Co Ryfka Mendel miała na  myśli, pisząc o swojej dozgonnej wdzięczności za okazaną pomoc, trudno było dociec. List pisany był do starej Kokunichy, która mieszkała ściana w ścianę z Ryfką, Polki, dobrej sąsiadki, ale kobiety jadowitego języka i niewyparzonej gęby.

To, że Ryfka napisała akurat do niej nikogo nie dziwiło, bo rodziny żadnej już nie było, a obie baby znały się od „prawieków”.

„Ta Ryfka Mendlowa, co to wedle Kokunichy mieszka” – mówiono.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W takim określeniu mogła się mieścić głęboka charakterystyka psychologiczna, mogło się mieścić określenie miejsca, topografia miasteczka i nie wiadomo co jeszcze, ale na pewno nie mieściła się niechęć czy nie daj Boże wrogość.

Ryfka i Kokunicha – tak jak wszyscy inni – byli członkami wspólnoty, prawie rodziny, w której nikt nie zauważał narodowości czy pochodzenia.

Z całą pewnością lubiły się zwykłym małomiasteczkowym lubieniem, pomagały sobie i siedząc wieczorami na przyzbach statecznie plotkowały, ale czy w chwilach terroru Kokunicha zaryzykowałaby i pomogła Żydówce – tego nie wiedział nikt.

Cóż zatem to podziękowanie miało znaczyć – nie wiedziano. Może sarkazm, może wyrzut, a może szczerą, głęboką wdzięczność za uratowanie życia…

Po wywiezieniu Ryfki z wnuczkiem Izaakiem nastał dziwny czas i chociaż życie szło swoim trybem, to groza wisiała nad miasteczkiem, a już szczególnie nad Kalterami. Wszyscy bowiem wiedzieli, że są Żydami i tylko jedno słowo rzucone umyślnie czy nieumyślnie mogło na nich sprowadzić los Ryfki.

I jak to czasem w życiu bywa, o czymś ogromnie ważnym zadecydowało coś bardzo nieważnego, nieomal przypadek.

Otóż Obersturmführer Hans Oehlers, nie był specjalnie szczęśliwy z powierzonego mu stanowiska szefa gestapo w malutkim, galicyjskim miasteczku. Nawet szerokie uprawnienia obejmujące prawie pół powiatu nie dawały mu żadnej satysfakcji, bo czuł w sobie moc i przeznaczenie do wyższych spraw, ale robił dobrą minę do sytuacji i ze swoją pozycję postanowił wykorzystać najlepiej jak mógł. A mógł wiele, albo nawet bardzo wiele! Mało powiedziałem! Na swoim terenie Hans Oehlers mógł w zasadzie wszystko! Takie przynajmniej miał głębokie, wewnętrzne przekonanie. I tak jak wielu „wszechmocnych” mógł sobie pozwolić na miłą, uśmiechniętą twarz, „wielkopańskie” gesty i zachowania.

Jedną z pierwszych wizyt, którą zrobił podczas objazdu „swoich włości” była ta u pana Eustachego Dornickiego – właściciela miejscowego majątku Dorniewo, który obejmował parę folwarków oraz zespół zakładów wytwórczych, w skład którego wchodziła cegielnia, młyn, browar i wytwórnia świec i stearyny.

Córka pana Eustachego – piękna Roma Dornicka – wyszła za mąż za Karola Freya – syna aptekarza Franciszka Freya i miała z nim ową Dusię – późniejszą żonę Jacka Woźniaka – szefa wydziału do zwalczania przestępstw gospodarczych powiatowego urzędu bezpieczeństwa publicznego.

Przez niektórych, okolicznych ziemian małżeństwo Romy z Karolem uważane było za mezalians, bo Dornickich miano za „półtorej szlachty”, ale sam pan Eustachy nigdy tak nie uważał, widząc w domu Freyów dawne umiłowanie tradycji, patriotyzm i otaczający go szacunek.

Zresztą obaj panowie znali się prawie od dzieciństwa, a nawet spędzili jakiś czas razem w czasie studiów we Wiedniu, gdzie pan Eustachy zgłębiał agronomię, a pan Franciszek farmację.

Z tym „zgłębianiem”, różnie bywało, bo zdaje się, że hulali niezgorzej, ale nikt tego nie wspominał, a wybryki młodości z biegiem czasu pokrył kurz zapomnienia.

W późniejszych latach, mieszkając w jednej okolicy odwiedzali się nawzajem, zapraszali przy różnych okazjach i z tych wizyt wykluło się małżeństwo dzieci.

No więc pierwsza wizyta obersturmführera Hansa Oehlersa była właśnie we dworze Dornickich, do którego wprosił się na kolację.

Atmosfera była chłodna, ale gestapowiec zdawał się nią nie przejmować.

-Rozstrzeliwania??? Jakie rozstrzeliwania? Ależ ja nie mam z tym nic wspólnego, Herr Dornicki. Nic a nic! Ja jestem oficerem policji i jako policjant pilnuję porządku! Cóż w tym złego? Przecież – na miły Bóg – porządek musi być!

Oehlers robił prawie obrażoną minę, że ktoś w ogóle mógł go posądzić o zabijanie Żydów.

I w tym momencie – jakby dla oderwania się od „niecnych posądzeń” wykrzyknął:

-A coż to za wspaniałe wędliny? Jaka szyneczka, salceson, kiełbaska! Słyszałem, słyszałem – wy Polacy lubicie dobrze zjeść! A skąd takie specjały jeśli wolno spytać?

-Mamy tu w miasteczku doskonałego masaża…

-Któż to taki? Może sam go odwiedzę i zakupię wędlinki.

Nastąpiła chwilka milczenia, ale odwrotu nie było.

-To Kalter.

-Aaaa, Kalter? Zapamiętam, zapamiętam. Nazwisko jakby znane. Czy nie Niemiec?

-O nie, nie! Dobry Polak. Dobra rodzina. Rzeźnicy i masaże od dawna.

– Kalter, co? Polak?

I gestapowiec zmrużył swoje wyblakłe oczy i uśmiechnął się półgębkiem.

I to zdarzenie, choć na pozór błahe – ocaliło Kalterów. Inna rzecz, że mogło nie ocalić, a wręcz przeciwnie – wysłać do obozu, albo po prostu pozbawić życia, ale stało się inaczej. Głównie dlatego, że Oehlers lubił dobrze zjeść i wypić, ale także dlatego, że ptaszek nie mógł mu uciec z garści. Zawsze przecież mógł mu mu przyciąć skrzydełka, albo poderżnąć gardziołko. Póki co jednak można mu było pozwolić na przynoszenie wybornych wędzonych polędwiczek, karkóweczek i boczusiów.

Taki był mniej więcej tok myśli obersturmführera Hansa Oehlersa, który w ten wczesnogrudniowy dzień 1939 roku opychał się dobrym, polskim jedzeniem we dworze państwa Dornickich.

W konsekwencji Szymon Kalter trwał i mógł – a raczej musiał pracować. Inna rzecz, że Niemcy nigdy nie podnieśli wobec niego żadnego zarzutu. Niemałą zasługę miał też w tym prałat Noga, który ostentacyjnie pozdrawiał Kaltera słowami „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus”.

Tak trwało aż do wiosny następnego roku.

Tymczasem Niemcy zachłystywali się zwycięstwami i ich gazety podawały entuzjastyczne wiadomości o sukcesach niezwyciężonej armii niemieckiej.

Takie tygodniki jak Das Reich, Die Wehrmacht, Das Schwarze Korps, a także polskie gadzinówki, z Kurierem Krakowskim na czele, pławiły się w peanach na rzecz Trzeciej Rzeszy.

Miasteczko przyjmowało to wszystko bez szemrania, bo co tu było szemrać, ale coraz więcej chłopców i dziewczyn szło „do lasu”  organizować się w oporze przeciw okupantowi.

Szymon Kalter pracował w pocie czoła, zaopatrywał ludzi w mięso, a gestapowców w smaczne wędlinki. Inna rzecz, że zawsze płacili. A przecież mogli nie płacić. Przychodził Schielke, Vogel, Steiner, a czasami nawet sam Oehlers. Byli poprawni, mówili swoje guten morgen, wybierali wędlinki, płacili i wychodzili. Czasem żartowali, a Szymonowi od tych żartów za każdym razem zamierało serce.

Ich mundury, skórzane płaszcze i odgłos wysokich butów wnosił do Kalterowego boiska mimowolną trwogę. Czasami też kazali sobie zakupy przynosić do biura i Szymon szedł wtedy wolno, jakby go prowadzono na gilotynę.

Jego ojciec nie pokazywał się nigdy. Siedział w ogrodzie, osłonięty rozłożystym krzakiem pigwy i starał się być niewidoczny. Od tamtego, wrześniowego załamania był innym człowiekiem i wyglądało na to, że odsunął się od wszystkiego. Nawet, a może przede wszystkim od syna.

Życie miasteczka wróciło do jako takiego rytmu.

Co prawda w okolicy zdarzały się aresztowania i obecność najeźdźców dusiła oddech, ale mimo to, w tych pierwszych miesiącach zdawało się, że Niemcy ciągle jeszcze próbują zachować jakieś pozory.

Wczesnym latem 1940 r. wszystko uległo dramatycznej zmianie, która ten pozorny spokój wywróciła do góry nogami.

Zaczęło się od mało istotnego wypadku.

Mieszkający nad apteką gestapowcy mieli do pomocy służącą, która sprzątała biuro, prała i prasowała.

Nazywała się Stefka i jak mówiono „dziwka była jakich mało”! Nie to żeby Niemcy coś tam z nią mieli! Nic z tych rzeczy! Jeszcze by tego brakowało! Byli urzędowi, w nieskazitelnych mundurach, nawet eleganccy, a Stefka to była przecież zwykła dziewucha spod Kalnicy…

Był taki zwyczaj, że Stefka zbierała deszczówkę na pranie dla Niemców. Nosiła wiadra z wodą, chlapała po schodach – ot, zwykły szturpak, który nie miał poszanowania dla cudzej własności. Jednocześnie czuła, że ociera się o władzę, i że w jej mniemaniu, wolno jej więcej niż innym.

Najmłodszy syn Franciszka Freya – Staszek Frey – był weterynarzem i pracował w okolicy lecząc gospodarskie zwierzęta. Do ojcowskiej apteki przyjeżdżał po lekarstwa i opatrunki.

Któregoś dnia przyjechał konno po jakieś specyfiki dla chorej maciory. Konia uwiązał przed apteką i wszedł do środka pogadać z ojcem i ze starszym bratem Karolem.

Akurat w tym czasie Stefka niosła w wiadrach deszczówkę i uwiązany koń stał jej jakoś na drodze.

– Nastąp sie! – wrzasnęła Stefka – nastąp sie choliro jedna, bydle zatracone! Staszek słyszał babskie krzyki, wyszedł z apteki i zawołał:  – Stefka – co ci mój koń wadzi? Idź lepiej wysługuj się szwabom, a konia zostaw w spokoju!  Ale Stefka czuła swoją moc i jak nie chlusnęła deszczówką w koński pysk i jak nie grzmotnęła pustym wiadrem po koniu! Inna rzecz, że uderzyć nie zdążyła, bo po nagłym chluśnięciu koń szarpnął się jak dźgnięty ostrogą i stanął dęba zrywając lekko przywiązane do drzewa wodze. Wiadro potoczyło się z hukiem po bruku, a z górnych okien wyjrzał jakiś gestapowiec. Staszka zaś poniosło do reszty!

– Stefka tłumoku jeden – ty gestapowska dziwko! Jak ja cię wodą zleje to się do śmierci suszyć będziesz!!!

I niby na tym się skończyło. Staszek uspokoił konia, Stefka poszła klnąc na czym świat stoi i wyglądało na to, że awantura została jako tako zażegnana, ale przecież nie ze wszystkim.

Staszka aresztowano jeszcze tego samego dnia. Czy zdarzenie ze Stefką miało coś z tym wspólnego, doprawdy trudno powiedzieć, ale tak to się jakoś zbiegło.

Następnego dnia w miasteczku gruchnęła makabryczna wieść o aresztowaniu kilkunastu innych, oraz o nagłej rewizji w domu Kalterów i zabraniu starego Israela, którego bez pardonu wyciągnięto spod jego krzaku pigwy i wywieziono.

Stało się jasne, że „eleganccy” Niemcy „zdjęli rękawiczki”.

Gazety przynosiły wiadomości o błyskawicznych zwycięstwach we Francji, której kapitulacja była nieunikniona.

Niemcy czuli się niezwyciężonymi panami Europy.

Aresztowanych zabrano w niewiadomym kierunku. Nikt nic nie wiedział. Roztrzęsiony Szymon Kalter przyszedł do Freyów już o świcie.

-Ojca zabrali…

-A u nas wzięli Staszka…

-Panie Frey – Szymon Kalter zniżył głos – niech ich pan ratuje. Ja dam dużo pieniędzy. Naprawdę dużo. Niech pan idzie do Oehlersa… I Szymonowi głos drżał i ręce latały jak w febrze.

-Tu nie o pieniądze idzie, Kalter. I ja mam duże sumy. Ale czy to pomoże? Czy pomoże?

Ale  poszedł! Zdjął z twarzy „obrażoną” minę, wziął pieniądze i poszedł. Po niemiecku – jak wcześniej wspomniałem – mówił płynnie.

Ale Niemcy byli lodowaci. Obersturmführer Hans Oehlers nie dał żadnych wyjaśnień za wyjątkiem tego, że Niemcy muszą dbać o swoje interesy i muszą się bronić przed tymi, którzy w nie godzą.

Pan Franciszek nie mógł zrozumieć co ma kłótnia jego syna Staszka ze służącą, do interesów Wielkiej Rzeszy i naiwnie zaproponował łapówkę. Nigdy tego nie robił, był prostolinijnym służbistą i w innych warunkach nie dopuściłby nawet myśli o przekupywaniu kogoś, a tym bardziej znienawidzonej władzy, ale zdecydował się na ten desperacki krok w chwili strasznego lęku o syna.