W środę otrzymałam niezwykły telefon od mojego syna.  Pytał, czy chcę z nim pojechać do Ikea, bo ma coś tam kupić – bardzo określonego, więc nie będzie długo. Sure, że tak!  Odbierze mnie za pół godzinki. Migiem wskoczyłam do łazienki. Zdążyłam wziąść prysznic, ubrać się – prawie odświętnie, i podmalować. To odświętne ubranie, nie znaczy, że założyłam wyjściowe ubranie niedzielne, ale w dobie koronawirusa i siedzenia w domu w najgorszych łachmanach jakie mamy, każde wyjście jest odświętne. Po tych oblucjach spojrzała na mnie z lustra całkiem nieźle wyglądająca osoba. No coż, przydeptane kapcie, wpływają także na wygląd człowieka z nieznaną mocą, taką że sam upodabnia  się do przydeptanego kapcia. Stajemy się przydeptani, bez formy, bez koloru i bez życia. A zapach?  Lepiej nie mówić. No więc wyszykowałam się i pojechaliśmy. Ach przeszły świecie mój! Nie to, że byłam fanką Ikea, ale co jakiś czas, tak może raz na rok, po coś się tam jechało. Kiedyś jeździłam częściej, bo miałam takiego bardzo oszczędnego, potajemnie i chyba też oszczędnie utajonego adoratora, który mnie zabierał na wszystkie okazje jedzeniowe do restauracji w Ikea. A niektóre z nich były naprawdę niesamowite, bo za dolarka można było zjeść kulki z mielonego – tylko trzeba było udawać, że to dla dziecka. Zerwałam z nim, jak kiedyś zaproponował, abyśmy nie kupowali kawy w Ikea, bo obok w banku jest kawa za darmo. No tym to już przegiął pałę. Kawy w Ikea nie wypiłam, do banku na kawę też nie poszłam i przestałam się z tym jegomościem spotykać. Choć nieźle się z nim rozmawiało. Oczytany facet był. Specjalizował się w masonerii. Jeden z tych nawiedzonych.

Syn tak jak zapowiedział, wiedział po co przyjechał, wytłumaczył się przede mną, że tego on-line nie ma, a jak jest to dostarczenie do domu jest droższe niż sama rzecz, i tak zrobił.  Szur, szur, szur, i już skończył. Nawet nie zdążyłam dobrze pooglądać z daleka, tego co wystawione, nie mówiąc o przyjrzeniu się z bliska. Dotykanie czegokolwiek miałam zabronione. No nic, dobry i taki wyjazd.

Następnego dnia, tak mnie od rana coś nosiło. Nie potrafiłam tego zlokalizować, ale po drugiej kawie wiedziałam! To Ikea mnie wzywa. Szczególnie ten kolorowy ręczniczek, który by odświeżył moją łazienkę. Nic. Wyszykowałam się tak jak poprzedniego dnia, może nawet i lepiej i pojechałam. Ach co za rozkosz dotykać tego kolorowego ręczniczka, i do twarzy przytulić, żeby miękkość sprawdzić. Od razu kupiłam. Jeszcze tak trochę połaziłam bez dotykania, i z unikaniem tych co próbowali wchodzić w moją przestrzeń nachodząc mnie za blisko. Niestety restauracje są zamknięte, bo chciałam się w końcu tej kawy z Ikea napić. Po drodze pojechałam, do tego banku sprawdzić, czy tam dają kawę. Też nie. No cóż nowe normalne zapanowało na dobre. I tyle niedocenianych małych radości z przeszłości odeszło na niewiadomo jak długo. Ale mamy nowe. Doceniamy wyjście, odświętne ubranie się i radość z nowego kolorowego ręczniczka. Ostatni raz ręcznik sprawił mi taką radość, jak ręcznik frote, zastąpił ręcznik lniany. Ale kto to jeszcze pamięta?

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Syn zadzwonił wieczorem z pytaniem co słychać. Normalnie – pwiedziałam – nudno. Nic nie wspomniałam o ręczniczku ozdobnie wiszącym w łazience. W końcu dziecko nie musi wszystkiego wiedzieć o matce.

Michalinka