Nie wiem, jak to naukowo wytłumaczyć, ale w nocy widzi się w Afryce dalej niż w innych miejscach. A gwiazdy świecą tu jaśniej.

Karen Blixen – “Pożegnanie z Afryką”

        Wreszcie wylądowaliśmy w Bissau.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Do Gwinei dostaliśmy się z Lizbony portugalskimi liniami, lot trwał tylko 4 godziny. Wylądowaliśmy około 11 w nocy. Dość ciemno, choć gwiazdy i księżyc, rozjaśniały niebo jak zapalone, odległe lampiony. Na lotnisku mała inspekcja sanitarna, w samolocie deklarację do wypełnienia. Moje pierwsze zetknięcie z tematem koronawirusa, zmierzono nam temperaturę i kazano zdezynfekować ręce.

W Afryce wcześniej od Kanady i Europy zwrócono na wirus uwagę, pomimo że do dziś wirus nie stanowi tam tak dużego zagrożenia. Na lotnisku czekał na nas kuzyn mojego męża Alberto, Antonio. Jest tu znanym politykiem, były minister, obecnie poseł i biznesmen. Nigdy go wcześniej nie spotkałam, znałam jedynie tylko z opowiadań. Antonio to jedna z najsłodszych i najbardziej opiekuńczych osób, jakie znam. Serce ma też przeogromne i ten wielki zaraźliwy uśmiech od ucha do ucha. Z żoną pomaga biednym, pomógł w czynie społecznym wybudować trzy szkoły i przedszkole w biednym rejonie Gwinei – wsi Pitche, o którym napiszę w jednym z kolejnych odcinków.

Opiekowali się mną jak małym dzieckiem. Niesamowita gwinejska serdeczność i gościnność. Moje pierwsze wrażenie z Bissau – jeśli myślicie, że po przybyciu do Afryki (Bissau) zobaczycie „dzikusów” z dzidami, to się grubo myliście. Nie widziałam tam wychudzonych, plączących dzieci (nawet w afrykańskiej, ubogiej wiosce), pomimo że jest to naprawdę biedny kraj. Afryka nie jest taka, jak się pokazuje w mediach. Tacy „dzicy Afrykańczycy”, podobnie jak Indianie czy Eskimosi w Kanadzie, są zjawiskiem bardziej istniejącym czy nawet stwarzanym dla turystów (Gwinejczycy przebierają się w stroje wojowników czy antycznych Afrykańczyków), aniżeli częścią dzisiejszej Afryki, choć istnieją miejsca, gdzie ta tradycyjna kultura jest jeszcze zachowana i gdzie niektórzy nie chcą żyć według norm ustalonych cywilizacją tak jak tu Indianie w rezerwatach. Jest to jednak bardziej ich wybór, aniżeli niemożność cywilizowania się.

Afryka, pomimo biedy w niektórych miejscach (Gwinea Bissau jest jednym z najbiedniejszych państw świata) jest w pełni cywilizowana. Było dość ciemno, jechaliśmy autostradą z lotniska do domu mojego szwagra Antonio. Dom niczym nie różnił się od domów w Kanadzie, no może zewnętrznie – architektonicznie. Domy w Gwinei są kolorów tęczy, takie cukierkowe, baśniowe i zwłaszcza te po epoce kolonialnej. Podobnie jak w Portugalii.

Jadąc ulicami widać dużo ubóstwa, brak infrastruktury, np. twardych dróg-jedynie w centrum miasta. Wielkie kontrasty-bogate wille i obok biedne, afrykańskie domy, także lepianki. Co ciekawe, że jest to wymieszane, nie widziałam osobnych dzielnic tylko dla bogatych. Woda miejska nie zawsze jest dostępna, więc większość domów zaopatrzona jest w specjalne, ogromne zbiorniki wody.

Podobnie z elektrycznością. To właśnie mój szwagier Antonio rozwiązał problem braku elektryczności w Bissau będąc ministrem. Teraz rzadko brakuje światła, ale podobnie jak problem miejskiej wody, większość budynków ma własne generatory. Wyposażenie domów ludzi zamożnych też nie różni się zbytnio od domów w Kanadzie czy Europie. Dodatkowo większość ludzi bogatych zatrudnia pomoc domową, nawet kogoś tylko do mycia samochodów, bo tylko jeden przejazd afrykańską podmiejską drogą wystarczy, by cały samochód kwalifikował się do porządnego umycia. Może trochę śmieszne, ale o czystości samochodu decyduje prestiż rodziny. Można wyjść w niechlujnym ubraniu, ale samochód musi być umyty, musi lśnić, jeśli nie, ludzie wezmą Was na języki. Taka jest tu mentalność. Uśmiałam się z tego, raz musieliśmy wziąć taksówkę, by pojechać do centrum, bo samochody nie były po prostu jeszcze umyte.

Bogaci ludzie często zatrudniają biednych i tylko po to, by dać im pracę. Mój szwagier zatrudnia dużo ludzi, jak widziałam niektórzy prawie bezużyteczni, kręcą się po ogrodzie, z tyłu domu siedzą sobie i nie za bardzo mają co robić. Pracownicy domowi są traktowani jak rodzina. Przynajmniej w naszej rodzinie.

Oprócz domu jest także dodatkowy mały domek gościnny i domek dla pracowników, którzy mają możliwość zamieszkiwania razem z rodziną, choć niekoniecznie.

Niektóre części miasta Bissau są dość zadbane, czyste, inne zniszczone, bardzo biedne, brudne. Gdzieś tam można zobaczyć afrykańskie świnie (szare lub czarne, nie takie jak u nas), krzątające się przed domami albo wędrujące po ulicach kozy, krowy i inne udomowione zwierzaki.

Codzienność ludzi toczy się najczęściej na zewnątrz. Klimat sprzyja życiu „przed domem”. Ludzie z sąsiedztwa, rodziny zbierają się na pogaduszki, wspólny posiłek itp. Praktycznie domy służą jako miejsce do spania, czy schronienia się przed deszczem, i zwłaszcza w porze deszczowej.

Na podwórku dzieje się wszystko, kąpiele, czesanie, zabawa, taniec. Gwinejczycy-mężczyźni uwielbiają mocną, słodką herbatę. Pomimo upału, jaki był (około 40 plus stopni w słońcu) piją gorąca w małych szklaneczkach z dodatkiem ogromnej ilości cukru.

W Bissau znajdują się nieliczne supermarkety, zakupy – żywności i innych produktów odbywają się najczęściej na lokalnych straganach i rynkach. Tam jest po prostu taniej. Ryby stanowią dużą część wyżywienia, niektóre są ogromne i łatwe w zdobyciu, zwyczajnie z oceanu, dobry produkt do sprzedaży, bo można go mieć za darmo. Drobny handel jest widoczny prawie wszędzie. Gwinejczycy handlują czym się da. Pozwala im to zarobić choć trochę na podstawowe utrzymanie.

Zaskoczyło mnie, że w Bissau jest naprawdę bezpiecznie. Można spacerować nawet w nocy. Ludzie są bardzo przyjaźni. Czasami w centrum miasta dzieci lub młodzież proszą o jakieś pieniądze, ale jak wyjaśnił mi mój szwagier – są to dzieci najczęściej wysyłane przez meczety, wcale nie rodziców. Dzieci te nie proszą o pieniądze dla siebie, ciekawe…  Zdarza się to też rzadko, nie jest to zatem natarczywe.

Obecnie miasto Bissau jest nie tylko największym miastem, ale także głównym portem kraju (427 500 mieszkańców). Całe państwo to małe państwo, niecałe dwa miliony mieszkańców.

Bissau założone zostało w 1687 przez Portugalczyków jako ufortyfikowany port, będąc w tamtych czasach ośrodkiem handlu niewolnikami. W XIX wieku nabrało rangi największego centrum handlowego na terenie tak zwanej Gwinei Portugalskiej (jest jeszcze francuska).

W 1942 roku miasto stało się stolicą. Głównymi atrakcjami miasta jest coroczny karnawał oraz liczne pobliskie plaże. W Bissau znajduje się także Narodowy Instytut Sztuk oraz stadion i inne ciekawe budynki czy pomniki. Podczas wojny domowej (1998-1999) centrum zostało bardzo zniszczone, w ruinę popadł między innymi Pałac Prezydencki i Francuskie Centrum Kultury (obecnie odbudowane). Reszta miasta nie została jeszcze w pełni odbudowana, choć w Bissau można zobaczyć wiele już nowych obiektów. Dużo buduje się nowych osiedli i domów. Bissau było kiedyś głównym ośrodkiem niewolniczego handlu w Gwinei. Portugalczycy byli jedną z nacji, które najsilniej zaangażowały się w handel „żywym towarem”. Szacuje się, że 37 procent niewolników spośród tych wywiezionych do obu Ameryk, trafiło najpierw do portugalskiej Brazylii. Na niewolnikach zarabiano bardzo dobrze, więc był to intratny biznes Europejczyków.

Wielu zniewolonych Afrykańczyków przewinęło się właśnie przez portugalskie placówki w Gwinei. Gdyby tak sprawdzić genetycznie różnych czarnych sportowców, artystów na kontynencie amerykańskim i nie tylko, okazałoby się, iż wielu pochodzi właśnie z Gwinei. Później, Wielka Brytania wprowadziła zakaz handlu niewolnikami i brytyjska marynarka wojenna kontrolowała Atlantyk, aby egzekwować ten przepis. Niewolnikami nadal handlowano, ale już na „czarnym rynku”. W XIX wieku Bissau przejęło funkcje głównego centrum handlowego. Bissau na pewno ma swój urok i klimat.

Ja jakoś najbardziej pokochałam tam po prostu ludzi.

Izabela Embalo

Isabela7007@hotmail.com