Już o tym pisałam. Nawłóć (goldenrod) już traci swój złoty blask, nabierając staro złotego, ciemno żółtego, prawie pomarańczowego odcienia. Jeszcze trochę, zanim kwiatostany zamienią się w oszronione starowinki. I tak przezimują, aby na wiosnę odżyć wśród zwalonych przez mróz i śnieg biczy. Po kwiatach śladu nie zostanie, tyle co prawie niewidocznych gołym okien nasion na ziemi. Odżyją na wiosnę. Bierzmy z nich przykład. Ale póki co. Kolibry z czerwonymi gardziołkami odleciały (red throated hummingbirds). W języku polskim nazywamy go koliberkiem rubinobrodym. Nieprawdaż, że pięknie? Koliber rubinobrody jest najczęściej występującym kolibrem w Ameryce Północnej. Kolibry należą do ptaków z rzędu krótkonogich. W Polsce nie występują. W Ontario, nawet na północy jest ich wiele. Występują nawet w aglomeracjach miejskich. Spotkałam je w High Parku, a i w moim ogrodzie przy domu w Swansea też często bywają. W lutym w Meksyku (jeszcze przed pandemią) spierałyśmy się z koleżankami, z czyjego ogrodu są te kolibry baraszkujące w kwitnących krzakach. Każda twierdziła, że z jej, bo je rozpoznaje. A one przylatywały do mnie, jak wołałam ‘kolibry!, kolibry!’, tak jak w Ontario. Kolibry odlatują na zimę na Florydę i do Meksyku. Wiem kiedy już odleciały, bo nektar z poidełek nie znika. Ale dowiedziałam się z portalu o ptakach w Ontario, że kolibry nie odlatują w dużych grupach. A gnieżdżą się nawet na dalekim północnym Ontario. Na końcu odlatują młode z tego lata, i to dla nich należy zostawiać nektar, aż do początku października. A nuż będą przelatywać i przysiądą na odpoczynek? To i z nektaru skorzystają. Zazwyczaj dookoła gnieżdżą się dwie pary (albo i więcej), więc pod koniec lata przy poidełkach jest istny harmider. Małe koliberki z innego gniazda są odganiane przez samczyki. Samczyki walczą ze sobą. Samiczki dzielnie próbują bronić poidełka gdy napełniam je nowym nektarem przelatując dosłownie centymetr od mojej głowy. Po prostu mnie atakują, broniąc źródła pożywienia.

I nagle robi się cisza. Wszystko ustaje. Odleciały. Pomyślnego lotu moje maleństwa.

Za to na łące wysypały się maślaki. W pobliskim liściastym zagajniku i kozaka i prawdziwka można znaleźć. Lato było suche, ale grzybów tyle jak nigdy. Zapewne niezwykle duże ilości śniegu nawilżyły grzybnię, i wydała tak obfite plony. No i zmrok zapadający coraz wcześniej. Jeszcze trochę, a drzewa zaczną się kolorowić. A mnie jest szkoda lata, jak w piosence Jerzego Boguckiego. Ale zanim tak na dobre, kalendarzowo lato ze mną się rozstanie, to każdy jeden jego dzień będzie dla mnie skarbem. Z galerią barw złocisto czerwonych o wschodzie i zachodzie słońca, z darmowym koncertem cykad i świerszczy wieczorową porą, i z późno letnimi astrami w wazonie. Może uda mi się je namalować? Przynajmniej ich kolory złapię i utrwalę. A w długie jesienno zimowe wieczory będą mi przypominać lepsze kolorowe czasy i napawać otuchą, że kiedyś wrócą. Tak jak wrócą kolibry i kormorany na wyspę przy ujściu rzeki Humber do jeziora. Ale na razie jeszcze przed nami babie lato (polskie) i indian summer. (kanadyjskie). To nie to samo, ale i jedno i drugie, czyli i babie lato i indian summer oferują piękną pogodę ze złoto słonecznymi dniami, przyjemnymi temperaturami.  I nareszcie nic nas nie będzie chciało zjeść, bo komarów i innych gryzących  insektów nie, ze względu na chłodne noce, już nie ma. A nie mówiłam? Nie można mieć wszystkiego na raz, ani dobrego, and i złego.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

MichalinkaToronto@gmail.com