich. Tylko jak wówczas odróżnić nas, Polaków?

Wydaje się, że nasze wzajemne żydowsko-polskie relacje wkraczają w fazę oraz większego judeorealizmu. I bardzo dobrze, bo w stosunkach między państwami są interesy, a nie uczucia.

Polska do tej pory odruchowo popierała interes Izraela nie tylko na arenie międzynarodowej; czas, by  te relacje miały bardziej bilateralny, „odwzajemniony” charakter, czas byśmy również recenzowali politykę Izraela, pod kątem polskich interesów.

Interesy, jak to interesy – często są zbieżne ale też, bardzo często sprzeczne. Przyjaciółmi możemy być znając się bezpośrednio; partnerstwo między państwami i narodami polega na negocjacjach; tylko że negocjacje właśnie wymagają partnerów, a nie zasady, „my mówimy, wy robicie”.

Andrzej Kumor