Tak jak i swoje miejsce urodzenia, każdy ma swoje ulubione miasto. Przez długi czas moimi miastami były kolejno: Bytom, Katowice, Kraków i Wrocław.  Najdłużej jednak mieszkam w Toronto. Wszystkie te miasta miały plusy i minusy, ale wszystkie bardzo kochałam. Jak można kochać miasto? Ano tak jak i ukochaną osobę, kochamy bezwarunkowo z wszystkimi zaletami i wadami. Kochamy miejsca, z którymi jesteśmy związani w podobny sposób. Inni, spoza bardzo wtedy uprzemysłowionego Śląska, dziwili się, jak można kochać taki brudny i brzydki kawałek Polski. Jeszcze inni dodawali złośliwie, że zamieszkały przez Niemców. Ale mnie to nie przeszkadzało. Ani Niemcy, którzy nie wyjechali, bo nie widzieli powodu do opuszczania swojego gniazda, ani Ślązacy, którzy byli stąd – a nie stamtąd ‘z gór’ czyli nie byli gorolami, jak moi rodzice. Śpiewałam śląskie przyśpiewki z koleżankami z podwórka, a z niektórymi dziećmi bawiłam się po niemiecku, ale tylko w ich mieszkaniu, bo na zewnątrz wolno było mówić tylko po polsku. Język Śląski był tolerowany, ale nie w szkole. Był wstydliwy, gorszej klasy. A zanieczyszczeniem powietrza nikt się wtedy tak nie przejmował. O tym jakie to zanieczyszczenie miało wpływ na zdrowie i życie, dowiedzieliśmy się wiele lat później, i za późno. Do dzisiaj tkwią w moich komórkach złogi metali ciężkich, takich jak ołów i aluminium. Nie do wyrugowania, nie do naprawienia. Ale kto swoje gniazdo kale… Kiedyś  wracaliśmy całą grupą z Krakowa do domów na święta. Wiele osób miało w Katowicach przesiadkę. Ach jakże oni narzekali na smród w powietrzu i sadze wpadające w oczy. A ja z moim kolegą z Tych Leszkiem Werpachowskim wdychaliśmy to powietrze, jakże nam bliskie, pełną piersią. Co tam smród, co tam sadze, co tam brudne ręce! Wróciliśmy do siebie.

        Początkowe lata w Toronto były trudne. Miasto rozlazłe, brak centrum w stylu europejskim. Jakoś wtedy nie docenialiśmy tego, że jak autobus ma przyjechać, to przyjedzie, że nikt nie będzie się do niego ‘na chama’ pchał, bo wszyscy ładnie ustawieni w kolejce wejdą, że w sklepach wszystkiego w bród. Miasto i owszem rozlazłe, ale większość z nas wkrótce została właścicielami domów. W Polsce mieszkaliśmy najczęściej u kogoś kątem. I tak z biegiem lat, z biegiem dni wrastałam w moje miasto. Z pierwszymi kwiatami we własnym ogrodzie wrosłam i ja. Kiedy wracałam z zagranicznych wojaży, a jak i większość podróżowałam dość często, wypatrywałam z lotu ptaka charakterystycznej wieży, próbowałam rozpoznać ulice (co nie było trudne, bo rozkład miasta jest bardzo prosty w porównaniu do powstałych w średniowieczu miast europejskich), i ani się spostrzegłam, jak zaczęłam się cieszyć, że nareszcie w domu. A jak kiedyś wracałam z Polski z poczuciem, że nareszcie w domu, to już wiedziałam, gdzie moje miejsce.

        Lepiej się żyje w swoim mieście jeśli się je kocha. Zbyt często spotykam ludzi, którzy psioczą na moje miasto. Zbyt często spotykam ludzi, którzy psioczą na kraj, w którym zdecydowali się osiąść. Naprawdę? Przecież nie musieli. Przecież nie muszą. Już nie teraz. Czasem mnie jednak coś w okolicy serca zakole, kiedy tęskno mi za ojczystymi miastami, za Bytomiem, Katowicami, Krakowem, czy Wrocławiem. No coż, to stara prawda: nie można mieć wszystkiego na raz. Ależ można! Czy tu czy tam cieszyć się życiem i kochać swoje miasto, a jak nie można w nim mieszkać, ani odwiedzać to owinąć je mięciutkim atłasowym szaliczkiem wokół serca i nosić ciepło dla tych miejsc, bo przecież one nas stworzyły. Co wcale nie jest złe.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Michalinka  

Toronto, 8-my marca, 2021