Rozmawiamy w domu państwa Elżbiety i Bogdana Gajewskich o emigracji, pracy w Kanadzie i życiu polonijnym.  Wszyscy jesteśmy niezwykli, ale część z nas jest bardziej niezwykła i do tej kategorii należą pp. Gajewscy.  

Goniec: Może zaczniemy od tego, jak się poznaliście?

Bogdan Gajewski: – O, bardzo dobry temat, bardzo dobry temat.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ela Gajewska: –  Blisko 50 lat temu. Ja poszłam jako debiutantka, pierwszy raz w życiu na bal do prywatnego klubu medycznego w Szczecinie, siostra mnie zabrała. Ona była cztery lata wyżej na medycynie, a Bogdan oblewał swój dyplom inżyniera mechanika Politechniki Szczecińskiej. Zaczął tańczyć ze mną, trochę popijał wtedy, bo to okazja była specjalna.

Bogdan Gajewski: –  Nie trochę, bo to już trzeci dzień byłem po obronie dyplomu.

EG: – No i gdzieś tam zaczął mnie przyciskać za bardzo. I ja zaczęłam się trochę tak bronić i on mówi, nieźle wyglądasz. Siostra prowadziła bal i jak się skończył, to już nie było tramwajów i autobusów, to już była druga, trzecia w nocy. To ona mówi, to teraz odprowadzisz nas do domu. On mówi, bardzo chętnie. Po końcowym przystanku to jeszcze było 15 minut piechotą, bo to taka dzielnica willowa nad jeziorem za miastem. Pod bramką widzę, że firanka w kuchni „chodzi”, mama nie śpi tylko czeka, kiedy córki wrócą. Myśmy się odwróciły i lecimy do domu. A Bogdan mówi, no zaraz chwileczkę, ale jak się spotkamy? I ja mówię, to zapamiętaj numer telefonu.

– BG: – I powiedziała 7 3 6 8 8. Do dzisiaj pamiętam.

– Tak się zaczęło?

EG: – Tak się zaczęło, pobraliśmy się w dwa lata później, po tym jak byłam na pierwszym roku i jak się poznaliśmy, na trzecim roku spodziewaliśmy się potomka, pierwszego i jedynego syna Karola. Potem ja skończyłam swoją stomatologię, otworzyliśmy gabinet, pracowaliśmy przez sześć lat jeszcze. Bogdan na uczelni popełnił doktorat z lotnictwa. Tak, że to było ciekawe, krótkie, bujne życie. Dużo się działo.

– W tym sensie krótkie, że w Polsce?

– EG: W Polsce. I wtedy przyszły różne represje, przychodzili studenci i mówili panie adiunkcie chodzą za panem. Mnie nie przedłużyli zezwolenia na praktykę, bo trzeba było podpisać jakiś lojalności jakieś paskudztwa takie. Tak że myśmy się nawet zastanawiali czy by nie rzucić naszej pracy dziennej i nie robić na przykład…

BG: – Kowalstwa artystycznego czy coś innego.

EG: – Czy kupić jakiś kawałek ziemi…

– Mieliście takie pomysły, że to, w czym zdobyliście wykształcenie; że to nie musi być wasza droga życiowa?

BG: – Tak jest

EG: –  I wyglądało na to, że to nie może być, dlatego że zaczęliśmy być bardzo związani z zewnątrz różnymi narzucanymi nam rzeczami, których myśmy nie mogli jakoś strawić. W pewnym momencie ja mówię do mojej mamy, że wiesz co, chyba zrobimy usługi pogrzebowe; moja mama na kolana upadła i mówi ja się modlę do Boga, żebyście tego nie zrobili.

BG: – Mieliśmy różne pomysły, witraże chcieliśmy robić… to był stan wojenny.

EG: – Zanim był stan wojenny to pojechaliśmy do Norwegii, ja miałam moją najlepszą przyjaciółkę z medycyny, która wyszła za mąż za Norwega, mieszkała w Oslo, tam skończyła swoje medyczne studia, i myśmy pojechali do nich w lipcu.

BG: – Wtedy wszyscy mogli jeździć

EG: – Przez chwilę

BG: – 81 rok

– Wiele młodych ludzi nie zdaje sobie sprawy z tego, myśmy nie mieli paszportów w domu, i że każdym razem trzeba było występować o ten paszport i władza ludowa łaskawie albo go dawała albo odmawiała.

BG: – Nam dała, pod warunkiem, że zostawimy syna w Polsce, że możemy pojechać odwiedzić jej znajomą w Norwegii.

EG: – No i poszliśmy do tamtejszej szkoły, czyli na Uniwersytet Medyczny i oni mówią że pomimo, że już mam dyplom medyczny, to najszybciej by było go nostryfikować w ten sposób, że ostatnie dwa semestry skończyć w ich uczelni, tak że od lipca do grudnia bym się uczyła norweskiego, który jest doskonały do nauki; szybko można się nauczyć.

        No, ale pod koniec grudnia ja nie mogłam się uczyć, trzy razy to samo czytałam i cały czas myślałam o Świętach, o dziecku, o rodzicach itd. Tak że Bogdan mówi, trudno, jedziemy na Święta i po Świętach spróbujemy przyjechać z synem. I nam się przesunęło o trzy lata, bo nie mogliśmy wyjechać.

BG: – W stanie wojennym każdy doświadczył tego na swój sposób.

        Mam dwie uwagi na temat stanu wojennego. Pierwsza, to jest taka, że w sumie nasz gabinet stomatologiczny, był ośrodkiem wymiany informacji, ulotek i wszelkiego rodzaju tajnych różnych rzeczy, dlatego że jak pacjenci przychodzili, siedzieli w poczekalni, potem przychodził pacjent do pokoju,  gdzie był zabieg zostawiał to, co trzeba dla następnego pacjenta, który przechodził, brał i wychodził; tak że mniej więcej, był to fajny lokal konspiracyjny.

        I druga sprawa, jest taka, mam tutaj pewien żal do mediów, generalnie w Polsce,  tego spojrzenia na stan wojenny, dlatego że bardzo się gloryfikuje ludzi, którzy byli internowani. On nie był taki biedny miał dach nad głową, miał jedzenie itd. Natomiast te żony, co zostały z dziećmi to były kobiety, dwoje dzieci. I teraz tak trzeba coś kupić trzeba stanąć w kolejce. Dziecko choruje… One były najbardziej poszkodowane w stanie wojennym, ci mężowie, no ja wiem, że to nie jest przyjemne, być internowanym, ale jak się porówna ilość, że tak powiem trudnego czasu, to moja sympatia jest po stronie tych kobiet z dziećmi.

– Ja jeszcze mam do tego takie podejście, że nie należy się z klęski robić zwycięstwa; jeżeli ktoś siedział, to znaczy, że go złapali, jak złapali to znaczy, źle działał; to tak tak było, że z demonstracji siedzieli ci, którzy słabo biegali. Z własnego doświadczenia wiem że była absolutna dezynwoltura, jeśli chodzi o środki bezpieczeństwa i potem no właśnie kończyło się to w taki, a nie inny sposób. Nie sądzę, żeby to był jakiś powód do chwały. Szczerze mówiąc.

BG: – Dobrze, wracamy teraz do wyjazdu. No więc, w końcu żeśmy się zdecydowali na wyjazd, mój kolega pojechał do Afryki Południowej, bardzo dobry inżynier i on pojechał do Afryki Południowej, napisał list, że „słuchaj tu wszystkich przyjmują, dyplomy uznają, nie ma sprawy, ja pracuję w elektrowni i  przyjeżdżaj”.

        No to spakowaliśmy się i wtedy jeszcze na szczęście nie było komputerów i w jednym okienku złożyłem podanie o wyjazd z dzieckiem

EG: – A ja notarialnie potwierdziłam zezwolenie na wywóz dziecka, sztuk jedna.

BG: – Czyli, że zostawiam żonę w kraju, a w drugim okienku, na drugi dzień, żeby nie było, że w tym samym, złożyłem w imieniu żony podanie o jej wyjazd jako osoby samotnej. No i  ponieważ nie było komunikacji, a na to liczyliśmy, pomiędzy różnymi okienkami, koniec końców dostaliśmy paszporty.

EG: – Dostaliśmy paszporty Bogdan przyjechał do domu i mówi; dostaliśmy paszport z Karolem; a twój musisz odebrać osobiście. Jest piątek popołudnie i mówi jedziemy w jedną stronę, podszedł do szafy, ja też, wyjęliśmy z szafy parę ręczników, parę ciuchów. Dokumenty były w  takiej tubie przygotowane już od trzech lat, tak że pojechaliśmy po mój paszport, pojechaliśmy na jakieś letnie kolonie pod Bydgoszczą po naszego syna, który był z moją siostrą i do granicy…

BG: – Wszystko zostawiliśmy, nic nie braliśmy ze sobą i goli pojechaliśmy do Grecji, i tam się okazuje, że do Południowej Afryki nie pośredniczą w niczym, dlatego „że tam jest rasizm”. Wobec tego stoimy na korytarzu i oni mówią, słuchajcie, to gdzie chcecie jechać? Ja pytam, jakie mamy możliwości? Australia, Stany, Kanada i macie 5 sekund na decyzję. Nie ma czasu, bo kolejka jest, to dokąd chcecie jechać, a… do Kanady. Dobra, do Kanady. I tak wyszło. Osiem miesięcy siedzenia w Grecji…

EG: – W hotelu w Atenach, najtańszy hotel.

BG: – Ja mam bardzo duże uznanie dla Greków i mam taki, jak to się mówi, ciepły punkt w moim sercu dla nich, dlatego że dzięki nim mogłem pracować i pracowałem w swoim zawodzie. Mianowicie gość sprowadzał maszyny z Niemiec, które były takie bankruptcy sale, i on je remontował i sprzedawał na Bliski Wschód. Z chwilą, kiedy wprowadzili maszyny sterowane numerycznie to był problem co z nimi zrobić, bo on nie wiedział. Wobec tego ja powiedziałem, że wiem, jak to robić i mogę mu pomóc i żeśmy te maszyny szykowali właśnie tam na eksport.

        A po jakimś czasie skończyły się te maszyny i on mówi, Bogdan już nie ma pracy dla ciebie, a ja mówię, no trudno. Mówi, no chyba, że chcesz na produkcji pracować, jako tokarz. A ja mówię, bardzo chętnie, ja tam się pracy nie boję, pracowałem jako szliferz, tokarz, ślusarz, tam wszystko robiłem, było bardzo dobrze. Grecy nas ujęli tym, że mieli bardzo duży szacunek dla ludzi, którzy pracują i są rodzinni. Pewnego razu właściciel mnie, że tak powiem pożyczył dla swojego kuzyna, który miał warsztat dalej, i w piątek wieczorem przychodzi do płacenia i ten kuzyn mówi, ja nie wiem, ile ci płacić, co i jak, to musisz do szefa się zgłosić. Ja pojechałem do hotelu, przychodzę zadowolony w piątek wieczór, to już rodzina, weekend. Żona pyta, a pieniądze masz, a ja mówię, nie mam. No i tu pukanie do drzwi; z zamiasta do downtown przyjechał Grek z pieniędzmi, żeby mi zapłacić w piątek. Pokaż mi dzisiaj  takiego faceta.

EG: Zdarzyło się, że Bogdan nie poszedł do pracy, uprzedził, że ma interview w kanadyjskiej ambasadzie i przyszła w piątek wypłata, a szef płaci tyle co zawsze, a Bogdan, zaraz ale ja nie pracowałem jeden dzień,  tak, ale mnie uprzedziłeś, ty masz rodzinę.

BG: Dla Greków mam bardzo duże uznanie.

– Czyli z Grecji do Kanady na tzw. sponsorstwo rządowe?

EG:  Rządowe, podpisaliśmy program, że zwrócimy pieniądze za bilet i za badania medyczne.

        Cztery tysiące dolarów przez dwa lata spłacaliśmy. I to był nasz priorytet. Oczywiście, wiedzieliśmy że 9 tysięcy uchodźców w Atenach siedziało i czekało na okazję do wyjazdu.

– Wylądowaliście w Ottawie, Toronto?

BG: Wylądowaliśmy w Ottawie i w sumie nikt nie przyszedł na lotnisko. Pogubili nasze bagaże, to nie mieliśmy bagażu, tak że wychodzimy goli. Ktoś miał na nas czekać. Nikt nie czekał i w końcu idziemy do tego posterunku, na lotnisku i pytamy co mamy zrobić. Oni pytają, kto wy jesteście w ogóle, o co chodzi. Pokazujemy papiery, że mieliśmy ten Landed Immigrant Visa  i że przejechaliśmy, bagaży nie mamy, i nie wiemy co zrobić. Oni mówią, wiesz co, takich imigrantów to wiemy, że rząd, jak sprowadza, to pakuje do hotelu downtown, to pojedźcie tam. No ale jak tam pojechać? A tu taki samochód będzie jechał to się zabierzecie nimi.  Pojechaliśmy, tam była pierwsza w nocy, i do hotelu przyszedł  na drugi dzień ten przedstawiciel Immigration i  przeprosił, że nie mógł przyjechać. No i tak się zaczęło.

– I co, zaczęliście pracować w swoich zawodach, czy?

BG: Podpisaliśmy przed wyjazdem, że zaakceptujemy każdą pracę.

EG: Trochę były mylące te informacje, bo powiedzieli, że dentysta od razu będzie pracować bardzo łatwo. Natomiast inżynier mechanik…

BG:  Okazało się odwrotnie.

EG: Bogdan zaskoczył w tym samym roku co przyjechaliśmy, a ja po trzech latach zdawania egzaminów. Nie dokończyłam zdawania egzaminów i pierwszy dzień, jak podjęłam decyzję, że nie zdaję tych egzaminów, to zorientowałam się, że są pory roku, wyspałam się, zobaczyłam, że dziecko urosło i ten stres jakoś tak odleciał. Dobrze się stało dlatego, że kariera medyczna byłaby na pewno ceną za życie rodzinne, czy zainteresowania.

–  Ale jest taka presja i myślę że człowiek ma takie granice,  takie furtki, które otwiera, i jak otworzy i przejdzie na drugą stronę, to  zaczyna wtedy pełniej żyć i rozumieć że jednak tak jak koń dorożkarski miał klapki na oczach i zawieszony worek z sianem przed sobą…

BG: – Ja pracowałem w firmie, firma się nazywała Filtran, byłem jedynym mechanikiem, a reszta osób, to 12 osób, firma bardzo mała, ale to byli ludzie z elektroniki, i z chemii, i oni robili podzespoły, do czego się dało, do satelitów, do rakiet, do różnych takich rzeczy tam drobne i elektroniczne rzeczy, ale nie mieli pojęcia, jak to wytworzyć. Mieli ideę, jak to ma działać, ale trzeba to było upakować zmieścić na jakiejś płytce, coś takiego.

EG: – Jednego dnia Bogdan robił czujnik do  czterech żołądków krowy, drugiego dnia jakiś element do kosmicznego wysięgnika kanadyjskiego.

– Ale to fantastyczna praca!

BG: – Świetna! Szef firmy dał mi kartę kredytową. To był  1983 rok. Ja dostałem od niego kartę wartą 50 tys. dolarów i mogłem kupować co chciałem do tej produkcji; mówi, Bogdan, ja nie wiem, co się robi, jak się robi, weź kup i zrób. My musimy to zrobić. Oni sprzedawali know how, bo robili prototypy i sprzedawali dalej jako możliwość produkcji. Przez trzy lata byłem w tej firmie, to była piękna praca, bo codziennie było coś nowego.

EG: – Firma się rozrosła, a potem została kupiona przez Amerykanów i Amerykanie przenieśli ją do siebie i wygasili tutaj.

– Jak to się stało, że w 89 roku dostałeś pracę dla rządu?

BG: Z gazety. Żona przyniosła mi gazetę i mówi słuchaj tu piszą, że poszukują do aviation w rządzie.

– Interesowało Cię to?

BG: – Nie, w sumie myślę, tu mam taką dobrą pracę, co ja będę gdzieś chodził, coś szukał.

EG: Firma wtedy jeszcze dobrze  operowała. W ogłoszeniu było parę rzeczy, których Bogdan nie miał i  mówi, wiesz nawet nie ma co iść na to interview do rządu. Raz że francuski, dwa, że myśmy nie kwalifikowali się jeszcze do obywatelstwa, a trzecie już nie pamiętam. Aha i prawo lotnicze trzeba było znać, a ja mówię, a co ci szkodzi zobaczyć. To będzie następne doświadczenie i Bogdan wybrał się do budynku rządowego, żeby się spytać o książkę, o prawo lotnicze, bo w bibliotece nie było.

BG: W tym czasie można było wchodzić do budynków jeszcze normalnie bez okazywania  niczego. Jak byłem tam w bibliotece. To było na siódmym piętrze chyba i pani mówi, jeszcze tej książki nie ma, ale jeden z naszych pracowników pożyczył, to idź do niego to może ci da; to gdzie ten pracownik jest?, a tam, na trzecim piętrze, biurko numer siedem. Tam pojechałem i mówię, przepraszam chciałem tę książkę na temat prawa lotniczego.

        Dlaczego ta książka ciebie interesuje? I tak rozmawialiśmy, a skąd przyjechałem. A co robię. Dlaczego lotnictwo cię interesuje?

EG: On się wypytał, a żona, a dzieci, a w Holandii postdoc…

BG: I dał mi tę książkę i tak się umówiliśmy, że jak przyjdę na interview, bo miałem interview już zaklepane to tę książkę mu oddam, bo to w tym samym budynku miała być rozmowa. Przychodzę na interview, patrzę a on siedzi  w komisji.

        Dostałem stanowisko wtedy inżyniera korekty, Corrective Action Engineer to się nazywało w ministerstwie transportu, wydział lotów cywilnych.

– Czy to jest ten wydział, który się zajmuje badaniem katastrof i wypadków?

BG: No to właśnie to był ten profil korekty. Chodziło o to. W ogóle cała koncepcja, a warto to powiedzieć, że cała koncepcja lotnictwa jest zupełnie inna w Ameryce i w Europie.

        W Europie jest tak, że mamy zakład produkcyjny i założenie jest takie, że oni wiedzą, co robią itd., nikt inny się nie zna, tylko oni, jest tajemnica producenta itp. czyli oni wiedzą co robią.

        Natomiast w Ameryce, w Australii,  sprawa polega na tym, że rząd decyduje o tym, czy dany produkt może być na rynku. Czyli, jeżeli ktoś produkuje samolot i chce wozić ludzi to musi się do rządu zgłosić i powiedzieć, że ma samolot, który jest w stanie przewozić ludzi, a rząd mówi, no dobra, fajnie, ale czy on jest bezpieczny, czy może lecieć i tak dalej. W związku z tym rząd deleguje swoich specjalistów, inżynierów, którzy sprawdzają tego producenta, wymogi.

        I potem  rząd ma grupę specjalistów czy od samochodów czy samolotów itd. No i ja byłem w tej grupie samolotowej.

        Jeśli produkt jest na rynku to kto odpowiada za bezpieczeństwo samolotów? Nie producent, tylko odpowiada rząd! Bo rząd zweryfikował, zatwierdził. Wobec tego producent mówi, to nie nasza wina, a rząd tak chciał, wasz problem.

        No i właśnie chodziło o to, że przedstawiciel rządu musiał  znać się na lotnictwie, musiał wiedzieć, o co chodzi. I przede wszystkim jak były jakieś wypadki, to też byłem jednym z tych, którzy jechali zobaczyć co się stało, żeby mieć,  wnioski na przyszłość, co robić, czego nie robić itd. Tak że byłem w tej wąskiej grupie, w sumie 12 osób, tylko żeśmy się zajmowali wszystkim co się dało poprawić, jeżeli chodzi właśnie o to lotnictwo cywilne. Była też duża grupa inżynierów, którzy się zajmowali certyfikacją, całym procesem certyfikacji, a nasza grupa liczyła 12 osób. Myśmy byli grupą specjalną, która była od akcji korekcyjej.

– Co trzeba zrobić, żeby poprawić?

BG: – Myśmy byli od koncepcji. Jeżeli był wypadek; co się stało, dlaczego tak się stało i co trzeba zrobić, żeby to poprawić. To było dosyć ciekawe. Okazuje się, że na przykład jest Transportation Safety Board of Canada i oni robią dochodzenie. I dają zalecenie do ministra transportu, że trzeba coś zrobić, żeby poprawić bezpieczeństwo lotów. I to przychodzi np. do mnie, bo byłem jednym z tych 12 i to przeczytałem i według mnie to nie ma sensu to co oni piszą; te wnioski dla mnie nie mają sensu. Wobec tego wracam do nich i pytam dlaczego tak, a nie inaczej, co było, co oni znaleźli. Idę do producenta, idę, dzwonię, jadę tam, rozmawiam i pytam ich jaki jest ich punkt widzenia, dlaczego jest tak, a nie inaczej, co się mogło stać i tak dalej, a może to był dostawca, a może wykonawca… To była absolutnie piękna praca, bo miałem kontakt z wieloma ludźmi, znałem cały przemysł lotniczy w Ameryce Północnej i częściowo w Europie.

        Miałem wgląd w bardzo wiele aspektów produkcji i eksploatacji samolotów, a jeszcze ciekawsza rzecz  to był  zbieg okoliczności, że w tym okresie kiedy zacząłem tam pracować przestawiano się z akcji reaktywnej na prewencyjną, czyli interaktywną.

        Reaktywna to było tak, że wypadek się stał, no to pójdziemy, zobaczymy, co trzeba poprawić, a prewencyja polegała, na tym, że zastanówmy się, co może się stać. W związku z tym opracowano tzw. Service Difficulty Reporting System czyli system zgłaszania wszelkich usterek, była cała akcja, żeby do wszystkich mechaników w Północnej Ameryce  dotrzeć i uświadomić im, że oni powinni dać nam informacje, jeżeli cokolwiek jest źle. Ta informacja będzie tajna, w sensie, że nie żądamy nazwisk, ale chcemy wiedzieć, jaki typ samolotu, jaka część. I co było źle. Jeżeli ktoś z nich zrobi błąd, to też powinien o tym napisać, że coś źle zrobił, bo chcemy wiedzieć, dlaczego ludzie robią błędy, i my jako rząd akceptujemy to, że ktoś zrobił źle, ale się zastanawiamy, dlaczego zrobił źle i co zrobić żeby w przyszłości inny człowiek tego samego błędu nie zrobił.

– To niesamowicie fascynujące rzeczy. A jakie były te najciekawsze śledztwa? Są takie spektakularne katastrofy lotnicze jak w Nowej Szkocji. Czy też kwestia tego samolotu Air Transat, w którym się skończyło paliwo, pracowałeś przy nich?

        Jakie były najciekawsze?

BG: Blisko współpracowałem z Transportation Safety Board, kiedy były dochodzenia w sprawie wypadków.

        To pierwsza rzecz, jechałem do nich i się informowałem co było, bo oni mieli bardzo dobry zasób informacji i Kanada ma to do siebie, że wszelkie dochodzenia są niejawne, i wiele krajów małych krajów, których nie stać na to, żeby mieć duże laboratorium, zaplecze techniczne, żeby robić dochodzenie, zwraca się do Kanady żeby Kanada im to robiła.

        Tak że bywały przypadki, że robiliśmy dochodzenia, na przykład dla Szwajcarii, czy dla innych krajów szczególnie takich egzotycznych,  na wyspach, na Pacyfiku, bo chcieli wiedzieć o co chodzi. Wobec tego nas brali do tego. I musieliśmy podpisywać klauzulę, że nie będziemy na ten temat nikomu nic mówić, bo oni nie chcą, ale dzięki temu były ciekawe zamówienia i także  ciekawe informacje.

EG: Najciekawsze było to, że przysłali po wypadku nagrania z kokpitu, gdzie Polacy byli jako pilot i drugi pilot i mówili po polsku.

        Duży, prywatny samolot i właścicielem był Polak, biznesmen, no i wynajął Polaków. I  tam lecieli, to tamto no, i się okazuje, że mieli wypadek i teraz była kwestia tego, że to było w kraju, gdzie się nie mówi po polsku, ani po angielsku. Piloci ze sobą rozmawiali po polsku. Wobec tego padło na mnie, żeby tłumaczyć, co ci piloci mówili, bo oni chcieli wiedzieć. Mam kolegę,  Waldek Królak, który jest inżynierem od testów lotniczych i razem z nim robiliśmy te tłumaczenia z polskiego na angielski.

        Te tłumaczenia to dosyć intensywna praca, bo jedna minuta rozmów w kokpicie to jest godzina czasu, żeby rozebrać to wszystko na części, bo są trzy mikrofony, mikrofon jednego pilota, mikrofon drugiego i mikrofon w kabinie. Z każdego trzeba wziąć zegrać to wszystko, żeby to w czasie było itd. No i te wszystkie przekleństwa trzeba było…. Język  tych pilotów był bardzo „mięsisty”. To też było ciekawe  Nikt tam nie zginął na szczęście.

E.G: Najśmieszniejsze było to, że  Bogdan nie chciał tych przekleństw tak tłumaczyć na angielski bo chybaby nie umiał, a  ten prowadzący dochodzenie się pyta, czy to jest czasownik czy to jest rzeczownik.

– No, a co Ty, Elu? Wychowywałaś syna?

EG: Byłam na wszystkich Bogdana wyjazdach poza jednym szkoleniowym, gdzie był w absolutnym odludziu.

BG:  Tam było od początku, jak przyszedłem do pracy, wszystko było warunkowe, tak że potem wysyłali mnie na bardzo intensywne kursy, bo musiałem się nauczyć terminologii, sposobu, w jaki się pracuje, jaka jest odpowiedzialność, co się robi, czego się nie robi itd itd. Tak że to był bardzo intensywny kurs i potem też trzeba było mieć mniej więcej w ciągu roku 2 – 3 kursy, żeby być na bieżąco, bo cały czas były szkolenia w całej Ameryce Północnej.

        Na przykład, byłem bardzo zadowolony z tego, że Polska kupiła te nowe samoloty Gulfstream G550. Najlepsze, jakie można w sumie kupić. Zaleta polega na tym, że jest bardzo dobry serwis,  jest opieka producenta, jeżeli chodzi o ten samolot, tak że po Smoleńsku, widzę że rząd się zdecydował…

– Chcemy ten temat poruszać, komisja smoleńska?

BG: Komisja w dalszym ciągu pracuje.

– Mówiłeś na różnych forach o Twojej pracy w niej i o samej katastrofie chcesz na ten temat rozmawiać?

ciąga dalszy za tydzień