Trzeba bowiem powiedzieć, że w 1962 roku entuzjazm Października 1956-go zbladł już i wypłowiał, a władze wszystko robiły, żeby do niego nie wracać.

        Pierwszy Sekretarz Zjednoczonej Partii, w nieprzytomnie długich przemówieniach, podkreślał z całą mocą i żarem, że najważniejsza jest praca i zaufanie do partii.

        -Zaufajcie nam towarzysze – wołał swoim zdartym nieco głosem – podejmujcie swoją codzienną pracę, swój codzienny trud, a wszystko inne zostawcie partii!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        My już będziemy pilnować, żeby nasza wspólna droga do komunizmu była prosta i jasno wytyczona! Zaufajcie nam!

        I ten żarliwy apel o zaufanie miał w sobie coś groźnego.

        Pan Dornicki znał Dorniewo. Tu się urodził i wychował. Tu się urodził jego ojciec, dziad i przynajmniej sześć wcześniejszych pokoleń Dornickich.

        Pan Eustachy znał mieszkańców Dorniewa, ich zwyczaje, zalety, wady i nawet tajemnice, bo wielu zwracało się do niego w trudnych sprawach, które czasami wymagały pomocy materialnej, czasami pocieszenia, a czasami po prostu wysłuchania.

        Z aptekarzem Freyem był spowinowacony, bo jego córka Roma wyszła za mąż za Karola Freya, syna pana magistra.

        Byli więc w zażyłej komitywie, ale po wojnie wszystko zmieniło się ogromnie, bo pan Eustachy został wysiedlony i dopiero po jego powrocie w 56-tym spotkali się ponownie.

        W chwili gdy Tadzio zapukał do drzwi pana Dornickiego i oderwał od słuchania Wolnej Europy, odwróciła się kolejna karta w życiu chłopca, bo zaraz po pierwszych jego słowach o tym co wydarzyło się w szkole, pan Dornicki, wziął kapelusz i powiedział:

        -Chodź Tadziu, pójdziemy do pana Freya. Wiem, że on ci będzie umiał wiele wyjaśnić. Na pewno lepiej niż ja. Chodźmy. Porozmawiamy sobie i ustalimy co dalej, dobrze?

        No więc poszli i usiedli z panem magistrem w jadalnym pokoju, a pani Wanda, żona pana aptekarza przyniosła im świeżo zrobiony kompot z jabłek.

        -To mówisz Tadziu, że nie chcesz już wracać do szkoły – zaczął pan Frey –  czy to prawda? Przecież zostało tylko parę miesięcy! Szkoda by było…

        -Nie, proszę pana, nie chcę tam więcej iść – Tadek nie wahał się z odpowiedzią ani sekundy – ja wolę nie skończyć tej szkoły niż zostać tam choćby o jeden dzień dłużej. Nie chcę już żeby mną poniewierali! Bo poniewierają, proszę pana! Poniewierają! – Tadzio aż załkał.

        -I za co?!? Za co?  Pan wie jak mnie nazywają i co mówią o moich rodzicach, prawda? A ja nie umiem się bronić, bo nic o niczym nie wiem. Ciotka Wikta nie chce o tym mówić, a inni tylko wyzywają mnie i męczą…

        I Tadek zaczął się trząść jak w febrze, a łzy znowu napłynęły mu do oczu.

        Obaj panowie widzieli jego mękę. Pan Dornicki zaczął szybko jeść jabłka z kompotu, ale tylko po to, żeby pokryć wzruszenie.

        Wreszcie po małej chwili, pan Frey tak zaczął mówić:

        -Posłuchaj Tadziu – może to moja wina, że tak długo zwlekałem z wyjaśnieniami, ale zawsze widziałem w tobie małego jeszcze chłopca, którego te dawne sprawy niewiele zajmują. Teraz widzę, że się myliłem i trzeba ci było wcześniej opowiedzieć o twoich rodzicach.

        W tym momencie zamyślił się dłuższą chwilę i widać było, że waży coś w swoim sumieniu, bo sprawy, które zamierzał poruszyć były trudne i delikatne.

        Wiedział, że ta chwila wcześniej czy później przyjdzie. Spodziewał się jej, ale jak dotąd odsuwał ją od siebie i krzepił myślą, że może jednak nie nadejdzie.

        Mimo wszystko nie był pewny, czy powinien mówić. Miał koło siebie młodego człowieka, który cierpiał przez ludzką złość, a może nawet nie tyle złość, co bezduszność i nieuświadamiane okrucieństwo, a przecież wiedział ile takiego, a właściwie jeszcze większego okrucieństwa, było dookoła.

        Bito dzieci, bito żony, bito i zabijano zwierzęta w sposób okrutny, często bez potrzeby i bez serca. I nikt się tym za bardzo nie gorszył ani obruszał!

        Tak było od zawsze!

        Cóż wobec tych dramatów znaczyło przezywanie przez kolegów? A nawet przez całe miasto? Cóż znaczyło? Czy to w ogóle był powód żeby zrywać ze szkołą, z kościołem, z kolegami?

        Z drugiej jednak strony rozumiał, że każda krzywda ma różne wagi i to co dla jednego jest mało ważne dla drugiego może być sprawą życia lub śmierci.

        I dlatego pan magister Frey, pomimo swojego wieku i bogatego doświadczenia, poczuł się tak niepewnie jak młody chłopak, który ma iść na trudny egzamin, do którego nie jest przygotowany.

        Trzeba jednak było coś postanowić, więc pan magister Frey przygładził wąsy i tak zaczął mówić:

        -Widzisz, Tadziu, to jest dawna sprawa; z czasów na długo przed twoim urodzeniem. Słyszałeś zapewne o Ludwiku, który zaraz po wojnie przyjechał tu i zamieszkał w tym domu pod lasem gdzie się urodziłeś, prawda?

        -Ciotka Wikta wspominała, że koń go zabił kopytem. Czy to o nim pan mówi?  – zapytał Tadek.

        -Tak, właśnie o nim. No więc ja dobrze znałem ojca tego Ludwika. Znałem także i jego samego. To było na długo przed wojną – jeszcze chyba w 1916-tym.

        -Ojciec Ludwika – Maksym Świetlicyn – kupił ten kawałek gruntu pod lasem i wybudował dom. Miał żonę i synka. Przychodził tu podówczas do apteki po jakieś specyfiki i rozmawialiśmy o tym i owym, a nawet zawiązała się między nami trochę bardziej zażyła znajomość, bo tak po prawdzie ten Świetlicyn obcym człowiekiem tu był i jakoś ciężko mu było nawiązać sąsiedzkie kontakty. Może dlatego, że w istocie rzeczy Rosjaninem był, mówił z dość wyraźnym akcentem i jakoś się tego krępował.

        Tadzio słuchał z uwagą. Po pierwszym wybuchu uspokoił się już prawie zupełnie, tylko od czasu do czasu, brał trochę głębszy oddech, jak człowiek po dłuższym płaczu.

        Pan Dornicki siedział w milczeniu, ale przy ostatniej uwadze aptekarza, wtrącił:

        -Tak, pamiętam, stary Świetlicyn dobrze mówił po polsku, ale zawsze słyszało się ten wschodni akcent. Jego żona Polką była. Potem wyjechali. Mówiono, że do Rosji.

        -Tak jest – wpadł w słowo pan magister – wyjechali gdzieś około 36-go, ale tylko na swoje nieszczęście, bo nigdy już stamtąd nie wrócili. Razem z nimi wyjechał wtedy ich dorosły już syn Ludwik. Wyjechali trochę nagle, ale tuż przed wyjazdem Maksym przyszedł do mnie i prosił, żeby zaopiekować się ich domem.

        -Myślałem, że wyjeżdżają na krótki czas, może na parę miesięcy, ale nie miałem racji, bo z miesięcy zrobiły się lata, potem przyszła wojna, okupacja i dopiero w 45-tym nagle wrócił Ludwik. Wrócił bez rodziców, ale z jakąś kobietą. Potem okazało się, że Niemką. Odwiedził mnie nawet po przyjeździe, podziękował za opiekę nad domem i w sumie tyle go widziałem, bo zaraz potem zaszył się tam pod lasem, kozy hodował i w mieście rzadko bywał.

        W tym momencie pan Frey przerwał na chwilę i popatrzył w górę, jakby próbował sobie coś przypomnieć. Milczenie przedłużało się, aż pan Dornicki podniósł wzrok i spojrzał na starego aptekarza z uwagą.

        -No dobrze – odezwał się niepewnym głosem Tadek – ale co ten Ludwik ma ze mną wspólnego?

        -Ludwik, drogi Tadziu – odpowiedział cicho pan Frey – Ludwik Świetlicyn…był twoim ojcem…

        I odetchnął jak ktoś kto pozbył się nareszcie ciężaru i może odpocząć, ale jednocześnie prawie od razu zaczął żałować tego co powiedział.

        Zaległa cisza.

        Drzwi od pokoju otworzyły się i weszła pani Wanda, ale widząc milczących mężczyzn, wycofała się dyskretnie.

        Informacja o jego rzeczywistym ojcu nie zrobiła na Tadku tak wielkiego wrażenia jak się tego obawiał pan Frey.

        Ostatecznie i tak nie znał swoich rodziców. Matka umarła przy porodzie, a Stefana Kula, który według informacji ciotki Wikty, był jego ojcem, aresztowano pod koniec 1949, a więc wtedy gdy Tadzio miał niecałe pół roku. W istocie rzeczy było mu dość obojętne czy jego ojcem jest Stefan czy Ludwik. Obaj byli mu równie dalecy, obcy i nieznani.

        Z jednej strony był wdzięczny Pawlinom, że od samego początku mówili mu, że są jedynie jego opiekunami, a nie rodzicami, ale z drugiej – o ile byłoby prościej, gdyby mu o jego prawdziwych rodzicielach nie mówili w ogóle.

        Zresztą to wszystko nie było dla Tadka tak istotne, bo dalej  nie wyjaśniało  dlaczego tyle lat cierpiał piekielne przezywania i nękania.

        Z czyjego powodu? Jeśli jego matka rzeczywiście była funkcyjną w Birkenau, to skąd to wiedziano? Jak to się stało, że przyjechała z Ludwikiem do Dorniewa? Dlaczego nie była ścigana? A przede wszystkim czy faktycznie była diablicą z piekła rodem, która wyżywała się w biciu i katowaniu więźniów? A może to jakaś niesprawdzona, powikłana, okrutna plotka taką z niej zrobiła?

        Wszystkie te myśli, przyszły do Tadka później, już po wyjściu od pana Freya. Czuł, że pan aptekarz wie więcej, niż mówi, ale nie pytał, bo widział emocjonalne zmęczenie starszego pana, dla którego wyznanie kto jest ojcem Tadzia, było – jak mógł przypuszczać – ważniejsze niż dla niego.

        Jednak spotkanie w mieszkaniu pana aptekarza dotyczyło także, a może przede wszystkim, przyszłości Tadka, bo informacja o porzuceniu przez niego szkoły, na parę miesięcy przed jej zakończeniem, była nie do przyjęcia.

        -Tego nie wolno ci Tadziu robić – zdecydowanie oznajmił pan Frey. Twoja mama – przepraszam – ciocia Wikta – byłaby niepocieszona. Nie możesz jej tego zrobić! Nie wolno ci! Chcesz, to zostań przez tydzień w domu, ale potem wracaj na te parę miesięcy i skończ co zacząłeś. To ci się zawsze przyda. Zastanowimy się co dalej, ale to później!

        Tak też się stało, ale w głębi duszy Tadek cały czas był zdecydowanie przeciwny powrotowi do szkoły. Posłuchał jednak pana Freya, bo czuł, że ten jest po jego stronie i tak jak pan Dornicki staje się jego przyjacielem.

        Zresztą pani nauczycielka w szkole też musiała głęboko przemyśleć wydarzenie z pisaniem życiorysu, bo po powrocie Tadka do klasy była dla niego wyjątkowo uprzejma. Nieco wcześniej, podczas nieobecności Tadka, miała z klasą godzinę wychowawczą, na której poruszyła temat koleżeństwa, wzajemnej uprzejmości i pomocy.

        -Czasem – mówiła bezosobowo – odwracamy się od kolegi, nie chcemy mu pomóc, a nawet przezywamy go, a przecież takie zachowania mogą skaleczyć bardziej niż nóż.

        -Chyba, że ktoś jest kapo! Wtedy to można…– powiedział półgłosem Edek Koza.

        Chciał być dowcipny i nie sądził, że nauczycielka go usłyszy, ale na jego nieszczęście usłyszała.

        -Koza! – powiedziała ostro – a może ty nam opowiesz coś o sobie, co? Może o tobie też ktoś coś mówi?

        I to wystarczyło, bo w miasteczku żadna rodzina nie była kryształowa i takie powiedzenie nauczycielki automatycznie mogło stworzyć okazję do nowego przezwiska, tym razem skierowanego przeciwko Edkowi Kozie.

        Edek zadrżał, bo wielu wiedziało, że jego wujek był w swoim czasie, w bandzie Żubryda.

        Wojna, która skończyła się raptem kilkanaście lat wcześniej, a ta podkarpacka całkiem niedawno, cały czas była dobrze pamiętana. Jej rany ciągle były świeże i niezagojone, a niektóre z nich jeszcze krwawiły.

        Tereska opowiedziała Tadkowi o tej godzinie wychowawczej i o tym co mówiła pani nauczycielka, a zwłaszcza co powiedziała Edkowi.

        To mogło być jakimś wybawieniem i skończeniem z jego problemami, bo o ile koledzy lubili gnębić go i przezywać, o tyle bali się jak ognia tego, żeby samym nie znaleźć się w takiej sytuacji.

        A jak się okazywało, o to wcale nie było trudno.

        W czerwcu 1962 roku nadszedł wreszcie upragniony koniec roku szkolnego, a wraz z nim, dla klasy Tadka i Tereski, koniec całej siedmioletniej nauki w szkle podstawowej..

        Dzieci rozpierzchły się we wszystkie strony.

        Większość przygotowywała się do dalszej nauki, ale w miasteczku była tylko szkoła przysposobienia zawodowego, a budowę budynku liceum dopiero zaczynano więc zbyt dużego wyboru nie było.

        Stąd też ci, którzy myśleli o jakichś studiach w przyszłości, musieli jechać do liceów i techników w Brzozowie, Sanoku, Przemyślu czy Krośnie, a to już było niemałym wydatkiem dla rodziny.

        Część absolwentów szkoły podstawowej w Dorniewie pozostała w domach. Ci, których rodziny miały gospodarstwa zostali pomagać rodzicom, ci którzy chcieli nauczyć się zawodu szli do terminu do ślusarza, stolarza, kuźni czy młyna, a jeszcze inni wyjeżdżali gdzieś do krewnych do innych miejscowości, czasem dość daleko, próbować sił „w świecie”.

        Tadek był w rozterce i rozmawiał o tym z Tereską nie raz, ale jakoś nie mógł się zdecydować. Ciocia Wikta gorąco namawiała go na liceum w Rzeszowie, albo w Przemyślu, wujek Kuba uważał, że to psiakrew, strata czasu i że chłopak powinien zostać z nim i przyuczyć się zawodu  w warsztacie mechanicznym, ale rozwiązanie nadeszło samo.

        I to było rozwiązanie, którego nikt się nie spodziewał!

        W sierpniu tego roku, gdy naprawdę trzeba już było podjąć decyzję co robić, przyszła nagle nieoczekiwana, niewiarygodna wręcz wiadomość, że Stefan Kul żyje i chce się zobaczyć z synem.

        Co? Gdzie? Jakim sposobem? Wikta Pawlina aż przysiadła na krześle, chustka zsunęła się jej na ramiona, a całe ciało przebiegł zimmny dreszcz.

        -Przecież Stefana uznano za zmarłego! – myślała – przecież załatwiali tę własność domu dla Tadka, przecież adwokat sprawdzał… Jak to „żyje”?

        Przypomniała sobie tamte odległe chwile, gdy z malutkim Tadziem wyskakiwała przez okno Stefanowej chałupy, a jego samego milicjanci z paskami pod brodą ciągnęli do samochodu.

        Wstrząsnęła się na to wspomnienie.

        Mąż na tę wiadomość, wzruszył tylko ramionami, zaklął, machnął ręką i poszedł do warsztatu, ale Tadek aż zaniemówił z ciekawości i podniecenia.

        -Jeśli to nawet nie jest mój ojciec – myślał w napięciu – to przecież to był mąż mojej matki. To jest ktoś kto zna prawdę o niej, o ojcu i o wszystkim co bym chciał wiedzieć!

        A do tego, co by nie powiedzieć, nosił jego nazwisko i nawet jeśli, według pana Freya, nie był jego ojcem, to z całą pewnością był mu bliższy niż ten zupełnie obcy tajemniczy Ludwik, który zginął od końskiego kopyta na zakurzonej drodze idącej przez dorniewskie pola.  Wikta Pawlina siedziała przy kuchennym stole z opuszczonymi rękami. Cała postać wyrażała rezygnację i smutek. Otrzymany list upadł na podłogę.  Czuła, że ta przedziwna, nieoczekiwana wiadomość od Stefana Kula może jej zabrać  chłopca, którego od samego początku pokochała i kochała jak własnego. Swoich dzieci nie miała. To znaczy miała, ale umarły zaraz po urodzeniu. Bliźniaki.

        To było w 45-tym, po powrocie z obozu. Zaszła w ciążę zaraz po tym, jak na drodze pod Krakowem spotkała Kubę Pawlinę, który na całe szczęście dał jej jeść, wziął do swojej „zdobycznej” ciężarówki i przywiózł do Dorniewa.