Wielkanoc. A więc i artystycznie udekorowany koszyczek, przykryty wykrochmaloną śnieżno białą serwetką, przybrany bukszpanem. A w środku sezam niezbędności na cały rok. A więc koniecznie  kolorowe pisanki, i sól w kieliszeczku, masełko i chrzan. Szyneczka i mały krążek kiełbaski. Serek żółty (dla jaroszy) też może być. No i baranek. Najlepiej cukrowy, taki siermiężny polski. Wszystko to pięknie przygotowane do święcenia, aby nam niczego nie zabrakło na cały rok. Także w podzięce, że doczekaliśmy wiosny. I Zmartwychwstania Pańskiego.

        Nie zawsze się jednak tak magazynowo z tym koszyczkiem udaje. Kiedyś zrobiło się nam z tego koszyczka istne nieszczęście, tak zwany po naszemu koszyczkowy ‘disaster’. A było to tak.

        Wielka Sobota to wielkie wydarzenie rodzinne. Wiemy, że ten koszyczek to taki zwyczaj pozostały z czasów pogańskich, niby obyczajowo rytualnie niereligijny, ale usankcjonowany przez nasz Kościół katolicki. Taki miły zwyczaj, taki nasz słowiański. Więc jak było już wszystko naszykowane, łącznie z podrzucanymi w ostatniej chwili do koszyczka czekoladkami, wsiedliśmy całą rodziną i pojechali do kościoła Świętego Kazimierza. Tam w sali  parafialnej święcenie pokarmów odbywa się co 15 minut, w dość dużym przedziale czasu. Nie trzeba było się martwić, że się nie wyrobimy.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        W zeszłym roku, roku pierwszym zarazy, po raz pierwszy nie święciliśmy pokarmów w kościele. Głowa rodziny, poświęciła jajka przed śniadaniem Wielkanocnym (po rezurekcji na youtubie) wodą święconą przywiezioną z Sanktuarium Świętego Józefa z Montrealu. Bardzo czułam się nieswojo z taką Wielkanocą, do tego wszystkiego dzieloną z bliskimi przez videokonferencję. Moja młodsza część rodziny przyjęła to lżej. Zdawało się, że mieli ‘fun’ dzieląc się wielkanocnym jajkiem  wymachując nim przed kamerą. Lepsza taka forma niż nic.

        Więc w tamtym dobrym czasie, kiedy to potencjalną pandemią nikt nie zawracał sobie głowy, już w drodze do kościoła, w samochodzie okazało się, że jeden pies dorwał się do koszyka, i nie tylko pożarł kiełbaskę, ale również zaczął się dobierać do jaj. Te gotowane przez moje starsze dziecko, które przeczytało, że jajka na twardo gotuje się 3 minuty w Kanadzie, (bo w Polsce to i 7 minut nie wystarczy) zostało przez psa nagryzione i zaczęło płynąć na ubrania dziecka młodszego, które próbowało ochronić koszyczek i jego zawartość. Złapany na szkodzie pies zaczął z nerwów, że tak się źle zachował, rzygać. Na całe szczęście na podłogę auta. Sytuacja się trochę uspokoiła.

        No trudno, jedziemy dalej, bo już niedaleko. Nawet znaleźliśmy dobry parking. Na całe nieszczęście (tak jakby nieszczęść już nie było wystarczająco) jak wysiadaliśmy z samochodu, to dziecko środkowe upuściło koszyczek na ziemię, i cała zawartość się wysypała i co mogło i nie mogło to się potłukło. Jak było do przewidzenia, potłukły się i te niedogotowane jaja. No i co ja miałam zrobić? Nie zastanawiając się długo, pozbierałam rozlane jajka ze skorupek i włożyłam do woreczka po maśle. Przykryłam serwetką, poprawiłam bukszpan. Dzieciom przykazałam, aby nie odkrywać serwetki przed święceniem, bo w koszyczku zrobił się istny ‘mess’. Potem uknułam plan wyjścia z sytuacji. Już w domu nagotowałam nowych jaj na niedzielne wielkanocne śniadanie, a dzieciarnię zagoniłam do ponownych pisanek. Z ocalałych rozbitych jaj święconych usmażyłam rano na Wielkanocne Śniadanie omlet. No bo przecież musimy mieć Święcone! Dzieliliśmy się omletem – to też w końcu jajko. A rok mieliśmy po tym bardzo dobry. A dzieciarnia do dzisiaj wspomina Wielkanocne Śniadania z omletem.

        Dużo Zdrowia z okazji Świąt Zmartwychwstania Pańskiego i smacznego jajka!

MichalinkaToronto@gmail.com

Toronto, 28 marca, 2021