Była w Niemieckiej Republice Federalnej!

Za kilka godzin miała się wreszcie spotkać z mężem i wraz z nim rozpocząć nowe życie!

        Wbrew temu co sobie obiecywała, po przekroczeniu granicy, Tereska wcale nie podarła i nie wyrzuciła otrzymanych od Bogdana papierów. Miała je w walizce i nie chciało się jej ich wyciągać, a potem zapomniała.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Droga przez Hanover, Bielefeld, Wuppertal, aż do samej Kolonii jawiła się jej jak z bajki, w której wszystko jest ciekawe, kolorowe i nieznane. Ludzie też byli inni. Wyglądali tak jakby wszyscy byli ubrani w nowe rzeczy i wypachnieni jak na randkę. Widziane z okien pociągu miasteczka, drogi, auta, reklamy były tak różne od znajomych, polskich widoków, że w którymś momencie poczuła zazdrość.

        — Dlaczego u nas tak nie jest? Przecież to myśmy wygrali wojnę, a oni przegrali!–pomyślała, ale nie umiała sobie tego wytłumaczyć, a tymczasem pociąg dojechał Köln Hauptbahnhof.

        Tadek czekał na peronie i na jego widok Teresce znowu ścisnęło się serce wyrzutem sumienia, ale jakby mniejszym niż tam w Warszawie, bo to były rzeczy, które już sobie z Wiktą zdążyły wytłumaczyć.

        Tym czulej i dłużej całowała męża i witała jak odnaleziony skarb. Powitanie przedłużyli sobie do rana, a nawet później, bo z okazji przerwy świateczno-noworocznej, uniwersytet był zamknięty i Tadek nie musiał nigdzie iść.

Cieszyli się więc sobą, rozmawiali ze Stefanem i opowiadali o wszystkim co się wydarzyło przez pół roku niewidzenia. Opowiadali chaotycznie, czasem przerywając sobie, coś wykrzykując i przypominając, aż zmęczony Stefan poprosił ich, żeby mu dali trochę spokoju, bo musi się przespać i wypocząć.

        Był już w bardzo złej formie i chociaż miał zaledwie sześćdziesiąt parę lat, to więzienie wypiło z niego zdrowie i siły.

        O ile, w czasie pierwszej wizyty Tadka w 1962 roku starał się jeszcze wstawać i trochę chodzić, o tyle teraz, siedem lat później, leżał już tylko jak Łazarz i wszystko go męczyło. Nawet dłuższa rozmowa.

        Nie ulegało wątpliwości, że śmierć krąży wokół niego, głaszcze swoją zimną ręką i tylko czeka, żeby powiedzieć „pójdź!”.

        Widząc to Tadek i przychodząca codziennie Mila, a teraz także Tereska starali się uprzyjemnić tę resztkę życia, która mu została. Pielęgniarka przymykała oko, gdy zapalali mu papierosa, lub podawali szklankę piwa, bo za tym Stefan szczególnie przepadał.

        Tadka korciło żeby porozmawiać z nim o przeszłości, o matce, a nawet wręcz zapytać, czy to prawda co powiedział mu pan Frey, że jego ojcem był Ludwik, ale nigdy nie zdobył się na taką odwagę.  Zwierzył się nawet z tego Teresce, ale ta aż fuknęła:

        — Nawet się nie waż! Człowiek jest prawie umierający, nad grobem stoi, a ty będziesz go jeszcze dobijał gadaniem o tym, że nie jest twoim ojcem! Czyś ty rozum stracił?! Co to ma zresztą za znaczenie? Powiedz!

        I Tadek przyznawał jej rację, ale jednocześnie, gdy Stefan spał,  przeglądał stare papiery i dokumenty, które powyszukiwał w różnych szufladach.

        Zwolenienie z więzienia, dokumenty repatryjacyjne, jakieś stare umowy. Był wśród nich dość gruby zeszyt zapisany bardzo drobnym pismem tak ściśle, że wszystkie marginesy, a nawet wewnętrzne strony okładek były nim pokryte. Większość pisana była zielonym atramentem, część wyblakłym czarnym, a część ołówkiem.

Tadek próbował to odczytać, ale nie mógł ruszyć z miejsca, więc poprosił Milę, ale ona też nie umiała. Odczytywała jedynie pojedyncze wyrazy. Jednym słowem to były upiorne hieroglify, pisane gdzieś pośpiesznie i w trudnych warunkach.

        Mila twierdziła, że to musi być jakiś żargon, albo slang, bo wielu wyrazów nie tylko nie znała, ale nawet nie umiała przyporządkować do jakiegoś regionu Niemiec.

        Przeglądając dokumenty i zadając czasami jakieś „niewinne” pytanie choremu Stefanowi, Tadek budował sobie cegiełka po cegiełce obraz przeszłości. Nie tylko tych lat tuż przed jego urodzeniem, ale także wcześniejszych. Przecież nic nie wiedział. Dosłownie nic! Rodziców nie znał. Można powiedzieć, że w spadku pozostawili mu jedynie to okropne przezwisko „kapo”, które zatruło całe jego dzieciństwo.

        Na razie zostawił to jednak, bo dzień bieżący przynosił nowe wyzwania. Trzeba było zadbać o naukę języka dla Tereski, znaleźć dla niej jakąś pracę, ciągnąć studia, a prócz tego cały czas opiekować się chorym.

        Póki co finansowo było całkiem nieźle, bo pobierane przez Stefana świadczenia pokrywały wszelkie potrzeby, ale oboje zdawali sobie sprawę, że po jego śmierci sprawy zmienią się dramatycznie i trzeba będzie znaleźć źródło przychodów, które pokryją rachunki. Na szczęście mieli dom, na którym – jak się Tadek zdążył zorientować – nie było żadnych obciążeń.

        W tym stanie rzeczy, a było to prawie dwa tygodnie po jej przyjeździe, Tereska przypomniała sobie o papierach, które dostała od Bogdana i pokazała je Tadkowi. Adresy polonijnych organizacji w Niemczech, Belgii i Francji, jakieś nazwiska, nazwy,  szkice i wiele innych. Tadek rzucił okiem, ale od razu było widać, że jest zdenerwowany i Tereska natychmiast pożałowała tego, co zrobiła.

        — Po coś ty to tu przywiozła – powiedział złym głosem – mało ci było kłopotów, tego ciągłego węszenia i kłamstw? Szpiegiem chcesz być? A czy ty Tereska wiesz, że jak się tylko raz z nimi zadasz, to już cię nie puszczą? Co ci strzeliło do głowy? Kto ci to dał?

        Ale akurat to pytanie zbiło Tereskę z pantałyku i zaczęła się wycofywać, mówiąc że jest głupia, że to nic takiego i że wszystko wyrzuci.

        Mimo to, Tadek chciał wiedzieć jak to było. Tereska trochę mówiła, trochę się jąkała i pod koniec rozmowy Tadek nie bardzo wiedział co o tym myśleć. Narazie zostawił wszystko, ale na zakończenie powiedział twardo:

        — Spal mi to wszystko jeszcze dziś!

        Ale Tereska nie spaliła i schowała na dno szuflady.

      Tymczasem w Dorniewie, po wyjeździe Tereski zrobiło się u Kowalczuków i Pawlinów przeraźliwie pusto. I nie chodziło o to, że nie ma Tereski i Tadka, bo wcześniej też ich nie było, ale o to że pojechali gdzieś daleko i że pewnie nie wrócą. Tak to odczuwali i matka Tereski przesiadywała u Wikty, popłakiwała i cały czas nawracała do tego, że wnuków nie będzie widzieć i na starość sama zostanie.

        Jakoś nie wystarczało jej to, że ma przecież jeszcze dwoje młodszych dzieci, z których Jagoda była już po szkole. Ciągle tylko Tereska i Tereska. Wikta sama była markotna, ale już ją to Józkowe biadolenie zmęczyło, więc powiedziała:

        — Co ty się tak Józka martwisz? Twoja Jagódka tylko patrzeć jak się za mąż wyda, a wtedy będziesz miała co niańczyć! Już się o to nie martw!

        Józka wytarła oczy i popatrzyła trochę raźniej.

        — Co racja, to racja. Już się ten Edek Koza kręci koło niej… Czy ja wiem? Wygląda na dobrego chłopaka. Cieślą jest…

        — Koza? Czy to ten co chciał od Tadka i Tereski ich dom pod lasem wydzierżawić?

        — No tak…Znasz go.

        — Popatrz, popatrz…

        I Wikta nic już więcej nie powiedziała, ale wieczorem wybrała się do apteki pana magistra Freya na małą rozmowę.

        Stefan Kul dogorywał. Wszystko wskazywało na to, że dochodzi już dni swoich. Tereska, Mila i Tadek zmieniali się w opiece nad nim, ale w pewnym momencie Teresce wydało się, że Mila udziela się jakby trochę za bardzo.

        — Co ona się tak tu rządzi – spytała wieczorem Tadka – przecież twój tato to dla niej ani brat ani swat. Sąsiad, to wszystko.

        — O co ci chodzi Tereska? Dobrze, że przychodzi. Przecież wiesz, że to moja dobra znajoma, jeszcze z czasu tamtego pobytu.

        — Dobra znajoma?? Pewnie, że dobra, bo coś się bardzo do ciebie mizdrzy. Myśli pewnie, że jak ja nie rozumiem co mówi, to też nie widzę.

        A cała rzecz brała się stąd, że Tereska bardzo jeszcze słabo rozumiała po niemiecku i drażniło ją okropnie gdy Tadek rozmawiał z Milą, a ona nie wiedziała o czym. Czasem myślała, że mówią o niej, bo tak to już jest, że gdy ktoś nie rozumie języka, to podejrzewa, że inni to wykorzystują, żeby o nim plotkować i są w innym „kręgu wtajemniczenia”, do którego ten nieznający języka nie ma dostępu.

        Zresztą było coś jeszcze.

        Bywa tak, że człowiek ocenia postępowanie innych przez pryzmat swojego postępowania, czyli mówiąc inaczej Teresce cały czas kołatała się myśl, że „jeśli ja mogłam, to zapewne on też” i to burzyło jej spokój i równowagę.

        — Przestań Tereska – mówił Tadek – Mila jest w porządku. Co sobie wymyślasz? Lepiej ucz się szybciej języka!

        Ale takie gadanie wyprowadzało Tereskę z równowagi. Chodziła naburmuszona, zła jak osa i nie wahała się okazywać tego Mili, która jednak wcale się tym nie przejmowała, śmiała się wesoło i żartowała.

        Najgorsze dla Tereski było to, że Mila i Tadek chodzili na ten sam  uniwersytet, mieli wspólnych znajomych i wspólne tematy, podczas gdy ona poza swoimi kursami językowymi mogła co najwyżej pójść do sklepu pooglądać towary, posprzątać i ugotować coś leżącemu Stefanowi. Narazie nie mogła pracować, bo czekała na wezwanie z Zirndorf, gdzie przeprowadzano wszelkie procedury udzielania azylu. Była już po pierwszych rozmowach i wyglądało na to, że azyl dostanie na dniach, ale póki co czekała.

        W tym czasie, w połowie lutego 1969 roku, gdy Stefan jeszcze żył, zdarzył się dziwny wypadek.  Otóż któregoś dnia Tadek spotkał na uniwersytecie Henia Steina, którego poznał w pociągu w drodze z Warszawy do Kolonii, i z którym dość przelotnie skontaktował się w czasie swojego krótkiego pobytu w Monachium gdzie rozmawiał z przedstawicielem Radia Wolna Europa. Rozstali się wtedy bez specjalnych nadziei na powtórne spotkanie. Tadek wrócił do Kolonii, a Henio został w Monachium. Teraz spotkali się znowu. Henio był w Kolonii tylko na parę dni.

        Od słowa do słowa, Tadek zaprosił go do domu na kolację. Byli we czwórkę. Tereska przygotowała jakąś zapiekankę, Mila przyniosła wino, a Henio piwo. Stefan drzemał w sypialni.

        Tereska była szczęśliwa, że jest ktoś z kim wreszcie może pogadać po polsku. Z Henia niemieckim też nie było jeszcze idealnie. Zapiekanka była smaczna, piwo zimne i robiło się wesoło. Henio opowiadał, że z radiem nie wyszło, ale to nic, bo teraz ma nawet lepszą pracę.

        Został mianowicie zatrudniony przez „Żydowskie Centrum Dokumentacji Historycznej” w Linzu, które prowadził niejaki Szymon Wiesenthal, jak mówiono „łowca zbrodniarzy hitlerowskich”. Jego nazwisko było dość głośnie, zwłaszcza dzięki roli  jednego  z organizatorów ujęcia słynnego Adolfa Eichmanna, obersturmbannführera SS i głównego winnego  tak zwanego „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej”.

        Centrum gromadziło wszelką dokumentację dotyczącą zbrodni wojennych. Głównie obozową, ale nie tylko.