Co to się porobiło. Jaruzelska Monika grzywą zarzuciła, kopytem targnęła – i zaraz odmówiła Mazurkowi Robertowi odpowiedzi na pytanie, na kogo głosowała w wyborach prezydenckich. “Nie powiem” – oznajmiła.

Olaboga! A Jaruzelska Monika to niby kto, Kamil Bortniczuk? Nie odpowiedzieć Mazurkowi? Temu Mazurkowi? Nie dziwota, że ów nie wytrzymał.

– Skoro pani nie chce zeznawać, to my znajdziemy inne sposoby – odpalił Jaruzelskiej. – Są, proszę państwa, sposoby – kontynuował pod adresem słuchaczy i widzów (rozmowy Mazurka w RFM można oglądać) – żeby Monika Jaruzelska wszystko nam wyśpiewała, więc następnym razem…

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

– No tak. Już obawiam się o swoje paznokcie… – zakpiła “zrażona do polityki” córka niegdysiejszego szefa WRON.

– Nie, są inne sposoby. Te, to proszę pani, to tam…

– Za tatusia, oczywiście.

 

ZA TATUSIA

– Chciałem powiedzieć, te to ojczulek w Lublinie uprawiał i to akurat nie jest śmieszne… – w tym momencie naprawdę warto było ujrzeć, w jakim tempie twarz Moniki Jaruzelskiej zmienia wyraz.

Na jaki? Nazwałbym go “córeczka tatusia”. Inna sprawa, że uśmiech również wrócił pani Monisi niezwłocznie. Lecz ta króciutka chwila, moment ów, który nazwać bez żadnych złudzeń dałoby się demaskacją, dobrze było zobaczyć. W każdym razie wzajemne mizianie się po odwłokach (radiowe), czy tam picie sobie z dziobków (jak wyżej) po tym incydencie trwało już niedługo. Jeszcze tylko uwaga, że “dziś dzień kota”, to Jaruzelska, skonfrontowana z odpowiedzią Mazurka, że dziś również środa popielcowa więc “trzeba do kościoła na mszę i popiołem łby posypać” (czy jakoś podobnie), ale kotów żeby nie posypywać, i że on (Mazurek) kotów nie lubi tylko psy.

I tu Jaruzelska pokazała, dla odmiany, pazurki – dla odmiany, boć chwila z błyskawiczną zmianą fizys to było jak nic pokazanie kłów – więc Jaruzelska wykorzystała okazję i odgryzła się Mazurkowi za “ojczulka”, ujawniając, że tak, że pan Robert rzeczywiście nie lubi kotów tylko psy, i że jednego takiego psa to kiedyś nawet zjadł. Czy tam jadł. W Wietnamie mianowicie. Wypada przyznać: uderzająco mocne zakończenie nijakiej treściowo audycji.

Rzecz jasna są też inne audycje, wypełnione treścią, można powiedzieć, żołądkową gorzką, i można powiedzieć, wypełnione aż do przesady. Weźmy kawałek takiej oto audycji, w której Dorota Zawadzka odpowiada na pytanie, czy się boi. Bo okazuje się, że owszem, boi się. Proszę to sobie tylko wyobrazić: super niania sparaliżowana strachem. W takim razie za chwilę posłuchajmy, czego mianowicie boi się Zawadzka Dorota, ale na początek dwa słowa o bohaterkach wzmiankowanej audycji. Otóż Dorotę Zawadzką wypromował popularny w latach 2006-2008 program telewizji TVN zatytułowany “Superniania”, natomiast Renata Kim jest dziennikarką, w tygodniku Newsweek kieruje działem “Społeczeństwo”, zaś w portalu onet.pl prowadzi magazyn “Onet Opinie”. Więc.

 

JAKI JEST KOŃ

– Czy boi się pani kary za szerzenie edukacji seksualnej? – to pytanie Renata Kim zadała właśnie niegdysiejszej niani. To jest, “Superniani” oczywiście. I zaraz okazało się, że tak, że Zawadzka rzeczywiście boi się.

– Boję się kary za edukowanie ludzi w ogóle. I oczywiście tak, martwię się o młodych ludzi na przykład z “Pontonu”… [dopisek mój, czy raczej mój cytat ze strony wspomnianej organizacji: “Chcemy, by ludzie podejmowali aktywność seksualną wtedy, gdy mają na to ochotę, wtedy, gdy mają na to ochotę inne osoby, oraz by wszystkie strony czerpały z tego aktu przyjemność”] …martwię się o młodych ludzi na przykład z “Pontonu”, którzy wykonują fantastyczną robotę odpowiadając młodym ludziom na setki żeby nie tysiące pytań, na które nikt inny nie chce im odpowiedzieć. Więc boję się, że za to, że mówią im jak jest, mogą być ukarani”.

Tyle Zawadzka. Nie pierwszy raz podkreślam, że “mówienie jak jest” przerasta intelektualnie wielu mówiących. Nie przychodzi im do łbów, że “jak jest” to każdy koń widzi (czy jakoś podobnie). Innymi słowami, że można wiedzieć jak jest, bo wystarczą po temu oczy, więc co to za sztuka, ale w pierwszym rzędzie należy rozumieć, jak być powinno. W przeciwnym razie skąd poznać, czy to, co jest, jest dobre, czy złe? A jak bez tego rozróżnienia żyć, by ludzi złej woli nie wspierać, a ich pułapek uniknąć?

Ilustracja: “kobiety wyzwolone” słusznie wskazują na fałszywe założenie, jakoby seks miał miejsce jedynie w małżeństwie, podobnie jak nie odpowiada prawdzie przekonanie, że każdy młody człowiek jest heteroseksualny i założy rodzinę. Trudno zaprzeczyć. Tylko jaką wartość poznawczą wysnuć daje się z podobnych konstatacji? Skąd czerpać punkty odniesienia? Raz jeszcze: rozumieć, jak być powinno – oto właściwe sedno rozpoznawania świata i ludzi. Przywołana wyżej Renata Kim, “aktywna działaczka na rzecz praw kobiet i mniejszości seksualnych”, nie rozumie dla przykładu, że seksualizacja dzieci jest propagowaniem pedofilii. Szuka więc wiedzy u Zawadzkiej, dobrze sprzedającego się produktu medialnego. Więcej: odwołuje się do autorytetu wykreowanego przez telewizję…

 

DO KOSZYKA SIUP

Co do obu pań rozmówczyń natomiast (i tu pora przyszła na element okrucieństwa): o niektórych kobietach, a w największym stopniu takich odpowiednio nowoczesnych i należycie postępowych, mało powiedzieć, że związki się im nie udają. Czy też mówić, że nie udaje im się życie. Im albowiem, proszę chcieć zauważyć, nie udaje się nawet menopauza. Nota bene, Stanisław Michalkiewicz wydaje się ostrzejszy, mówiąc o takich, że: “Klimakteryczne durnice zaszczepiają swoje urojenia powstałe wskutek uderzeń do głowy, całym pokoleniom młodzieży, która myśli, że to wszystko naprawdę”.

I żeby nie było, że czepiam się tylko pań Kim z Zawadzką. Oto Wawrzyńczyk Paulina (rodem z “Pontonu” właśnie): “Rodzice mają prawo do wychowywania dziecka zgodnie ze swoimi przekonaniami, jednak w szkole powinno się przekazywać wiedzę w sposób obiektywny i pluralistyczny, czyli uwzględniający różne stanowiska”. Jasne, niech sobie dzieciaki wybierają po uważaniu. Poglądy, imiona, wiedzę, płeć, religię, język. Jak towar z półek w supermarkecie niech sobie wybierają – reklama w telewizorze, a potem siup do koszyka. Normalnie nowoczesność w domu i ogrodzie. Czy w zagrodzie. Czy tam w oborze, co będziemy dzieciakom żałować życia. Niech wyrastają na Katarzyny Grochole: “Kobiety nie walczą o skrobankę, tylko o siebie i swoje dzieci”. No co za chłam.

Teraz inna strona medalu. Każda informacja docierająca do nas, zmienia nasze widzenie świata. Byłby to rzecz jasna banał, niewart wzmianki, szybko wszak znajdujemy “ale”. Otóż, jeśli informacja o której mowa jest właściwa, to znaczy gdy oddaje rzeczywistość nie wykręcając od oceny, wówczas wzmacnia nas poznawczo. Podana w inny sposób (“taki jest świat”), okrada nas z prawdy, zakłamując poznawczo wszystkich, którym z tak podaną informacją przyjdzie się zetknąć. Tym samym to co skłonni bylibyśmy nazywać informacją, zamienia się w dezinformację, owiniętą pozłotkiem łgarstwa, szeleszczącym mniej lub bardziej atrakcyjnie, ale zawsze szeleszczący nieprzyzwoitością. Nietrudno zrozumieć, że dezinformacja nie służy nikomu, poza ludźmi złej woli.

 

BZDURA POZNAWCZA

Tymczasem ludzie wiedzą tyle, ile zobaczą w telewizji. Czy tam na ulicy. Ewentualnie składają jedno z drugim. To znaczy próbują składać. Jak świat działa naprawdę, tego nie wiedzą, a dowiedzieć się nawet nie próbują. Komu takie postawy pasują? Naszym treserom i nadzorcom. Wiadomo: zaczynasz myśleć samodzielnie, zaczynasz sprawiać problemy. Zarządzanie masą ludzką idzie dużo sprawniej, gdy masa posługuje się wdrukowanymi jej nawykami. Stąd większość nie rozumie procesów sterowania stadem, w efekcie nie wiedząc, jak działa świat, a zaledwie jednostki wiedzą, czego większość nie wie i nie rozumie, i dlaczego nie. To nie są oczywiście zarzuty, to obserwacje.

Przy tym wszystkim, każdemu znajdującemu się na drabinie społecznej poniżej szczebli nadzorców czy treserów, umyka clou: aby poprawić to i owo w stadzie, zamiast jedynie tym i owym w stadzie kierować, trzeba stadu wychowawców. Rzecz w tym, iż aby wychowawca mógł wychowywać, wpierw jego samego należy wychować. Bez tego ani rusz.

A oto zarys recepty: przede wszystkim należałoby porzucić, trwale, to znaczy raz na zawsze, przekonanie, że wszyscy są równi. To przekonanie szkodzi mocno jak drugie, mianowicie że wszyscy mają takie same możliwości i równe szanse. Czy tam, że chcieć to tyle samo mniej więcej co posiadać, tylko nie dziś, a jutro. Czy tam pojutrze. Pracuj, a mieć będziesz. To nonsens. Chciejstwo. Bzdura poznawcza. Plus parę równie celnych inwektyw. O naszym losie i zawartości naszych portfeli decydują ludzie zajmujący stołki w ministerstwach. Co prawda mówi się o “siedzeniu na stołkach”, ale to żadne stołki, to wygodne fotele. Decydenci nie spacerują też po ulicach, ich po ulicach wożą tacy jak my. Z punktu A do B. Czy tam gdzie tam trzeba. Natomiast wymagają od nas, żebyśmy zarabiali na ich wymagania. Sami z siebie nie nadawaliby się do wbijania gwoździ w deski. Łatwiej te gwoździe wbijać im w nasze łepetyny.

 

WYCHOWANI NA GŁUPOCIE

Szczepański Maciej, niegdysiejszy acz wszechwładny wówczas nadzorca telewizji (za czasów PRL szef tak zwanego Radiokomitetu): “Propaganda polega na codziennym wbijaniu miliona gwoździ w milion desek”, zaś parę lat temu niejaki Varga Krzysztof wytknął, czym w gruncie rzeczy zajmują się media: “Produkcją masowej głupoty”. Wkrótce spostrzeżenie Vargi skonkretyzował Wojciech Jagielski, reporter, kłując szpileczką jak się wydaje swoją rodzimą (wtedy już byłą) redakcję, mianowicie redakcję “Gazety Wyborczej”, rzekłszy w rozmowie z tygodnikiem “Polityka” (kwiecień 2012), iż: “Przez ostatnie 20 lat mass media zajmowały się głównie masową produkcją masowej głupoty. I teraz mamy tego efekty. Sprzedawaliśmy głupotę na masową skalę i teraz mamy odbiorców wychowanych na tej głupocie”.

Nic ująć. Zawartość większości ludzkich czaszek media przerobiły skutecznie na sfermentowaną maślankę, czy tam na równie skwaśniałe inne coś tam, coś tam. Wychodzi na to, że o ile dawno, dawno temu, myślenie rzeczywiście miało kolosalną przyszłość, to dziś przyszłość zawłaszczyli dla siebie treserzy, wychowujący ludzi bezmyślnych. I właściciele treserów. Cała reszta to nic ponad pierzaste uzasadnienia, mające przekonać nas do pełnienia roli ofiar.

Ho-ho, tak-tak: pieprzą nas, dorzucają majeranku czy tam szałwi, czy tam innego liścia laurowego, do tego sól, gwóźdź w czaszkę i dawaj na ruszt. I najlepiej, gdy z tak zwanej inicjatywy własnej, sami z siebie, z rusztu, oklaskujemy opiekających nas “dobroczyńców”.

Niby filmowe “chodzące trupy” ludzie w swojej większości nie zastanawiają się nad celem wędrówki, nie wiedzą kim są, skąd idą, dokąd zmierzają. Idą i już. Nieszczęśnicy naciskają pilota i zaraz – patrzcie tylko! – zmienia się obraz w telewizorze. Niestety, w mentalności większości, konsekwencje działań odłożone w czasie dalej niż wskazana wyżej reakcja (ja – mój pilot – mój telewizor), po prostu nie istnieją. Podobnie jak nie istnieją, ich zdaniem, odłożone w czasie konsekwencje zaniechań. Co tu rozprawiać o odpowiedzialności?

Innymi słowami, żaden głupiec sam siebie za włosy z bagna głupoty nie wyciągnie, choćby tłum innych głupców mu kibicował. Oni nie potrafią poradzić sobie z własnymi telewizorami, a co dopiero mówić o braniu odpowiedzialności za innych? Za świat cały? Mowy nie ma.

***

Na koniec jeszcze coś a propos Jaruzelskiej i Mazurka, konkretnie na temat kotów. Tymoteusz (mój wnuk, lat 4) do swojej mamy, mojej córki:

– Mamo, czy kota można lizać po futerku?

– Nie!

– Ojej… A ja już polizałem…

Krzysztof Ligęza

Kontakt z autorem: widnokregi@op.pl