Pucu! Pucu! Chlastu! Chlastu! Wiersz Marii Konopnickiej z Książki Wesołe Chwile. Egzemplarz zachowany od dzieciństwa przez Krystynę Kramarską-Anyszek, która czytała tę książkę dzieciom, a potem wnukom.

Gospodarstwo prowadziłam na sposób wiejski. Robiłam wielką ilość przetworów owocowych i jarzynowych, spiżarnia zapełniona była nimi aż po sufit. W napełnianiu słoików pomagały zawsze dzieci ze swoimi towarzyszami zabaw i traktowały to jako jeszcze jedną zabawę i to przyjemną, bo owoce mogły jeść w nieograniczonej ilości, a i tak dobrze się to kalkulowało, bo jak Jachur kupił 100 kg, to choćby nawet 15 kg ubyło, reszta szybko i sprawnie została przeze mnie zawekowana. Dzieci chętnie zjadały w zimie te kompoty, a Jachur zawsze drażnił się z nimi, gdy przy otwieraniu oznajmiał: muszę stwierdzić czy nadaje się to dla dzieci. Jolanta dotąd pamięta te słowa ojca jako wzbudzające wielki niepokój.

Gdy Adamowie zaczęli przyjeżdżać z Jankiem, mały wprowadził nowy zwyczaj z radością zakceptowany przez dzieci. Gdy wszystkie dzieci leżały już w łóżkach, Janek wbiegał do pokoju w stroju sypialnym i obiegał go wkoło ze śpiewem „Lajkoniku Dźbeleźniku dobdzie pałą wal” na tradycyjną zwierzyniecką melodię. Nikt nie usnąłby przed tym występem. Mały Janek był bardzo ładnie, nowocześnie i kolorowo ubrany.

Uroczystości państwowe obchodzono w sanatorium szumnie. Obecność była niemal obowiązkowa. Gdy kiedyś jedna z kuracjuszek wyszła przed ukończeniem, musiała wytłumaczyć swoje wyjście i potwierdzić świadectwem lekarza, że cierpi duże bóle głowy przy zbyt długim siedzeniu. Kiedyś jeden z życzliwych oficerów powiada do niej, że miał co do mnie pewne obawy, bo widział, że nie biję brawa, ale jak zaczęłam śpiewać, kamień spadł mu z serca. A ja byłam wtedy tak zmęczona, że mi się rąk nie chciało podnieść do góry, bo odwołano mnie od wyrabiania ciasta, że już się akademia zaczyna, ale że nie znoszę byle jakiego śpiewu, więc gdy zaczęli w różnym tempie zawodzić, nie wytrzymałam, żeby im trochę nie pomóc no i podobno tym ocaliłam swoją opinię. A rzeczywiście bywało ślisko. Do Jachura nie było punktu zaczepienia, bo jak to on, zawsze wywiązywał się na piątkę ze swoich obowiązków, co mówię, na piątkę, chyba na 5++, a że w każdą niedzielę z całą rodziną szedł na Mszę Św. do kaplicy parkowej, to było jego prawo pozostać sobą i nie zmienić przekonań. On nie pchał się do wojska. To też, jak potem w Gliwicach, jedna z pań zaczęła mnie tytułować pułkownikową, wyjaśniłam jej zaraz, że pułkownikiem może zostać każdy, a doktorem tylko niektórzy, więc, jeżeli już musi mnie tytułować, to doktorową jestem.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dzieci lubiły czytać i lubiły, jak im czytano, zresztą od najmłodszych lat wdrażałam w nie przyjacielski stosunek do książek, ale w czasie wojny trudno było o nowe wydawnictwa, dopiero w Busku zaczęła się wzbogacać biblioteka dzieci, no i nasza też. Jachur tak wierzył w magiczną siłę książek, że jak którejś zaczynało coś dolegać, razem z receptą polecał zakup nowej, ciekawej książki, aby lekarstwo skuteczniej działało. Zdarzyło się raz zabawnie, że poprosiłam jedną z pań o przywiezienie jakiejś ciekawej książki dla moich córek, a ona wybrała romans Kurtz Mahlerowej, modnej w czasach moich studenckich, ale mnie nieznanej, no bo to romans. Przeczytałam go więc z opóźnieniem, a do córek dotarł dużo później, Żadne święto rodzinne nie obywało się bez książki. Inaczej prezent nie byłby kompletny.

Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.
Z książki Jak Grusza z Jankiem Latała Jadwigi Wnorowskiej-Krzymuskiej. Wydanie Kraków 1943 r.

W r. 1950 komendant czyli doktor Bieńkowski został odkomenderowany do Katowic. Jego miejsce zajął Jachur. Przybyło mu obowiązków, których już dźwigał niemałe brzemię i odpowiedzialności za wszystko, o czym się wie i czego się nie wie. Palił dużo, zaczął chorować na serce, wszedł w okres kiedy mężczyźni doznają zawału serca. W grudniu, 28 rzucił palenie, a ja to jego postanowienie przyjęłam jako prezent w rocznicę ślubu, bo właśnie przypadała w tym dniu piętnasta, i w ten sposób zobowiązałam go do dotrzymania postanowienia, jako, że prezentów nie należy odbierać.

Jako żona Jachura mogłam krytykować zarządzenia szkoły. Wszystkie moje postulaty zostały uwzględnione na przykład, że nasze córki nie będą kelnerkami na zabawie urządzanej w szkole i na szkolne cele, ale zabawie publicznej, gdzie przychodzi nie selekcjonowana publiczność i podawany jest alkohol, ale ze względu na cel wezmą udział w przygotowaniach do tej zabawy, o oznaczonej godzinie opuszczą salę, aby nie narazić się na zaczepki pijanych gości. Wygrałam. Druga sprawa wypłynęła po nocy pełnej niepokoju, gdy zebranie młodzieży przeciągnęło się w nieskończoność, a po parku buskim grasował pewien zboczeniec. W towarzystwie Zośki i żołnierza maszerowałam w nocy te półtora km do liceum, a gdy zobaczyłam pierwszą grupę wracającej młodzieży, stwierdziłam głośno: chyba nikt mądry tam z wami nie siedział. Powiedzenie moje rozeszło się wśród nauczycieli i spytano mnie, czy rzeczywiście tak powiedziałam. Nie wyparłam się. A potem na zebraniu w szkole uzsadniłam to wykazując, na co narażone są dziewczęta powracające o tak późnej porze na peryferie miasteczka, pomijając już psy pospuszczane z łańcuchów i zakończyłam prośbą, że ze wzgędu na ważność tych zebrań, my, rodzice prosimy, aby odbywały się one w godzinach lekcji. W odpodwiedzi na to, wyszło zarządzenie, że jeżeli zebranie nie zakończy się o jakiejś ludzkiej godzinie, należy je przerwać i podjąć na drugi dzień. Nie obawiałam się szykan dla moich córek, bo były najlepszymi uczennicami i cieszyły się ogólną sympatią. Wychowawcę Ewy tak bawiła ta jej bezkonkurencyjność, jako pierwszej uczennicy nie tylko w klasie, ale w szkole, że namawiał uczniów, żeby stanęli do współzawodnictwa z nią. Jeżeli jeden nie czuje się na siłach, to niech się zmówią we dwóch i jeden bierze ją z przedmiotów humanistycznych, a drugi z matematycznych. Nie dali rady. Zdając maturę dostała pierwszą lokatę w buskim liceum i dyplom z prawem wstępu na studia bez egzaminu. A wcale nie była kujonem. Należała do zespołu tanecznego, który sam sobie musiał szyć stroje i projektować je, miała mistrzostwo liceum w tenisie stołowym, jeździła na rowerze i od czasu do czasu szyła swojej lalce wymyślne sukienki, albo obie z Maryną robiły lalkom sweterki na drutach. W godzinach relaksu także lubiła robić artystyczne drobiazgi z żołędzi, szyszek itp., bardzo pomysłowo dobierała różne elementy.
Maryna trafiła do klasy chyba najbardziej rozbrykanej, która ciągle miała zatargi z władzami szkolnymi, nawet kiedyś zawieszono ich w czynnościach ucznia. Było parę dni wolnego. W związku z ich zachowaniem wychowawczyni zapraszała rodziców na odprawy, na których sumiennie zjawiali sią rodzice tych, co nic nie zawinili i ja z p. Dzbeńską, mamy najlepszych uczniów, regularnie byłyśmy świadkami każdego takiego wielkiego prania. Maryna ma również wielki talent do matematyki, którą traktuje jako pewien rodzaj szarady.

Siostry bardzo rzadko miały ze sobą scysje, jeżeli już, to jedynie o porządek, bo Maryna bardzo szybka, była przeciwieństwem pedantycznej Ewy. Kiedyś nawet w ferworze sprzeczki wylała jej Ewa na głowę miskę budyniu, co było niesłychanym ekscesem i przeszło do historii rodziny. Zmysł aktorski, zauważony u Maryny już w dzieciństwie, coraz się rozwijał. Niezmiernie lubiła wszelkie deklamacje, zresztą wykonywała je dobrze, więc występowała często na akademiach i wtedy Ewa miała zalecone, aby bezpośrednio przed jej ukazaniem się publiczności, sprawdziła dokładnie wygląd jej stroju, aby się nie okazało, że wisi jej jakaś zbędna tasiemka. W ogóle akademie trzeba było nieraz improwizować. Wtedy i nasze młodsze dzieci wypełniały program, bo miały w repertuarze dużo okolicznościowych wierszy i piosenek. Kiedyś na takiej „na hybcika” organizowanej akademii z powodu Święta Kobiet, miały Jola i Kryśka wygłosić wiersz „Wiele różnych mamy mam, wszystkie są potrzebne nam”, na co dzień bardzo ładnie przez nie recytowany. Obie wyszły na scenę; Kryśka przytuliła się do Joli jak sierotka i nie powiedziała ani słowa. Jola dzielnie uratowała sytuację, nie tracąc rezonu, zawsze miała szybki refleks. Kryśka bardzo lubiła być blisko Joli, bo czuła w niej opiekunkę.

Maryna tak nasłuchała się różnych mów, bo też było ich pełno na porządku dziennym, że na zamówienie w każdej chwili mogła wygłosić przemówienie z odpowiednim patosem. Koleżanki Ewy nieraz zmęczone powtórkami prosiły Marynę, żeby w ramach relaksu powiedziała do nich mowę. Była gotowa natychmiast. Kiedyś czymś zdenerwowana kazałam jej przerwać, a ona podbiega do mnie i prosi: Obywatelko, pozwólcie mi skończyć. Cóż mogłam zrobić, tylko roześmiać się. Poczucie humoru bardzo ułatwia kontakty. Z ust któregoś z moich dzieci usłyszałam kiedyś z uznaniem powiedziane słowa: Mamo, ale ty się umiesz wygłupiać, czego wcale nie wzięłam za obrazę, a policzyłam sobie na plus.

Dziewczynki były bystre i choć wielu tematów nie poruszało się w ich obecności, robiły własne spostrzeżenia i to bardzo trafne. Jeździły do Krakowa, Stefan oprowadzał je według życzenia, a babunia ogromnie się nimi cieszyła. Ewa specjalnie prosiła o wysłanie jej w czasie wakacji na dłuższy pobyt do Krakowa, bo ona „chciałaby z babunią trochę sobie pomieszkać”. Ładnie to wyraziła i doskonale zrozumiałam jej intencję. W jedne wakacje przyjechał do nas Heniek Robak i zabrał Ewę i Marynę do Michowa. Bardzo im się to przydało, bo ciocię Józię znały tylko z krótkiego pobytu w Busku, a widzieć ją na co dzień to było zupełnie coś innego. Wróciły pełne zadowolenia, opowiadaniom nie było końca. Zachwycały się serdecznością Józi, humorem Szczepana i dowcipami Heńka, który wtedy jeszcze jako posażny kawaler był nie lada gratką dla okolicznych panien, ale niełatwo szedł na wędkę. Pobyt w Michowie opisały wierszem, który jest razem z pamiątkami rodzinnymi. W tym czasie obie starsze dziewczynki przystąpiły do bierzmowania, świadczyła im Barbara Wicińska, ja byłam świadkiem Baśki Goldschmidt.

Patrzącemu z zewnątrz wydawałoby się, że życie płynęło nam jak sielanka, ale to już minęło. Jachur przyzwyczajony do decydowania o sobie, teraz musiał być zależnym od nieznanych sobie ludzi, którzy nieraz różnili się z nim poglądami i zachowywać postawę „na baczność” bez względu na to, co myślał o rozkazie. Zarządzał gromadą ludzi różnych i ich dobro także musiał mieć na uwadze. Kiedyś, 3 maja, młody człowiek zatrudniony przy radiowęźle, wśród nadawanych melodii puścił piosenkę „Witaj majowa jutrzenko”. Rozpętał wielką sprawę, dochodzenie, rewizja, sam znalazł się w więzieniu i wytworzyła się tak napięta atmosfera, że każde wezwanie Jachura do dowództwa w Krakowie trafiało we mnie jak piorun i czym prędzej organizowałam opiekę nad dziećmi, abym mogła pojechać razem z nim i nie tracić go z oczu, bo choć nie ciążyła na nim żadna wina, ale nie wiedziałam, kto, o co i do czego się przyczepi. Dobrze, że była w sanatorium przełożona pielęgniarek, starsza pani, która zawsze chętnie rozciągała nad dziećmi opiekę zdrowotną, bo pod tym względem miałam bezwzględne zaufanie do Zośki.

Jachur chorował, leżał w szpitalu wojskowym w Krakowie, dwa razy leczył się w Kudowej, za drugim razem pojechał także Zenek. Wtedy przywędrowała do Buska pogłoska, że dr Anyszek nie żyje. Przeżyłam kilka godzin, trudno mi nawet określić, jakich, nim po półdniowej niepewności dostałam połączenie telefoniczne i usłyszałam jego głos, a bardzo się bałam, żeby nie przerazić go tym dzwonieniem, bo przecież chorował na serce. On znowu przypuszczał, że w domu coś się stało, więc pytał, co się stało, a ja mówiłam, że nic, dwukrotnie, a potem przerwano połączenie i nie dało się wznowić. Na szczęście Barbara wcześniej wysłała do Zenka depeszę o wyjaśnienie i Zenek zadzwonił. Były to chyba najdłuższe godziny w moim życiu, a przy tym ta ludzka ciekawość. Dobrze, że udało mi się przed dziećmi ukryć tę straszną wiadomość i gdy na drugi dzień Ewa stanęła przede mną po przyjściu ze szkoły i zadała to okropne pytanie, mogłam z wielką ulgą jej zaprzeczyć.

Przed odjazdem dowiedziałam się od Jachura, że będą powiększać ilość łóżek w sanatorium, w związku z czym wszyscy użytkujący meble sanatoryjne muszą je zwrócić. Jachur jako komendant powinien świecić przykładem, aby i inni nie ociągali się. Pojechałam więc do Kielc i zakupiłam komplet mebli „dla świata pracy”; zmieniłam urządzenie pokoju i wykonałam rozkaz. Oczywiście nie robiłam tego sama, pomagał mi kapral Karolczak, człowiek zawsze chętny do pomocy bliźniemu, tym bardziej, gdy jest jego kumem. Jachur trzymał mu dziecko do Chrztu św. Jachur po powrocie zadowolony był z takiego udanego sprawunku, nieco mniej, gdy zobaczył prawie pustą książeczkę PKO.

Chmury nad naszymi głowami gromadziły się i rozwiewały. Miał Jachur życzliwych ludzi, którzy w porę ostrzegali go przed mającą nastąpić niespodzianką, a on wciąż i niezmiennie wykonywał obowiązki zgodnie z wymogami piastowanego stanowiska, obranego zawodu i własnym sumieniem. W najbliższej rodzinie wyłonił się problem wyboru zawodu dla Ewy. Należało pomóc jej w wybraniu kierunku studiów, przecież miała dopiero szesnaście lat i z powodu zbyt młodego wieku, ona, najlepsza uczennica w liceum musiała wnosić prośbę o dopuszczenie jej do matury. Sama nie wiedziała jak zadecydować. Niezmiernie lubiła matematykę i w tym kierunku posiada ogromne zdolności, ale nie uśmiechał się jej zawód nauczyciela, więc wymyśliła sztuki piękne opierając się o swoje drugie hobby. Zgarnęłam uformowane przez nią drobiazgi i zaprezentowałam je dziekanowi Akademii Sztuk Pięknych A. Stopce. Podobały mu się, dopatrzył się w nich talentu, ale jak usłyszał, w jakim wieku jest adeptka, stanowczo odradził kierować ją do tego typu szkoły i powołał się na szok, jakiego sam zaznał, choć był chłopcem i to zupełnie dorosłym. Wobec tego wychowawca Ewy znalazł najlepsze rozwiązanie: architektura, bo tam spożytkuje swoje zdolności matematyczne i zaspokoi zamiłowanie do piękna. Potem odbyła się studniówka i Ewa zaczęła brać dodatkowo lekcje rysunków, co z chodzeniem na muzykę i obowiązkami sekretarki ZMP zajmowało jej tak wiele czasu, że wreszcie musiała z czegoś zrezygnować.