Dzwoniła A. Ciągle nie wie, kiedy ma pójść na ten cholerny zabieg. Poradziłem jej, żeby jak najostrzej zwróciła się do pielegniarki oddziałowej! Być może to pomoże, a może zaszkodzi. Na dwoje babka… Prosiłem ją o telefon po dziesiątej, ale już nie zadzwoniła, bo być może poszła już na stół. Biedna A. Zawsze wystraszona przed czymś, co dla innych jest „normalką”. Za to tak świetnie daje sobie radę w sytuacjach ekstremalnych, które mnie z kolei, nierzadko obezwładniają.

        Z „Dziennika 1954” Tyrmanda pod datą 12 lutego: „Gdy wychodziłem z domu, przyszło mi ni stąd, ni zowąd na mysl, że to co piszę w dzienniku może mieć wartość nieprzemijajacą. Może nawet doniosłą. Już kiedyś o tym myślałem, lecz zdało mi się robieniem  z siebie samego balona. Dziennik to psychiczne odprężenie na prywatny użytek i to musi wystarczyć. Dziś wydało mi się, że to, jeśli przetrwa i dotrze do drukarskiej prasy – zostawi po mnie ślad. W związku z czym wynikł nowy problem: kto jest tego adresatem? Po prostu Polacy i ludzie? Zbyt ryzykowne. Wolałbym za mych czytelników tych, którzy przetrwają komunizm. Ale tych także, co jeszcze nie zapomnieli jego trupiego oddechu na grzbiecie i dławiącego uchwytu na szyi. To idealna publiczność, bezbłędny odbiorca. Taki tylko nasłodzi się naprawdę tym, co ja sam uważam w tym dzienniku za wartość – a mianowicie nieustępliwością.”

        Tyrmand odkrywa rzecz, której dotychczas nie mogłem zdefniować, a mianowicie to, że komunizm poprzez totalny przymus akceptowania „nieakceptowalnego”, hoduje w nas chorobliwie puchnący gruczoł aprobaty wszelkich odcieni zła. Z czasem niektórzy z nas akceptują pospolite sukinsyństwo, łajdactwo w imię jakichś tam celów nadrzędnych. I w efekcie tego, kupno trudno dostępnych artykułów powszechnego użytku np. sznurówek czy paczki papierosów staje się nagle… szczęściem. Ten koszmar mam już za sobą – jak sadzę.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Skoro tak, to dlaczego tak bardzo fascynuję się „Dziennikiem 1954”?

        Z „Dziennika” w dziennik telewizyjny o 12-ej. W Chinach studenci „rozprawiają” się z komunizmem (sic!). Z pewnością niebawem podadzą wiadomość, że komunizm rozprawił się ze studentami! A ile ofiar to pociągnie za sobą? Zobaczymy, albo i nie zobaczymy.

        Ciągle brak wiadomości od A. Czekam.

ŚRODA; 3 MAJA ‘89

        Pytanie retoryczne. Dlaczego nie mogę obchodzić tego święta wśród moich rodaków w Polsce? Narzekamy na siebie grupowo i każdy z osobna. Poniżamy siebie, ujadamy na siebie, ubliżamy sobie czasami bez najmniejszego powodu. My Polacy-Jakotacy. A jednocześnie, dla naszego „męczeństwa” nie umiemy znaleźć właściwego powodu. Coś tam bąkamy: „A bo Ruskie, a bo Szwaby, abo ten cały nasz gupi naród…” A tak, między Bogiem, a prawdą, sami sobie bywamy w większości winni. Indywidualnie i zbiorowo. „Bo co se bendem głowe zawracał, z gównem sie bił! Koń ma wienkszy łeb, niech sie martwi!”

        I znowu któryś z dawnych zaborców naszych, już i tak bardzo okrojonych ziem, skusi się na ponowny zabór, jak przed ponad dwustu laty, kiedy to rozbroiła nas prywata, nasza i obca agentura, tak i teraz, nie daj Boże… popadniemy w germańskie lub azjatyckie panowanie nad Najjaśniejszą, naszą Panią, Rzeczpospolitą.

        Gubi nas nasza wiara-niewiara, jak i mnie też to samo gubi.

        Brnę ze „Szczurowiskiem”, jak pijane dziecko we mgle. Tuż przed „le grande finale”.

        Arogancja Zby. – arogancja dojrzewającego nastolatka, to jego „chmurno-durne”  pryszczate oblicze wykluwającej się męskości. Te sądy wypowiadane ex cathedra bez cienia wahania, te popisy młodzieńczej degrengolady na pograniczu chamstwa. Próbuję się nie dać nabrać na to wszystko. Ale A. daje się, i co gorsza przeżywa to „do żywego”. Jak prawie każda matka w stosunku do swego syna, zatraca trzeźwą ocenę, równowagę.

        A w sumie, bez względu na wiek, jesteśmy jak dzieci – wszystkiego się ciagle uczymy. Uczymy się ojcostwa, starości i nie możemy się wyzbyć tej maniakalnej wręcz, skłonności do pouczania innych, a jednocześnie nie cierpimy, pouczania nas przez innych.

        Nikt nie dzwoni. Nie licząc tych „nieskutecznych” telefonów, odwołujących lekcje. Był jeden od Ukrainki. Zamówiła lekcję. Z pewnością jest to skutek ogłoszenia jakie zamieściłem w ukraińskim przewodniku handlowym.

        Jakiś facet zadzwonił z pytaniem, co ma zrobić, bo dostał „ticket” i nie wie za co. Bo on tylko wjeżdżał „na drogę z pierwszeństwem przejazdu, nie, no i jakiś drugi facet, nie wiadomo jak i co, uderzył, tego no, w słup, ale ja żem tego nie widział, rozumie pan i przyszed do mnhie do domu policjant i dał mi <ticket>. No i co pan, jako fachowiec mi radzi? Czy mam wziońć <lojera> czy zapłacić za <ticket>? Bo widzi pan, ja tu nie widze żadnej mojej winy. Każdy se może uderzyć w co chce, nie. Ale żeby tak zaraz dawać za nic <tyckety>, to już ni chu-chu nie rozumiem… I co mi pan radzisz szczerze, jako fachowiec, w tym przypadku?”

        „Szczerze? Radzę panu wziąć ten <ticket> i iść do <lojera>” – poradziłem mu szczerze jako fachowiec od nauki jazdy.

        Po odwiezieniu Zby. do szkoły zadzwoniłem do A. Jest już po operacji. Operowana była wczoraj wieczorem. Usunięcie nerwu. Zrobiono to przy zastosowaniu domiejscowego znieczulenia. Już jutro A. wychodzi ze szpitala.

        Naszą wycieczkę do Stanów odłożymy na kiedy indziej czyli na „sie zobaczy”.

        Kiedy czytam coś dobrego, napisanego przez kogoś innego, dopada mnie uczucie niebotycznej zazdrości, ale nigdy nie zazdrości „niszczycielskiej”, nienawistnej. Nie ma we mnie nic z tej chorobliwej zazdrości destruktywnej, nic, nawet  chęci uczynienia najdrobniejszej krzywdy osobie utalentowanej. O nie, nigdy, przenigdy!

        Najwyżej trochę żalu ukrytego gdzieś w głębi duszy, tak małego, jak najmniejsza łezka uroniona po kryjomu.

        Rozdarcie i niemoc. Rozdarcie pomiędzy pisaniem „Szczurowiska”, a czytaniem Tyrmnadowskiego „Dziennika 1954”. Ogarnięty niemocą właśnie teraz, kiedy mam trochę wolnego czasu.

        Głos (innego) PanaZdroworozsądkowego:”To nic pieszczochu. Tak było zawsze. Siedzi w tobie ordynarne chciejstwo. Taki durnowaty charakterek mazgaja udrapowanego na męczennika. A swoją drogą, jak ty wytrzymujesz już trzeci dzień z d…ą przyrośniętą do krzesła? I nie rwie cię, żeby się gdzieś poszwędać, jak niegdyś tam, w Warszawie? Zwłaszcza, że żony nie ma już trzeci dzień i nie musisz zarobkować aż do niedzieli. A na domiar tego, masz dwa samochody do własnej dyspozycji! Czy ty nie jesteś przypadkiem chory?”

        Słonecznie, przez to, jakby trochę cieplej. Wietrznie. Może niedługo wiatr zmieni kierunek i z południa nadciągnie duszna wilgoć i nastanie jeszcze jedno, jakże męczące ontaryjskie lato. Czas najwyższy!

        Zawsze się czegoś pragnie. To dobrze. To nawet bardzo dobrze.

        Ustąpił leader Partii Liberalnej – John Turner i już burza w szklance wody. A za chwilę nastaje spokój, niemal polityczny marazm. I chwała Bogu.

CZWARTEK; 4 MAJA ‘89

        Obudziłem się o wpół do trzeciej, po trzygodzinnej drzemce, a potem znowu przysnąłem na dwie godziny i czuwając  w udręce sennych widziadeł, onirycznej podróży w krajobrazie niby znajomym, dobrnąłem do przebudzenia, odkrywając, że to był tylko jeszcze jeden niespokojny sen-mara.

        Robię „odkrycia”, że nie czytałem jeszcze tak wielu książek, które szanujący się skryba powinien był już dawno przeczytać. Chodzi mi m.in. o Marcela Prousta, Tomasza Manna i można by jeszcze wyliczać, co powinienem. Jednym słowem, uleganie tej całej „snobowszczyźnie” naszej rodzimej, zaściankowej, niedowartościowanej watrstwie społecznej pretendującej do miana inteligencji, nierzadko powstałej ad hoc, po tym kolejnym dziejowym zamiąchu jaki zafundowała nam tym razem Pani Historia. I coraz więcej nas, „dowartościowujących się” „niedowartościowanych”, zakompleksionych pajaców! I tak, w wyniku „dziejowych” przemian, człowiek rzetelnie wykształcony pracuje na stanowisku niewymagającym prawie żadnych kwalifikacji, a zwykły, niewykształcony kmiot z awansu piastuje, wydawałoby się bardzo odpowiedzialną funkcję, zazwyczaj w „aparacie” i wcale nie musi silić się na jakieś udawanie kogoś kim nie jest, bo on po prostu jest wśród swoich, służących władzy Wszystko-lepiej-wiedzących.

        Gorycz? U wielu z nas aspirujących do „wzniosłości”, z pewnością tak!

        Za dziesięć szósta. Zaczyna się ruch szarych komórek, „u niektórych tylko jednej- jak powiedział Fedorowicz. – dzielonej ze szwagrem”.

        Po odwiezieniu Zby. do szkoły pojadę prosto do szpitala po A. Te zaledwie trzy dni

jej nieobecności rozrosły się mi do niemal tygodnia.

        Względność Czasu!

PIĄTEK; 5 MAJA ‘89

        Jaka straszliwa samotność! Ból. Może to z powodu tej pogody? Dżdżysty ranek. Przed szóstą. Pochmurno z kroplami deszczu na barierze balkonu. Z dołu dochodzi mlaskanie samochodów przejeżdżajacych po mokrym asfalcie. Gdzieś po drugiej stronie budynku przetacza się głucho dudniący pociąg. Świergot pierwszych ptaków wraz z rozjaśniającą się szarością nieba.

        Zmęczenie zabijane kawą i papierosami, godzinną drzemką w ciągu dnia.

        Wróciła A. Zmaltretowana bólem poleguje. Nieprzystępna. Jej oschłość dobija mnie. Może by tak uciec w gryzdanie, ale A. jakby tylko na to czekała i proponuje zrobienie prania, bo dziś jest czwartek, wiadomo, tego dnia w pralni jest mniejsze oblężenie. Zjeżdżamy na dół zabierając z sobą gazety i papierosy. Pięćdziesięciominutowe pranie. A tam kilka bab z dziećmi lub bez. Wyglądają, jak te z przysłowiowego magla.

        Już po praniu. Suszenie. Wracamy po godzinie. Składanie pościeli, ręczników, bielizny. Później będę musiał to wszystko uprasować, a tak nie lubię prasowania!

        Coraz widniej, coraz głośniej świergoczą ptaki, coraz głośniejsze samochody wyjeżdżają na ulice.