Nieraz siedzę aż do „po północy” i wcale nie odnoszę wrażenia, żeby to było tak strasznie późno jak kiedyś, kiedy to była „głęboka” noc. Bo dziś niektórzy niewiele przed północą, w najlepsze dopiero zaczynają się bawić. Czas, jakby ulegał skurczeniu, niby niezauważalnie, a jednak… Aż strach pomyśleć co to będzie w przyszłości, kiedy zanikną różnice  między dwunastą w południe, a dwunastą w nocy, zwłaszcza dla tych, spędzających cała dobę w zamkniętych pomieszczeniach przy sztucznym świetle. Już dziś mamy całe, długie podziemne pasaże ze sklepami, kinami, restauracjami i czym tam jeszcze. Kondominia bez balkonów, w których nie otwierają się okna. Szklane klatki-solaria.

        Jak coraz mniej ludzi żyjących w wielkich miastach, zna zapach więdnących liści, igliwia i mchu w ciepłym wiosennym deszczu, albo…

Wystarczy. Miłych snów życzę Wam, wszystkim ludziom z Równi Pochyłej.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dobranoc!

ŚRODA; 17 MAJA ‘89

        Po egzaminie w Oakville i jednej lekcji przy Bloor i Bthurst (St.) uciekam w te pędy do domu. A. na posterunku, krząta się po mieszkaniu. Wypijamy kawę gwarząc o tym i o owym. Mam czas do czwartej i mógłbym jeszcze coś nagryzdać, ale… leniwe wygodnictwo bierze górę. Zamówiłem jeszcze egzaminy przy Airport Rd. w Brampton i po obowiązkach.

        Dzwoniła M-ka. Mają kłopot. Zamówili meble, a sklep nie chce przyjąć od nich czeków, a gotówkę mogą podjąć tylko w swoim oddziale swojego banku. Nas też to zdziwiło po przyjeździe z Niemiec.

        Uczą się „tutejszości”.

        Pouczam A., żeby nie pouczała M-ki, co ma robić, a chodzi o to, że nie mając jeszcze stałej pracy „pchają” się w kupno mebli, w urządzanie się. „Ich problem, nie wcinaj się!” – mityguję A. Może mają pieniądze i „wiedzą co czynią”.

        Siedząc na ławce rzuciłem na zaśmieconą ziemię kawałek folii (opakowania). Facet czytający obok książkę zwrócił się do mnie w te słowy:

        -Don’t you see what you doing? You are littering![Czy nie widzisz, co robisz? Śmiecisz!].

          – Zgadza się, zaraz to podniosę – powiedziałem pojednawczo.

        A ten zaraz uderzył w ton pouczający, tak jak  w „komunie”: – Bo ja, w moim kraju, chciałbym żyć w czystym otoczeniu…

        – So, do I – dodałem siląc się wobec niego na spokój.

        A on dalej, nie ustając w pouczeniach: – Jeśli każdy będzie tak postępował to wtedy…

        Nie dałem mu dokończyć i powiedziałem stanowczo, żeby się zajął swoją, jak sądzę, interesujacą lekturą!

        To tylko moje wyczulenie. Ten mój bunt wobec jego reakcji na moje śmiecenie, wziął się STAMTĄD, gdzie niemal każdy każdemu zwracał, w dobrej lub złej wierze, uwagę. A on, ma całkowite prawo, a może nawet i obowiązek, żyjąc w tutejszej kulturze, przywołać do porządku kogoś takiego jak ja, nie wyglądajacego, jak sądzę na osobnika zdeprawowanego czy tylko niechlujnego. Ta jego reakcja nie miała nic wspólnego z „komuną”.

        Zwłaszcza, że coś takiego zdarza mi się już nie pierwszy raz.

        Powinienem wiedzieć, że śmiecenie jest „be”, a może nawet i dla wielu „bolesne”. Ot, co!

        I kto to robi? Ja, człowiek z aspiracjami. A fe!

        Nadciągnęły upały. 25 st.C., a ma być jeszcze cieplej. Z jesieni w lato, z zimy w g… i taki jest ten rok, jeszcze jeden, który trzeba jakoś przeżyć zrobiwszy coś pożytecznego. Rozmarzyłem się przed A., że warto byłoby wygrać te $7 mln. w Lotto 6/49. A. stwierdziła kategorycznie, że jeszcze nie dorosłem do takich pieniędzy. A. ma zawsze rację. I, co najważniejsze, ona o tym wie. Więc nie wygramy tych siedmiu milionów. Mimo to, A. wypełnia kupon „totka” i wychodząc z domu zabiera go z sobą.

        Ona zawsze wie co robi!

        Ostatni rozdział „Szczurowiska”. Peter Francis Stranger opuszcza Obóz Bratnich Krajów Socjalistycznych. Posądzony o szpiegostwo nagle zostaje odstawiony na lotnisko przez tych, którzy do niedawna jeszcze na niego polowali. Mój bohater to „pyłek” w świecie nonsensu. Nic ponadto! I żeby jeszcze wynikał z tego jakiś morał, jakieś „głębokie” myśli były w tym wszystkim zawarte. Nie, nic z tego. Nic tylko zawyć!

        A może się mylę? Bardzo bym chciał!

PIĄTEK; 26 MAJA ‘89

        W ubiegłą sobotę gościliśmy u siebie R-ów Ż-skich. Zaprosiliśmy też J. K-s (Jotkę) z Bo. M-skim. Po kilku kieliszkach Jotka zaczęła się miotać, przeklinając zamieniła się w czarownicę (bez miotły), w ucieleśnioną  zmorę, w żenującego potwora – w koszmar psychopatii.

        Wywaliłem ich z domu, zwłaszcza, że świadkami tych jej „buzowań” były ich dzieci. Ale nim wyszli, Jotka wylała na mnie wszystkie pomyje, wlazła obcasem w moją duszę. Zabolało, jak cholera!

        Męczyło mnie to przez cały tydzień, zatruwało wspomnienie występu tej opętanej, pijanej czarownicy, psychopatki obrażonej na cały świat, dla której wszyscy są gnojkami, idiotami i debilami. Nic pozytywnego o nikim!

        Odrębny rozdział to moje wcześniejsze, nie tylko wobec niej, wynurzenia, „szczere” i „od serca”. I to się teraz mści na mnie i nie tylko na mnie, bo i na A. Jak mam o tym wszystkim zapomnieć, jak wypluć z siebie cały ten chłam?! Bo na przyszłość – już wiem. Znacznie więcej powściągliwości z mojej strony. Znacznie więcej!

        Zęby. Powód cichej rozpaczy. Podchodzące ropą, w rozsypce, w paradontozie. Dentystka próbuje ratować za ciężkie pieniądze. Zawsze miałem problemy z zębami. Od kiedy pamiętam oprócz innych lekarzy specjalistów w moim życiu najczęściej odwiedzanymi gabinetami, były gabinety stomatologiczne. Jeszcze tam, w Radości chodziłem z M-ą „na drugą stronę torów” do dentystki posługującej się maszyną do borowania o nożnym napędzie(!).

        W zmęczeniu od rana do nocy. Podobno mam opinię dobrego instruktora, a więc w miarę dobrze wykonuję swoją pracę. Dlaczego by więc nie cieszyć się, ale bez zbytniego popadania w dumę.

        Ja nieskromny, „narcyzowaty” człowieczek!

        Piątek, więc kupię sobie parę piw i poczytam wieczorem „Bohiń” Tadeusza Konwickiego. Melancholijną i nostalgiczną jego opowieść dziejącą się u schyłku XIX wieku nad Wilią i Wilejką wśród rojstów, miejsc tyle razy przez niego wspominanych w swojej twórczości. Jakie to nostaligicze, jakie „duszu szczipatielnoje”.

        Żyję z poczuciem „nijakości”. Dlaczego tak właśnie czuję? Przecież żyję w określonej rzeczywistości.

CZERWIEC

NIEDZIELA; 4 CZERW. ‘89

        W kinie na „Little Vera”. W oryginale to byłaby chyba „Wierioczka” – historia wręcz banalna, historia przeciętnej dziewczyny,  sfrustrowanej nastolatki żyjącej na „radzieckiej” Ukrainie, w Odessie. Film zaczyna się ujęciem zadymionego miasta – sowieckiego kiszłaka, w które zamieniono miasta także w innych, poza ZSRR, krajach. Wróciły mi ponure wspomnienia. To chlanie gorzały przy byle okazji, jakby dla zabicia wszechobecnego w ludziach kaca, nie do zabicia, chlania powodującego jeszcze większą zapaść psychiczną. Te rozmowy, a raczej wrzaski skłóconych na siebie „ludzi radzieckich”, wśród których żyje wrażliwe dziewczę o imieniu Wiera, która tylko marzy o wyrwaniu się z tamtej ponurej rzeczywistości.

        Po filmie, ktoś z widzów powiedział, że to obraz bardzo przesadzony. Miałem ochotę się odezwać do tego kogoś i powiedzieć mu, że nie ma racji, bo ja wiem jak tam jest. Ja tam jeszcze do niedawna żyłem! Ale zrezygnowałem z uświadamiania kogokolwiek w obawie, że mógłbym, teraz z kolei ja przesadzić w swoich zbyt emocjonalnych reakcjach.

        Więc, „nie nada”!

        Na naszych oczach dyktator-psychopata dożyna Rumunię, a Zachód przebąkuje nieśmiało o ”nieprzestrzeganiu praw człowieka”. Bo jakże spodziewać się po Zachodzie ostrzejszej reakcji, skoro Ceausescu  spłacił już zaciągnięte wcześniej na  Zachodzie długi, więc po co ostro reagować w imię jakiejś tam niewiele znaczącej, peryferyjnej Rumunii!

        Natomiast W PRL-u wybory. Ci co są za wyborami uważają, że lepszy rydz niż nic. A ci co za bojkotem, widzą w tym jeszcze jedną próbę wbicia klina, wszędzie, gdzie to się tylko da. Zrobić zamieszanie, jak choćby ten sztuczny podział na opozycję konstruktywną i niekonstruktywną, czyli nieugiętą, nie dajacą się złapać na lep komunistycznych obiecanek-cacanek. Teraz wciągają w tę zabawę emigrację. Ci którzy pójdą do glosowania to są „cacy”, a ci drudzy to są „be”.

        Jestem za bojkotem, tej całej farsy, jak wszystkie głosowania pod nadzorem komunistycznym i przez nich liczonymi głosami, wiadomo z góry z jakim wynikiem! Nie poszedłem w roli mięsa (armatniego) wyborczego. Zbojkotowałem tę całą „trzydziestopięcioprocentową demo(no)krację”. To tak jakby demokrację można było określać, niczym alkohol, w procentach, jak się już przede mną ktoś tak wyraził. Dziś zasługujemy na 35%, a w przyszlości, jak będziemy grzeczni i dziś i jutro, to może i nawet na 100%, ale to i tak nie będzie miało większego znaczenia, bo nawet jeśli odsunie się komunistów od władzy, oni zrobią wszystko, żeby na tym nie stracić i przefarbowani w demokratów, katolików, stu i więcej procentowych Polaków, nie dadzą sobie zrobić krzywdy. Bo taka jest już ich „rasa”. Włos im z głowy nie spadnie, jak dotychczas nie spadł. Vide upadek stalinizmu! Bo najwidoczniej ta cała „lewizna” omotająca coraz bardziej świat, jest jak apokaliptyczna Bestia, ranna, ale ciągle żywa.

        Bez wątpienia to jest Kara Boża!

        Najbardziej boli bezsilność, zwłaszcza, że zaczął się proces wydzierania Wielkiemu Inkwizytorowi coraz większych obszarów wolności, a tu nagle grupa tzw. realistów (z czarciego nadania) mówi o robieniu małych kroków, o stopniowym demokratyzowaniu się naszego społeczeństwa, które przecież demokrację ma od wieków w swym społecznym krwioobiegu, ma to jeszcze od czasów I-szej Rzeczypospolitej! Kiedy cały dzisiejszy  (jaśnieoświecony) Zachód zipał  w tyranii mniejszej lub większej!

Skoro komuna idzie na ustępstwa, to znaczy, ze została do tego zmuszona, więc należałoby ją tak przycisnąć do muru, aż dałaby się zamknąć w stworzonych przez nią klitkach M1 lub co najwyżej M2, odgrodzona od reszty społeczeństwa i zmuszona do stania w kolejkach za pensje lub emerytury i renty jakie miała większość Polaków. Tak powinno być! Tylko kto to ma zrobić, skoro jest jak jest?