Brat Stefan Kramarski, o 6 lat młodszy ode mnie,
na te same rzeczy patrzy innymi oczami:

Paka z naszego podwórka

część IV

Rodzina Rutkowskich przeniosła się do Swoszowic, więc Jacek załatwił nam mecz z tamtejszą Swoszowianką. Wyjazd koleją, ogromna siurpryza. Jedzie nas dwunastu graczy (naturalnie, jak już wcześniej wspominałem, na własny koszt). Na dworcu w godzinach popołudniowych zbieramy się, dzień pochmurny. Na stacji w Swoszowicach wita nas grupa tamtejszej młodzieży. Od stacji dość duży kawał drogi do boiska konwojują nas. Boisko na łące, po wykopanych ziemniakach ogromne bruzdy. Brak szatni. Rozbieramy się za bramką, ubranie kładziemy na kupce. Naraz konsternacja, kolega Jasiek B., bramkarz, zabrał do walizki tylko kostiumy, butów zapomniał. Fudbalki ma tylko dla siebie, bo twierdzi, że bramkarz musi być kompletnie ubrany. Co robić? Zdecydowaliśmy się grać w swoich bucikach, rozmaitych, jakie kto ma na nogach. Nie można robić zawodu licznie zgromadzonym kibicom. Idą więc do gry odświętnie buciki, wszak to niedziela, rodzice nie będą wiedzieć, czemu te nowo kupione buty tak prędko uległy zniszczeniu.
Brak sędziego. Na prośbę miejscowych dostaje gwizdek nasz kolega (dwunasty), Staszek U., który nie wiem, z jakiego powodu decyduje się na sędziowanie. Tu podobno sędziów biją. Zaczynamy grać. Gra jest równorzędna, ale każde dojście do piłki Stasiu odgwizduje jako faul dla gospodarzy. Jest strasznie stronniczy, pewnie ze strachu, ale już jest 2:0 dla miejscowych, więc nie ma się co bać. Przed samą przerwą zaczyna padać ulewny deszcz, robi się zimno i ciemno. Rzęsisty deszcz leje na nasze ubranie za bramką, trzeba jednak grę przerwać. Biegniemy z ubraniami pod pachą w kierunku zabudowań Zakładu Kąpielowego, aby się schronić i przebrać. W strugach deszczu w ciemnościach już przebrani w ubrania pędzimy gęsiego przez szosę do stacji. Gdy już się zbliżamy, nagle liczymy się, brak jedego z nas. Jest nas jedenastu. Sprawdzamy całkiem po ciemku wzdłuż przydrożnego rowu, nagle w rowie wyłania się sylwetka leżącego. Jest Jasiek, znalazł się. Biegniemy z powrotem do stacji zabierając kolegę, już na pełny gaz. W ostatniej chwili wpadamy na stację i wsiadamy do pociągu. Nie ma czasu. Jasiek jest samodzielny, pracuje jako pomocnik murarza, kupił sobie przed wyjazdem „bączka”, którego wypił tuż po meczu, w drodze wpadł niezauważony do rowu, a wyczerpanego zmorzył sen, więc zasnął. Ale dojeżdżamy do Krakowa szczęśliwie, pełni humoru, zwłaszcza, że konduktor nie zdążył do nas dotrzeć, aby sprawdzić bilety. Na dworcu wysiadamy ze śpiewem. Wszystko się udało.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Prócz piłki nożnej propagowaliśmy jeszcze inne gry, np. wymyśloną przez nas, której nazwy nie pamiętam. Polegała ona na tym, że prowadziło się piłkę tenisową paletkami od pingponga wbijając do bramki przeszkadzającego przeciwnika.

Grało pięciu na pięciu. W zimie uprawialiśmy hokej, do którego odpowiednie kije na wzór prawdziwych potrafił wykonać tylko jeden specjalista stolarz na Dębnikach, gdzieś w okolicach nie istniejącej dziś ulicy Skwerowej. Najczęściej graliśmy na lodowisku na szkolnym podwórku żeńskiej szkoły podstawowej na placu na Stawach.

W tej dyscyplinie „rej wodził” mały Maniek Prząda (obecnie inżynier gdzieś w Jaworznie czy Sierszy). Był on mieszkańcem tej szkoły, albowiem jego ojciec pełnił obowiązki tercjana, dozorcy budynku, miał większe możliwości treningu, bo całymi dniami przebywał na lodzie, mógł więc trenować do woli.

Poza tym organizowaliśmy biegi na przełaj. Trasa biegła sprzed sławnej latarni przed naszym domem wzdłuż ulicy Senatorskiej, ulicą Łowiecką, Salwatorską i Kasztelańską wzdłuż wału na Rudawie lub trasą skróconą, zamiast Kasztelańską ulicą Prywatną (obecnie Mlaskotów) z powrotem pod latarnię, gdzie była meta. W biegu brało udział ośmiu czy dziesięciu chłopców w wieku od dziesięciu do piętnastu lat. Tutaj brylował, choć był najmłodszy z nas, nie żyjący już dziś, późniejszy dobry bokser Wisły, a następnie dyrektor jednej z krakowskich drukarni Władek Łączyński, czy też Łęczyński, zawsze był pierwszy i w dobrej formie mijał linię mety, a nieraz starsi nie zdołali ukończyć biegu ze względu na mordercze tempo, które narzucał.
Nagrody stanowiły słodycze lub owoce, fundowane zwykle oczywiście przeze mnie. Fotografie z tych czasów, zwłaszcza zespołu piłkarskiego Orła przechowuję z pietyzmem. Kronikę opisującą każdy mecz z podaniem składów drużyn i krótkim przebiegiem gry, pożyczył ode mnie nie tak dawno jeden z kolegów i zgubił. Wielka szkoda, bo była to ładna i przyjemna pamiątka.

Latarnia

Latarnia stanowi osobny rozdział w moich wspomnieniach z młodości. Duża gazowa latarnia stała na granicy frontowego podwórka z ulicą Senatorską na równej linii z kioskiem pana Z. Zapalał ją co wieczór specjalny pracownik Magistratu zwany przez nas gaziarzem, mały, charakterystyczny grubasek. Dawała słabe, mdłe światło tak, że wkoło niej panował zawsze półmrok.
Latarnia stanowiła centralny punkt zborny „naszej paki”. Miejsce wokół latarni było jakby salą obrad: aulą do uroczystości, miejscem spotkań; latarnia stanowiła niemal przedmiot kultu. Tu koncentrowało się życie. Wszystkie dyskusje przed- i po-meczowe, zebrania organizacyjne odbywały się tutaj pod latarnią. Randki, spotkania, flirty itp.
Tu przychodziły koleżanki i koledzy z innych ulic np. Jasiek S. aż z ulicy Emaus, Jasiek N. Ze Słonecznej Alina i Irka, Mańka M. z ul. Filareckiej i wielu innych oraz my wszyscy. Zawsze, zwłaszcza w godzinach zmierzchu, otoczona rojem młodzieży obojga płci, wesołej i roześmianej lub milczącej i smutnej zależnie od okoliczności.

Dużo miłych wspomnień łączy się z tą latarnią. Pamiętam, raz, mając trzynaście czy czternaście lat, otrzymałem, zdaje się bez okazji lecz jedynie z sympatii od jednej z rówieśniczek, pierwszy raz w życiu bukiecik bratków. Człowiek w tym cielęcym wieku nie wie jeszcze, co to znaczy, co z tym zrobić. Nie chciałem narażać się na ewentualne wypytywanie rodziców czy rodzeństwa skąd? Od kogo? Z jakiej okazji? Kwiaty nie doczekały się wstawienia do flakonu, bo powędrowały do muszli klozetowej.

Innym razem pod latarnią grono moich rówieśników zorganizowało sobie „fajną zabawę”. Późnym wieczorem, gdy było już prawie całkiem ciemno, przywiązano grubo wypchany papierami skórkowy pulares na długiej niewidocznej czarnej nitce. Położono go na środku chodnika. Jeden z chłopców trzymając drugi koniec nitki, ukrył się w krzakach. Ludzie przechodzący widząc leżący pękaty od pieniędzy pulares, a nie widząc nikogo, schylali się usiłując go podnieść. Nim go uchwycili, pulares pociągnięty nitką odjeżdżał w głąb podwórka. Różna była reakcja nabranych ludzi. Obserwując to z naszego balkonu siedząc w ukryciu gęstych gałęzi drzew zaśmiewaliśmy się do łez, była zabawa nie z tej ziemi, szczególnie, gdy wspomniany katecheta M. też dał się nabrać.

Teatr

Urządzaliśmy też przedstawienia o każdej porze roku z rozmaitych okazji i bez okazji. Scenę stanowiła przedsień lub korytarz przed mieszkaniem jednej z lokatorek, p. Konturek, na pierwszym piętrze naszego domu. Kurtynę, czyli koce lub kapy z łóżka, wieszało się na grubym sznurku. Widownia usytuowana była na schodach, tylko że odwrotnie niż w teatrze, bo schody prowadziły w dół. Wystawiano różne sztuki, czasem pisane przez samych wykonawców. Stroje składały się z rozmaitej części garderoby używanej lub wycofanej z obiegu, szalików, chustek na głowę, fartuchów, kaftaników, czepków itp. Albo robiliśmy je sami z bibuły, drewna, kartonu, tektury, dykty lub z kolorowego papieru.

Pewnego razu graliśmy „Czerwonego Kapturka”. Mnie przypadła rola babci. Leżałem na zaimprowizowanym łożu tapczanie przykryty po szyję, mając tylko widoczną głowę, na którą nasadzono mi duży biały czepek pani Z., jakich dawniej się używało, a ponieważ nie bardzo chciało mi się uczyć na pamięć roli, babcia miała rozłożoną przed sobą gazetę, na której miałem napisany cały tekst. Byliśmy aktorami, reżyserami, autorami, dekoratorami na zmianę, co komu w danej sztuce lepiej pasowało.
Wspomniany Władek, etatowy zwycięzca biegów, był bardzo muzykalny, dobrze grał na organkach ustnych. Jego gra na harmonijce ustnej stanowiła podkład muzyczny spektakli. Wszystko było „OK”, czasem tylko starsza już pani K., znużona niewielkim wprawdzie hałasem, wkraczała na scenę, przerywając sznurek od kurtyny; przedstawienie siłą rzeczy musiało się skończyć. Nie zważała na nasze protesty, nie pozwalała zakończyć sztuki. Zdarzało się to niezbyt często, widocznie była wielbicielką Melpomeny.

Sporcmen i Meta

Stefan Kramarski na ulicy w Krakowie około roku 1930. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci.

W pewnym okresie mojego dziecięco młodzieńczego wieku byłem też redaktorem. Wydawałem mianowicie tygodnik sportowy „Sporcmen”, który z biegiem czasu przekształcił się w „Metę”. Jeszcze niedawno gdzieś w starych szpargałach plątał się jeden z numerów „Mety”. Wyglądało to tak, że na kartkach zeszytu szkolnego kratkowanych lub liniowanych pisałem ręcznie drukowanymi literami różne wiadomości sportowe, z początku zmyślone. Później z ligi guzikarskiej, a jeszcze później już całkiem prawdziwe: nagłówek większymi literami, kredką czerwoną lub zieloną. Po prostu przepisywałem w skrócie najważniejsze wiadomości sportowe z prasy najczęściej z tygodnika „Raz Dwa Trzy” uzupełniając je krótkimi własnymi komentarzami. Wszystko ilustrując obficie fotografiami wyciętymi z tejże prasy. Naturalnie tygodnik wychodził zawsze w jednym tylko egzemplarzu. Ten jeden numer krążył wśród kolegów. O ile pamięć mnie nie myli, periodyk ten ukazywał się przez trzy lata regularnie co tydzień. Zawierał pięć do sześciu kartek zeszytowych spisanych po obu stronach, dość gęsto. Były też tam zamieszczane różne tabelki, wykresy, statystyki prowadzonej już tylko wyłącznie przeze mnie, jako, że redakcja składała się z jednego redaktora, była jednoosobowa. Ze szpalt „Sporcmena” zapamiętałem do dziś jedną charakterystyczną wzmiankę: „W dniu… obywatelka K.K. (moja siostra) pobiła rekord krajowy, europejski czy światowy (tego nie pamiętam) zjadając na obiad jednorazowo trzydzieści sztuk knedli ze śliwkami”. Była to wiadomość autentyczna, jak widać siostra miała „dobry spust”.

Z biegiem czasu już nie zamieszczałem takich wiadomości, choć prawdziwych, ale mało mających wspólnego ze sportem. Późniejsze wiadomości były już fachowe i rzeczowe. Do niedawna wszystkie numery „Mety” miałem ładnie po numerkach poskładane, ale gdzieś zostały wyrzucone przy przeprowadzce do innego mieszkania ze względu na szczupłość miejsca, gdzie mogłyby być przechowywane, bo jak wiadomo, obecne mieszkania spółdzielcze są bardzo małe w stosunku do dużych mieszkań okresu międzywojennego. Pozostał tylko ten jeden plątający się numer.

Krystyna, Janina i Stefan Kramarscy na balkonie domu rodzinnego przy Senatorskiej 27 w Krakowie, ok. roku 1932.

Zapomniałem dodać, że numer zawsze ukazywał się w środę i zawsze terminu dotrzymywałem, miałem więc mało czasu, by z poniedziałkowej rannej prasy przy nawale zajęć szkolnych wyłowić i wypisać te najważniejsze wydarzenia sportowe z kraju i ze świata oraz wyciąć i nakleić różne zdjęcia, a do tego przygotować komentarz, tabelki i wykresy. Nawet myślałem wtedy, że kiedyś zostanę prawdziwym redaktorem, bo mnie ta praca bardzo pasjonowała i interesowała, dawała dużo zadowolenia, ale nic z tych rzeczy nie wyszło.

Boże Narodzenie na Senatorskiej 27 w Krakowie około roku 1930. Zdjęcie ze zbiorów Krystyny Kramarskiej-Anyszek, autorki Książki Babci. Najmłodszy, z przodu, Stefan Kramarski. Za nim, od lewej: Marian Kramarski, Helena z Wilczyńskich Kramarska, Jan Kramarski, Adam Kramarski (stoi obok w białej koszuli). Siostra Krystyna Kramarska trzyma Stefana za ręke, po jego prawej stronie siostra Janeczka Kramarska.

Choinka

W naszej rodzinie bardzo uroczyście i tradycyjnie obchodziło się Święta Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy i 3 Maja. W Wigilię już od samego rana aż do wieczerzy ubierało się drzewko (wtedy nie mówiło się choinka jak teraz, a drzewko). To znaczy my, młodzież, rodzice się do tego nie mieszali. Było to olbrzymie drzewo, przeważnie jodła sięgająca od podłogi aż do sufitu. Mieszkanie było niezwykle wysokie, 2,5 do 3 metrów wysokości. Pamiętam raz były aż dwa drzewka, bo jedno kupiliśmy, a drugie ojciec dostał od kogoś w prezencie. Mieliśmy taką ilość świecidełek, baniek, zabawek, łańcuchów, cukierków, jabłek i orzechów, że starczyło na ubranie obu drzewek i oba pięknie ustrojone stały aż do 2 lutego, bo taki był u nas zwyczaj (zresztą nie tylko u nas).

Zrywaliśmy tylko cukierki i jabłka wiszące na niższych gałęziach, a pozostała całość po rozebraniu drzewka zostawała równomiernie podzielona na wszystkich. Wtedy nie używano jeszcze tak powszechnie elektrycznych lampek choinkowych, więc były tylko zwykłe małe świeczki kolorowe choinkowe na specjalnych uchwytach oraz ognie „bengalskie” zwane obecnie „zimnymi ogniami”.

Miałem też kupione specjalne gasidło na długim drążku do świecenia i gaszenia wyżej położonych świeczek (coś w rodzaju kościelnego). Od samego rana panowało w domu ożywienie, zwłaszcza w kuchni, gdzie smażyło się siedem do ośmiu kilogramów karpia. Proszę sobie wyobrazić, jaka była ilość dzwonków karpia, ile do tego trzeba było użyć masła (bo innego tłuszczu nie używaliśmy) i ile to kosztowało pracy.

Stefan Kramarski

c.d.n.

Stefan Kramarski spisał te wspomnienia na prośbę siostry Krystyny Kramarskiej około roku 1982. Powierzył je jej jako uzupełnienie jej własnych relacji z tych samych wydarzeń.

 

Babcia Krystyna Kramarska-Anyszek dołączyła wspomnienia wujka Stefana Kramarskiego do swoich jako Aneks II, co wujek przyjął z wielką radością (dostał jeden z 10 egzemplarzy Książki Babci wydrukowanych dla grona rodzinnego w latach 90.). (przyp. najstarsza wnuczka)