W ruchu drogowym obowiązuje zasada ograniczonego zaufania. Gdy mamy do czynienia z tak zwanymi politykami, nadrzędną staje się reguła, którą nazywam „regułą dostatecznej nieufności”. Czy raczej nadrzędną regułą stawać się natychmiast powinna.

Niestety, świat działa tak, że zwykle dzieje się inaczej, niż powinno się dziać. Ostatecznie nawet „nauka”, zdaniem niektórych socjologów, to jest tych należycie nowoczesnych i odpowiednio postępowych, więc „nauka” to zaledwie „proces kulturowy”, determinowany, uwaga: „aktualnie panującą normatywnością”. Idąc dalej, proszę zauważyć: jeszcze przedwczoraj wielu ludzi można było inwigilować przez jakiś czas, a paru nawet przez cały czas, ale nie sposób było inwigilować nieustannie wszystkich. Wczoraj człowiek podobno rozumny wziął zatem i usiadł, i porozmyślał sobie odrobinę, i wczesnym rankiem wymyślił szerokopasmowy internet, w południe smartfony, a wieczorem system Windows w wersji numer dziesięć – a wszystko, co wymyślił, nazwał postępem. Chińczycy dorzucili do tego 5G, tyle, że Chińczycy postęp nazywają dla odmiany nowoczesnością. Czy tam na odwrót. Mówię przez to, że tak oto w kwestii wolności osobistej pozamiatano. To znaczy to, co trzeba, pozamiatano tak, jak należy. Reguła dostatecznej nieufności? Dajcie spokój. A jak się to pisze?

Najdziwniejsze w tym wszystkim, co wskazuję nie po raz pierwszy i na pewno nie ostatni, najdziwniejsze w tym wszystkim, powtarzam, że większość człowieków opiekanych na rusztach postępu i nowoczesności oklaskuje inwencję i kreatywność swych oprawców. Nawet gdy ci danie główne posypują już solą i dodają pieprzu.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Porażka.

Nie wiemy, czym jest rozum, czym umysł, a czym inteligencja, ale budujemy „sztuczne umysły”, zachwycając „sztuczną inteligencją”. Co cieszy nas de facto? Gierki leksykalne. Zbitki pojęć, co do których nie wiemy, czym są, zatem nie potrafimy ich należycie zdefiniować. Przy tym zaledwie jednostkom towarzyszy świadomość, że niektóre terminy wykraczają ponad człowieczeństwo, wystając ponad ludzką zdolność pojmowania. Reszta mimo wszystko definiuje niepoznawalne, zachowując się niczym psy konfrontowane z kośćmi, radośnie merdające ogonami. „Sztuczna inteligencja”, też mi coś. Ja to coś nazywam porażką. Dostatecznie symbolicznie?

Dalej niż inni.

„Krzyk” Edvarda Muncha zna każdy. W każdym razie każdy znać powinien. Krytycy sztuki orzekli, że na powstałym w 1893 roku i uznanym wręcz za „arcydzieło ekspresjonizmu”, największym z dzieł Norwega, widzimy, uwaga: „Współczesnego człowieka przeszytego bólem egzystencjalnym”. To dopiero nonsens. Munch zobaczył tak naprawdę – chciałoby się rzec „po prostu” – cały XX wiek i to na dwie dekady wcześniej, nim ten rozpoczął się na dobre. Cały wiek XX, mówię, od roku 1914. po rok 2001. Stąd namalował to, co namalował. Wielcy, to jest niektórzy z wielkich, nieliczni, widzą szerzej, głębiej i dalej, przez co widzą więcej niż byle przeciętniak. A przede wszystkim to, co postrzegają, dużo, dużo wcześniej niż przeciętniak w rozumieniu statystycznym.

Swoją drogą ciekawe, co Munch namalowałby, gdyby dane mu zostało ujrzeć w całości wiek XXI. Obstawiam rozpędzoną lokomotywę. En face. Z metra, góra z półtora. Z takim oto podpisem: „Przekonanie, że dzieci potrzebują zarówno matki, jak i ojca, nie znajduje potwierdzenia w badaniach naukowych” (Journal of Marriage and Family, 2010). Przerażające barbarzyństwo, niekłamana zgroza.

Nad brzegiem.

Gdy uda się – ostatnio udaje się bardzo nieczęsto, wręcz coraz rzadziej – więc gdy uda mi się i chwilowo przestanę obijać się o świat i ludzi, wówczas układam się wygodnie nad brzegiem jeziora. Najchętniej w każdym razie nad brzegiem, do tego z własnym kawałkiem tortu. Żeby nie było: terminu „tort” używam symbolicznie. Dalej w wilgotnym podłożu dołek cielskiem swym wygrzebię, następnie umoszczę wygodnie, z kolei przykryję wodorostami, że nos nie wystaje, czy tam brzuch, czyli, że wcale mnie nie widać. Co przy gabarytach niżej podpisanego tak czy owak stanowi osiągnięcie nie byle jakie. Godne podkreślenia co najmniej.

Poleżę wtedy nieco, mówię, beztroski poleżę beztrosko, a po paru zaledwie minutach takiego relaksu jakże cudowny wydaje się stamtąd ziemski glob. Cały. Dosłownie cały, nie wyłączając szarańczy w Afryce i topniejących lodowców na Antarktydzie. Czy tam na Grenlandii. Czy tam gdzie tam ostatnio lodowce mają zwyczaj topnieć. Cudowny wydaje się stamtąd świat, powtarzam, uwzględniając sylwetki ludzików, ledwo-ledwo rysujących się we mgle na przeciwległym brzegu. A potem zupełnie znienacka przychodzą do mnie panowie Telewizor, czy tam Radio, czy tam Internet, najczęściej całą hordą, i ktoś koniecznie chce grać rolę Encyklopedii PWN (to minimum), mianowicie chce wiedzieć, pyta mnie więc, jak się czuję. I zaraz okazuje się, że czuję się okropnie, i że jedno, co zostało, to trwać w samotności lub przyłączyć się do chwalby tępactwa. Trzeba być albowiem idiotą, żeby wyskakiwać z pędzącego pociągu życia, i trzeba być idiotą, żeby w tym pociągu pozostawać.

Wieszczenie.

Cóż więc nadchodzi i jak postrzegam przyszłe? Noc nadchodzi. Smolista jak niecne zamiary katolickiego księdza, atramentowa jak hipokryzja żydowskiego rabina, hebanowa jak sumienie muzułmańskiego immama, wreszcie noc nieodgadniona jak oczy tak zwanego polityka „zjednoczonej prawicy”. Czy tam jak charakter funkcjonariusza „dobrej zamiany”. Na całe szczęście nie ma na świecie całym siły, która powstrzymałaby rekieterów postępu, wiedzionych przez rezunów nowoczesności i wraz z nimi prących przed siebie radośnie, by wyzwalać z jarzma średniowiecznego ucisku i chrześcijańskiej opresji: a to lud pracujący miast i wsi, a to gejów, a to znowu Żydów, a nawet, o zgrozo, kobiety. Te ostatnie bez względu na wiek.

Już przed wieloma laty wspomniane wydarzenia przewidział Antoine de Saint-Exupéry, rzekłszy: „Moja cywilizacja, która niegdyś rozpłomieniała apostołów, poskramiała gwałtowników, niosła wolność ludom niewolników, dziś nie potrafi już ani zapalać, ani nawracać”. Dobrze powiedziane i szczęściarz prawdziwy z tego Exupéry’ego. Dlaczego piszę „szczęściarz”, skoro tak rozczarowującą konkluzją obdarował nas autor „Małego księcia”? Proszę wyrzucić za okno telewizor, proszę wyjść na ulicę i proszę rozejrzeć się dookoła. „Telewizor” traktując przy tym symbolicznie, bo siewcy postępu już nie tylko przy pomocy naszych telewizorów ale i innych medialnych blenderów, skutecznie zamieniaj nam rozumy na rozgotowaną brukselkę.

Wiem, wiem. Nikt nie obiecywał, że będzie lekko, a nasze życie nie ma być proste, lecz przyzwoite. Z drugiej strony dostrzec wypada, że niezrozumienie ocala, pozwalając jako tako funkcjonować w poplątanym świecie, zrozumienie zaś rozgorycza. Więcej, boć niektórych rozgorycza śmiertelnie. Nieszczęśnicy ci do wyboru mają wówczas eksplozję nieokiełznanej wściekłości bądź równie eksplozywną, nieracjonalną ucieczkę. Ucieczkę wiodącą donikąd i z celem w „donikąd” umieszczonym. Jedno i drugie uznać trzeba koniecznie za egzemplifikację szaleństwa, więc tym bardziej powtórzmy sobie na koniec, dla zapamiętania: podczas gdy w ruchu drogowym obowiązuje zasada ograniczonego zaufania, to kiedy mamy do czynienia z tak zwanymi politykami, nadrzędną staje się reguła dostatecznej nieufności. Inaczej: w kontaktach z „politykami” nad nami niebo gwiaździste, nieufność głęboko w nas. Wówczas ocalejemy, a kto wie, może nawet ocalimy nasz świat, natomiast Gretkowska Manuela z Polski wyjedzie, by już nigdy tu nie wrócić. Może nawet zabierze ze sobą pisarkę Tokarczuk? Żeby o profesorze Hartmanie nie wspominać. Symbolicznie.

***

 

Poza tym uważam, że Konfederaci zaczynają rosnąć i urosnąć muszą. Oczywiście, że tak. Pora po temu najwyższa. Już czas.

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem:

widnokregi@op.pl