Leszek Samborski: Wisielec w krainie Inków cz. 5

Szanowni Państwo drukujemy dzisiaj ostatni odcinek serii p. Leszka Samborskiego o Peru, który z powodu bałaganu w redakcji został pominięty, za co Autora i Państwa przepraszamy.

Z powrotem do normalności

Kiedy przypłynęliśmy do molo w pobliżu hotelu Sonesta w Puno z całodziennej wycieczki po jeziorze Titicaca mieliśmy przejść pieszo około 200 metrów.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Okazało się to dla mnie prawie niemożliwe. Przewodnik Henry dowlókł mnie do restauracji w kompleksie hotelu. Serce waliło mi jak opętane. Posiedziałem na zewnątrz i wszedłem do środka, aby napić się piwa. Dopiero po godzinie dotarłem do mojego pokoju i padłem na łóżko ciężko dysząc. No cóż, do nikogo nie mogłem mieć pretensji. Mój doktor przecież mnie ostrzegał. Po moich kłopotach z sercem mogę wrócić z tej wycieczki w trumnie. Jak niewiele do tego brakowało. Leżąc dostawałem jakichś drgawek i konwulsji, mój organizm drastycznie domagał się tlenu. Spędziłem noc na siedząco gdyż siedząc nie miałem tych konwulsji i bałem się, że gdy  zasnę mogę rozbić głowę o otaczające mnie meble. Wyprawa na dół, do recepcji aby pooddychać tlenem była już teraz niewykonalna. Zacząłem liczyć godziny do samolotu, tam już będzie normalne powietrze. Były to jedne z najtrudniejszych godzin w moim życiu, które mijały strasznie powoli. Traciłem przytomność, nawet nie pamiętam, czy jadłem wtedy śniadanie. Z trudem wsiadłem do autobusu. Tu było jakby trochę lepiej albo tylko mi się zdawało.

Na lotnisku w Juliaca autobus jeździł w tę i z powrotem aż w końcu zatrzymał się niekoniecznie w pobliżu budynku lotniska. Nie było mowy o zdobyciu wózka inwalidzkiego, cieszyłem się więc ze zdobycia wózka na moje bagaże. Czekanie trochę trwało, ale nie to było ważne. Za chwilę będę w samolocie i wtedy wszystko się zmieni. Jeszcze schody, jeszcze trochę wysiłku. Już jestem w samolocie. Ktoś za mną przyniósł mój plecak, nie wiem kto i położył go na półce. Miało być lepiej ale nie było.

– Nie od razu miła nie od razu, –  jak śpiewał Marek Grechuta.

Długo po powrocie do domu jeszcze miałem kłopoty z oddychaniem. Jednak powietrze w samolocie było zdecydowanie lepsze ale samolot wzbił się jeszcze o kolejne 6 km.

Lecieliśmy nad górzystym terenem, ale to wszystko pustynia. Jedynie w Machu Picchu zahaczyliśmy o kawałek dżunglii, która rozciąga się na wschodniej połowie Peru. Lot nie był długi i wylądowaliśmy w Limie. Tutaj dopiero poczułem inne, normalne powietrze.

Miraflores i ostatni dzień wycieczki The Best of Peru

Przyjechaliśmy do Sonesta Hotel El Olivar w San Isidorio. Jechaliśmy przez przepiękną dzielnicę Limy – Miraflores. Za dodatkową opłatą 115.00 cad mieliśmy kilkugodzinną wycieczkę po Limie. Nowoczesna i kolonialna Lima oraz słynne Muzeim Larco. Część to urocza Plaza Mayor, Pałac Rządowy, Kościół św. Franciszka oraz Pałac Torre Tagle. Współczesna Lima to eksluzywne dzielnice Miraflores i San Isidoro.

W Muzeum Larco ufundowanego w 1926 roku podziwialiśmy ułożone chronologicznie galerie odzwierciedlające ponad 3000 lat rozwoju kultury peruwiańskiej i prekolumbijskiej. Samo muzeum zlokalizowane jest w unikalnej rezydencji królewskiej zbudowanej w XVIII wieku i zbudowanej wokół pochodzącej z VII wieku pre-kolimbijskiej piramidzie. Całość otoczona jest pięknymi ogrodami. Muzeum Larco posiada kolekcje złotych i srebrnych precjozów z czasów Starożytnego Peru, a także słynne kolekcje archeologiczne o treściach erotycznych.

 

Kolejny, ostatni dzień wycieczki to znowu czas do własnej dyspozycji. Tym razem był mi potrzebny do zrobienia zakupów. Wcześniej wiedziałem z internetu, że właśnie w Limie można to zrobić najlepiej.

Dostaliśmy pozwolenie na pozostanie w pokojach do godz. 14. Potem zdeponowaliśmy bagaże w magazynku i mieliśmy wolny czas do 23:30, czyli czasu odjazdu na lotnisko. 7.5 godzin to czasu aż nadto dużo.

Po śniadaniu dowiedziałem się, że najlepszym takim miejscem jest Indian Market, który jest całkiem blisko od hotelu. Po 14-tej spytałem czy ktoś ma ochotę jechać ze mną. Nie było chętnych, to i dobrze bo miałem czas tylko dla siebie nie oglądając się na innych. Zamówiłem taksówkę i okazało się, że koszt to zaledwie 5 usd.

Dziwne, że taksówkarz nie bardzo wiedział, gdzie jest główne wejście do tego targu, no więc koniec języka za przewodnika i już wkrótce wchodziłem na teren targu główną bramą. Indian Market to olbrzymi obszar pełen tysiąca sklepików i kramów z wyrobami rękodzieła Inków tak samo kolorowych jak targ w Pisac (patrz: Wisielec cz. 2).

Ponieważ miałem bardzo dużo czasu więc postanowiłem odwiedzić każdy sklep. Okazało się też, że w pobliżu jest inny targ zwany Indian Plaza, w sumie taki sam jak Indian Market, tyle, że dopiero tam kupiłem najważniejsze zaplanowane rzeczy. Kiedy już porządnie zgłodniałem, znalazłem w pobliżu bar. Wszystkie proponowane dania były podłe i wszystkie kosztowały tyle samo, 25 soli. Nie bardzo mi to pasowało do nazwy Limy jako „Gastronomicznej stolicy Ameryki Południowej”. W końcu zawołałem taksówkę i tym razem już wiedziałem ile płacić. Powiedziałem więc do taksówkarza: Hotel Sonesta El Olivar za 5 usd. W Peru istnieje zasada, że uzgadnia się cenę przed wejściem do samochodu. W hotelu jeszcze czekałem 3 godziny na czas odjazdu na lotnisko, gdzie trzeba było czekać na samolot kolejne 3 godziny. Nie wiem czy ktoś z uczestników wycieczki sprawdził jaki procent czasu wycieczki to czekanie. Nie liczyłem tego, jednak uważam że liczba ta byłaby wysoka. Mówię tylko o czasie czekania nie licząc czasu podróży.

Podsumowanie

Wreszcie przyszedł czas na podsumowanie. Pierwsze pytanie: Czy warto było? Doktor straszył mnie powrotem w trumnie. W Puno faktycznie byłem bliski śmierci. Ale gdybym nie pojechał, czułbym się teraz jak nic nie warty, stary śmieć czekający na cmentarz.  Jednak pojechałem i teraz czuję się dumny, że nie jest ze mną tak źle. To mi dało wiele sił na resztę życia, to mi dało potężny zastrzyk energii, która mnie trzyma przy życiu i zdrowiu. Peru stało się psychologicznym testem mojej wartości, stawka była bardzo wysoka..  Jest to ważniejsze niż patrzenie na kamienne ruiny w Cuzco, Ollantaytambo czy Machu Micchu. Ruina znaczy koniec czegoś, czyli śmierć, ja jednak wyniosłem z tego inną,  bardzo cenną dla mnie wartość: ŻYCIE.