I wcale nie dlatego, że ona mogła także wysiąść na następnej stacji i niby to przypadkiem spotkaliby się, być może, nawet w tym samym wagonie, tylko pomyślał sobie, że w sumie bezsensowne jest takie dłuższe jeżdżenie metrem i gapienie się na wsiadających i wysiadających albo patrzenie w ciemność za oknem przez dłuższy czas, patrzenie w swoje odbicie widziane w szybie, które ginęło gdy znowu wjeżdżali na kolejną, jasno oświetloną stację. Tylko gdzieniegdzie metro wyskakiwało na powierzchnię i wtedy tylko na moment robiło się widno, żeby zaraz zanurzyć się z powrotem w czerń tunelu.

        Władysław żałował, że nie zdecydował się wcześniej na przejażdżkę „GO Transit”, podmiejskim pociągiem w białozielonym kolorze, a których to pociągów projektantem był, jak mu mówiono, podobno Polak. To byłby zdecydowanie lepszy pomysł niż jeździć bez żadnego celu metrem, bo mógłby więcej zobaczyć, a tak, poza ludźmi nie zobaczył nic ciekawego. I dopiero, kiedy już wsiadł do autobusu przypomniał sobie o kluczu od domu pozostawinym na stoliku przy telefonie. Dochodziła dopiero druga piętnaście, a Mariusz wracał najczęściej około szóstej, a dopiero potem, przed ósmą przyjeżdżała Mariolka.

        Wysiadłwszy z autobusu nie bardzo wiedział co ma teraz zrobić i nagle przypomniał sobie, że tam przy końcu tej szerokiej, ni to drogi, ni ulicy jest biblioteka, a z pewnością i czytelnia, i jeśli nie byłoby w niej żadnych polskich książek, to zajmie się przeglądaniem tych, tak bardzo kolorowych czasopism, a które w Polsce można znaleźć jedynie w „empiku”, w Klubach Międzynarodowej Prasy i Książki, a i to w bardzo ograniczonych nakładach i zaledwie tylko kilka rodzajów w paru językach.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Niepewnie ruszył do środka i okazało się, że coś było nie tak. Zatrzymany został zaraz przy wejściu, które okazało się być wyjściem. Musiał więc zawrócić i przejść obok dziewczyny bardzo podobnej do tej spotkanej w metrze, tak podobnej, że aż się zatrzymał wlepiając w nią spojrzenie, a ona nic, tylko uśmiechnęła się do niego i zapytała.

        -How can I help you, sir?[W czym mogę panu pomóc?]

        – Me reading polish books, only polish![Mnie czytanie polskie książki, tylko polskie!]

        – Just a second…[Sekundę…] – odpowiedziała i zaraz wezwała kogoś o imieniu Ursula.

        Znowu nie wierzył własnym oczom. To była ta błękitnooka piękność spotkana w ubiegłą sobotę na przyjęciu u Mariuszów.

        – Pan Władysław! Cóż za spotkanie!

Zdawała się promieniować szczerą radością na jego widok, a on skłoniłwszy się spojrzał jej głęboko w oczy i szarmancko ucałował w dłoń ku zdumieniu tej, która może i była tą spotkaną przed godziną w metrze, albo była tylko tak łudząco  do niej podobna.

        – Kto panu powiedział, że pracuję tu, w tej bibliotece? – zapytała zdumiona.

        – Nikt. Naprawdę, nikt mi nie powiedział.

        – Bo widzi pan, pracuję tu tylko w zastępstwie, kiedy ktoś z pracowników zachoruje, albo ma jakąś pilną sprawę do załatwienia… Rzeczywiście, co za niebywały splot okoliczności, aż się nie chce wierzyć!

        I zaraz powiedział jej o kluczu pozostawionym w domu, i o tym, że wyszedł wcześniej ze szkoły, tak naprawdę do niczego mu niepotrzebnej, gdyż głównym celem jego przyjazdu do Kanady, do Toronto było spotkanie się z Mariuszem, z którym nie widział się od dwóch lat, od czasu kiedy syn opuścił Kraj razem z Mariolką, wtedy jeszcze jego narzeczoną…

        – Właściwie, przyszedłem tu tylko po to, żeby jakoś zabić czas, do szósej, a może  nawet i do siódmej, dopóki któreś z dzieci nie wróci wcześniej do domu… Jakże się cieszę, że właśnie panią tutaj spotkałem!

        – Ja też się cieszę! – powiedziała, gdy podeszli do działu z polskimi książkami. – Cała ta  półka książek jest do pańskiej dyspozycji. Może je pan czytać na miejscu, albo wypożyczyć do domu, według uznania… All yours![Wszystkie są pańskie!] Teraz już nie będę panu przeszkadzać… Gdyby potrzebował pan mojej pomocy, proszę spytać o Urszulę, a po angielsku zwą mnie Ursula, z akcentem na pierwsze „u”.

        Spryciarz z niego, bo najpierw zrobił minę bardzo bezradnego chłopca, tak bezradnego, że chyba żadna niewiasta nie byłaby w stanie, ot tak, najzwyczajniej w świecie oddalić się od niego i zająć swoją pracą czy też czymkolwiek.

        – Gdyby była pani tak dobra i doradziła mi jakąś książkę… – powiedział zawieszając głos.

        – Ależ oczywiście, panie Władysławie! A jaki rodzaj literatury lubi pan najbardziej?

        – Przyznam się pani szczerze i… bez bicia, że nie mam wyrobionych gustów… Tak samo, jeśli chodzi o inne dziedziny sztuki, jak choćby malarstwo czy muzykę… Jakoś tak wyszło, że całkowicie pochłonęlo mnie budownictwo… Z pewnością wie pani od Mariusza, a może i Mariolki, że z zawodu jestem tylko mistrzem budowlanym i z książkami niewiele miałem wspólnego… zawsze chodziłem po ziemi… czterema nogami, jak się to mówi. Literatura, jak sądzę, jest dla takich bardziej, jakby to powiedzieć… pięknoduchów.

        – Nie tylko.

        – No właśnie, dlatego bardzo bym panią prosił o podpowiedzenie mi…

        – Oczywiście! Zobaczmy, co my tu mamy – powiedziała częstując go tym swoim pięknym uśmiechem. – Na przykład, mają tu Sienkiewicza , „Quo vadis”… Z pewnością czytał pan to już kiedyś, może jeszcze w szkole – powiedziała zdejmując książkę z półki, a potem z zainteresowaniem przyglądała się stronie, gdzie zamieszczona była stopka wydawnicza. – Niech pan spojrzy, o tu, na datę wydania.”Warszawa 1949”.

        – Rzeczywiście. Miałem wtedy jedenaście lat.

        – A ja jedynie, niespełna dwa lata.

        – A skąd, pani wie, pani Urszulo, że miała pani wtedy  n i e s p e ł n a  dwa lata?

        – Bo tu, u dołu jest taka adnotacja: Podpisano do druku w VIII 1949. A ja urodziłam się w listopadzie czterdziestego siódmego.

        – Nie wygląda pani…

        – Na urodzoną w listopadzie?

        – Nie, na osobę prawie trzydziestosześcioletnią.

        – A na ile wyglądam, pana zdaniem?

        – Najwyżej na trzydzieści pięć.

        Zaśmiała się, może nawet zbyt głośno, bo osoba szukająca czegoś przy końcu regałów spojrzała raptownie w ich stronę. A on coraz bardziej zatapiał się w myślach o niej, w pięknie jakie miała w sobie i nie tylko w oczach, ale w całej sobie, w gracji z jaką się poruszała, w linii dłoni o długich palcach, długich i bardzo delikatnych, gdy przewracała strony kolejnej książki Sienkiewicza, „Krzyżacy”, jednotomowego wydania w grubej oprawie, z pewnością jeszcze starszego niż „Quo vadis”. Na koniec podała mu album o światowej architekturze.

        – Coś z pańskiej dziedziny. Może to pana zainteresuje. A teraz muszę już pana zostawić, panie Władysławie, bo wzywają mnie obowiązki.

        W następnym tygodniu spotkali się jeszcze raz, a potem spotykali się już w miarę regularnie.

        Niewiadomo kiedy minęły te godziny spędzone najpierw na przeglądaniu albumu, a potem na czytaniu Sienkiewicza, którego z jej pomocą wypożyczył sobie do domu wraz z opowiadaniami tego, niegdyś sławnego pisarza, okrytego legendą „polskiego, młodego-gniewnego” – Marka Hłasko, nieżyjącego już, a którego znał jedynie ze słyszenia i z filmu zrobionego według jednego z jego opowiadań, filmu… bodajże „Baza ludzi umarłych”. Gdyby żył, to dziś byłby starszy od Władysława zaledwie o cztery lata.

        Nawet nie spodziewał się, że ta czarująca niewiasta, tak łatwo przyjmie zaproszenie na spotkanie z nim. Aż dziw, że nie ma nikogo na stałe, a może i ma, ale może tylko chce zobaczyć, sprawdzić jedynie, jak silne wrażenie na nim zrobiła. Ostatecznie był od niej starszy, prawie o całe  dziesięć lat, więc nie mógł być jak ci wszyscy, nawet o wiele od niej młodsi, niespełna trzydziestoletni, ci wszyscy napaleńcy, których spotykała na każdym kroku, a którzy już przy pierwszej rozmowie zdradzali swoje zamiary względem niej, co jeszcze kilka lat temu łechtało jej dziewczęcą pychę, ale z czasem stawało się coraz bardziej powszednie i coraz mniej obiecujące, bo im wszystkim chodziło jedynie o zaspokojenie swej pożądliwości. Jedynie o to, jak się nie raz już przekonała. A kiedy, któryś z nich nawet jej się podobał i z którym zaczynała wiązać nadzieję na jakiś trwalszy związek czy  ewentualnie na małżeństwo, nie dopuszczając do zbyt łatwego zbliżenia, chcąc się jedynie upewnić na ile ów związek byłby trwały, wówczas kończyło się to z ich strony niespodziewanym zerwaniem. W końcu zaczęła tracić nadzięję, że znajdzie się ktoś z kim mogłaby związać się na stałe i może nawet mieć z tym kimś dzieci. Może? Ale ostatecznie zrezygnowała z tych zamiarów. Postanowiła zawalczyć ich własną bronią, póki czas, wykorzystując swoje walory.

        Na podjeździe przed garażem stał samochód Mariusza, a więc, z pewnością syn był już w domu.

        – Tata?! – usłyszał jego głos dochodzący z góry.

        – Zaraz schodzę.

        Zdejmując buty, znowu poczuł w sobie tę dobrze znaną pustkę, ogarniającą go zawsze, kiedy miało dojść do rozstrzygającej rozmowy, zawsze! Choćby nie wiem jak misterny plan miałby już wcześniej ułożony, zawsze to samo uczucie, jakiegoś zupełnie irracjonalnego ni to lęku, ni cholera wie czego…

        – Coś się stało?

        – Nie, nic szczególnego, poza tym, że rano zapomniałem zabrać z sobą klucz od domu…

        -To dlaczegoś do mnie, do pracy nie zadzwonił? Podjechałbym, albo ktoś z moich współpracowników podrzuciłby ci klucz. No wiesz, że to dla mnie żaden problem.

        – Nie chciałem cię fatygować. Poza tym, wyszedłem ze szkoły trochę wcześniej, zaraz przed przerwą, tą godzinną przerwą w południe.

        – I do tej pory łaziłeś po mieście?!

        – Trochę łaziłem, ale i jeździłem… metrem, a potem i to mi się znudziło. Poszedłem do waszej biblioteki, tej tu, niedaleko. I wiesz kogo tam spotkałem?

        – Na pewno kogoś z Polski! Swojego sąsiada, może nawet samego pana Rybczyńskiego z tą swoją trąbą…

        – Nie trąbą, a suzafonem.

        – Więc zgadłem!

        – Nie, nie zgadłeś… Spotkałem tam, tę waszą znajomą, poznaną na sobotnim przyjęciu, tę śliczną blondynkę,  panią Urszulę!

        – Wpadła ci w oko, panie ojcze!

        – Powiedzmy… Ale nie o tym chciałem z tobą pogwarzyć, synku. Wyszedłem ze szkoły wcześniej, z tego względu, że mam już dosyć tej całej szkoły… Za stary jestem na naukę, jak sądzę. A poza tym, nie tak się umawialiśmy! Obiecałeś mi, że najwyżej po tygodniu od przyjazdu do was, znajdziesz mi jakieś płatne zajęcie…

        – Wiem, że obiecałem, ale sprawa nie jest taka prosta, jak by się wydawało… Pytałem w kilku miejscach, ale wszędzie szukają kogoś z „numerkiem” czyli z  „SIN”- em.

        – Mówże wyraźniej!

        – Chodzi o „Social Insurance Number” czyli o identyfikator, który upoważniałby do legalnego zatrudnienia. Wszyscy się boją zatrudniać „na czarno”, zwłaszcza na dużych budowach, gdzie są związki zawodowe, a nadzór nawet nie chce słyszeć o jakichś tam nielegalnych…

        – Ale ci Polacy ze szkoły mówili mi co innego, że na budowach potrzebują pracowników, a z moim stażem załapałbym się bez problemu, więc jak to jest, panie synu?

        – Jak już powiedziałem, że gdybyś tata, miał stały pobyt, to bez problemu by się coś znalazło, a tak, zajmie mi to trochę czasu… A w najgorszym przypadku… Nie martw się tato! Coś się wykombinuje!

        – Słuchaj, Mariusz, ty wiesz, że ja nie lubię niczego owijać w bawełnę! Jeśli nie mam szans na żadną, robotę, to nie zamierzam dłużej zawracać wam głowy… Nie chciałbym być dla was ciężarem i może warto byłoby pomyśleć o powrocie. Nie sądzisz?

        – Spokojnie… W najgorszym przypadku… Niech tata siada – powiedział wyciągając butelkę koniaku.

        – Że co, niby „w najgorszym przypadku”, co masz na myśli?

        – No to, że może byś z nami został. Może warto byłoby się postarać o stały pobyt, nawet jako „refugee” czyli polityczny uchodźca. Wielu tak robi. A w międzyczasie na pewno się coś wykuka, jakieś zajęcie.

        – A jak się nie wykuka?

        – No to… – Mariusz zawiesił głos i wpatrując się w kieliszek z ciemnozłotawym płynem wydusił z siebie. – No, najwyżej dam ci z kąta, mniej więcej tyle, ile mógłbyś tu zarobić.

        – Zdrowie! I twoje, i moje, i… Marioli! Wiesz co, synu… co ja sądzę na temat dawania, albo tylko pożyczania forsy?

        A on patrzył na ojca wyczekująco, chcąc jak najszybciej usłyszeć, że żadne tam darowizny z jego strony nie wchodzą w grę, a jednocześnie nie chciałby też, aby ich rozstanie się, zbyt szybkie, nie pozostawiło w nich obu zawodu czy wręcz goryczy, a potem obustronnego milczenia…

        – Jest takie powiedzenie: „Że jeśli chcesz stracić przyjaciela, to pożycz mu pieniądze”. A my, jak sądzę, jesteśmy czymś znacznie więcej, niż tylko przyjaciółmi!

        – Ale ja wcale nie mówię o żadnym pożyczaniu! Jak już powiedzialem, że w najgorszym razie, dam ci tato pieniądze… No może, nie jakieś tam wielkie tysiące, ale… powiedzmy…

        – Dobra! Skończmy z tym! – Władysław uciął zdecydowanie. – Nie chciałbym i ciebie, i siebie stawiać w niezręcznej sytuacji. Całe życie byłem zdany, jak wiesz, tylko na siebie i jak Bóg da, poradzę sobie i teraz. Ostatecznie zdążyłem poznać kilka osób i… zobaczy się… Zdrowie, panie Mariuszu!

        – Głupio mi, że tak wyszło – odezwał się po chwili Mariusz.

        – Wiem, synku. Ale spróbuj, żeby ci już nie było głupio… Wspólnymi siłami coś się w końcu wykombinuje!  A nawet, gdyby i nic, to najważniejsze, że udało nam się spotkać. Bo musisz wiedzieć, że jak ten cały Jaruzel ogłosił stan wojenny, zwątpiłem, że się kiedykolwiek jeszcze spotkamy… do tego stopnia już zwątpiłem, że pomyślałem sobie wtedy, tego pamiętnego grudnia, jak wyłączyli nam telefony, zawiesili wszelką działalność… sparaiżowali całe społeczeństwo, to pomyślałem sobie o najgorszym, że te zbiry zrobią teraz z Polski coś nawet gorszego niż Kacapię, może nawet coś na kształt Północnej Korei… Na szczęście nie udało się im… Jednak, my Polacy, co tu dużo mówić, jesteśmy twardym narodem!

        – Do czasu!