Dyskretny urok starości (23)

        Jedliśmy dobry obiad. Ostatecznie trzeba było jakoś uczcić ten gibraltarski pobyt.

        Znowu wróciłem myślą do mojej dawnej podróży i do tego ostatniego odcinka z Malagi do La Linea. Byłem wtedy cały napięty, że oto po tak długiej drodze – prawie przez całą Europę – zobaczę i osiągnę mój cel. I rzeczywiście. Skałę widać było na wiele kilometrów wcześniej. Pojawiała się, potem znikała, znów pojawiała. Droga wiła się wzdłuż wybrzeża. Miałem wówczas jakąś obsesję “zdobycia Gibraltaru” i gdy przy granicznym szlabanie usłyszałem, że przejście jest zamknięte i nie mogę przekroczyć granicy moje rozczarowanie było straszne.

        Wartownik nie wpuścił mnie, ale poprosił o paszport i gdy zobaczył, że jestem z Polski po prostu nie mógł uwierzyć.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        -To mogłeś stamtąd wyjechać?! – spytał z ogromnym zdziwieniem.

        W ciągu całej wędrówki przez Niemcy, Belgię, Luxemburg a potem Francję, Andorrę i Hiszpanię cały czas spotykałem się z takim pytaniem. Gdy stojąc na skraju drogi zatrzymywałem samochody z prośbą o podwiezienie byłem na to przygotowany. Prawie zawsze – po paru wstępnych słowach przywitania – pytano skąd jestem. Gdy mówiłem, że z Polski następował mały szok:

        -Skąd?! Z Polski? Ale jak stamtąd wyjechałeś? Przecież komuniści nikogo nie wypuszczają!!!

        Odnosiłem wrażenie, że moja obecność na Zachodzie jest jakimś ewenementem na miarę pojawienia się kosmity!

        Tłumaczyłem jak mogłem, ale mój francuski był ograniczony, a angielski jeszcze bardziej. Zresztą we Francji bardzo niewielu mówiło po angielsku – chyba, że w schroniskach młodzieżowych gdzie nawiązywałem najprzeróżniejsze znajomości.

        Potem pytano mnie o warunki życia w Polsce a następnie co sądzę o Sołżenicynie. To był w tamtym czasie super świeży temat, bo akurat parę miesięcy wcześniej na Zachodzie ukazało się pierwsze wydanie “Archipelagu Gułag” i towarzyszyło mu powszechne niedowierzanie!

        A co ja mogłem sądzić? Nic nie sądziłem, bo “Archipelagu Gułag” nawet na oczy nie widziałem. Coś tam słyszałem, ale to było prawie nic.

        -Powiedz, czy to prawda? Czy tak tam było???

        A ja bąkałem coś, że nie chcę o tym mówić.

        Po takim – jakby bojaźliwym – postawieniu sprawy zaczynano mnie zapewniać, że mogę mówić, bo jestem przecież w wolnym kraju, nic mi się nie stanie i nikt mnie tu nie zaaresztuje. Z kolei ja zamiast otwarcie powiedzieć, że książki nie czytałem, nie wiem o czym jest i nie znam autora to wiłem się jak piskorz w więcierzu wstydząc się przyznać do niewiedzy.

        Niewiedzy i pewnego oportunizmu. To był czas kiedy bardziej wolałem bawić się z kolegami i spędzać miło czas niż szukać kłopotów. Mimo całej ignorancji wiedziałem, że nazwisko Sołżenicyna wymawiano w Polsce raczej po cichu, a ja miałem już wcześniej parę nieciekawych doświadczeń i wiedziałem, że władza nie ma poczucia humoru i może przyłoić w cztery litery bez żadnego miłosierdzia.

        Zresztą – jak wielokrotnie mówiłem – początek lat siedemdziesiątych był dla mojego pokolenia dobry. Pod wieloma względami. Po pierwsze byliśmy młodzi! To brzmi zupełnie tak jak osławiona odpowiedź dana Napoleonowi na jego pytanie:

        – Dlaczego nie strzelaliście?

        – Było wiele powodów!

        -Jakich?

        – Po pierwsze nie mieliśmy armat!

        -Dziękuję, wystarczy.

        Z nami było podobnie! Byliśmy młodzi!

        “Że srebro i złoto to nic,

        Chodzi o to by młodym być i więcej nic!”

        A poza tym mieliśmy plany i marzenia. Kto kończył jakieś szkoły ten kończył, kto pracował ten pracował a wszyscy starali się jakoś rozpocząć samodzielne, dorosłe życia. Wielu z nas zakładało rodziny, tańczyliśmy na weselach a niedługo potem piliśmy na chrzcinach i zaczynaliśmy mieć inne problemy.

        W tym “wychodzeniu z bloków startowych” niewielu miało czas a przede wszystkim odwagę na zajmowanie się tak zwaną działalnością opozycyjną. Świeża jeszcze była pamięć Grudnia 1970 i wszyscy wiedzieli co tak zwana władza ludowa potrafi.

        Mówiąc krótko nic o Sołżenicynie nie wiedziałem poza tym, że był taki i coś napisał. O ile sobie przypominam znałem tylko jeden tytuł. Tylko tytuł, bo książki też nie czytałem.

“Jeden dzień Iwana Denisowicza”.

        To był kompletny “analfabetyzm” i po pierwszych kilku wygłupiankach, że niby coś wiem, ale nie będę mówił, postanowiłem dowiedzieć się o tym Sołżenicynie czegoś więcej. Na razie jednak nie miałem od kogo. Pierwsza okazja nadarzyła się dopiero w Touluse na południu Francji gdzie w schronisku młodzieżowym spotkałem ciekawą dziewczynę. Polkę.

        W gruncie rzeczy trudno było o większą niespodziankę bo od dłuższego czasu nie widziałem nikogo z Polski a tym bardziej w schronisku czy jak się we Francji mówiło “auberge de jeunesse”.

        Dla kogoś kto podróżował “rzemiennym dyszlem” czy może raczej autostopem te schroniska były kopalnią informacji. Spotykało się tam młodych ludzi z całego świata. Czasem oberwańców, obieżyświatów i włóczykijów najrozmaitszego autoramentu, ale przeważnie studentów, którzy w ramach wakacji czy urlopów szwendali się po Europie.

        Wielu Niemców, Amerykanów, Holendrów i Skandynawów, ale trafiali się i Japończycy a czasami rzadkość nad rzadkościami – Polak. Jeszcze większą rzadkością a właściwie niespotykanym unikatem była Polka. Samotna Polka!

        Mela pochodziła z Warszawy i była po trzecim – oblanym – roku na AWF. Rok oblała, wzięła dziekański urlop i jak mi powiedziała “ruszyła w świat”. Wyjechała “na sto dolarów”. To były pierwsze lata, kiedy w Polsce zaczęto wydawać paszporty na podstawie zaświadczenia, że ma się w banku 100 dolarów.

        O te 100 dolarów trzeba było wnosić podanie do MSW. Jeśli dostało się zgodę, władze pozwalały na zakupienie w banku 100 amerykańskich dolarów po bardzo zaniżonym kursie, który ciągle jeszcze był wysoki, ale to nie miało większego znaczenia. Najważniejsze było to, że na podstawie tych stu dolarów można było występować o paszport! Trochę to było głupkowate i pokręcone, ale tak było!

        Jeżdżenie “na 100 dolarów” było przełomem w zagranicznych wyjazdach bo dawało wreszcie szanse wyjazdu tym, którzy nie mieli możliwości dostania z Zachodu zaproszenia. Prawie każdy kto miał trochę pieniędzy mógł występować o te 100 dolarów i krzepić się nadzieją, że je dostanie – czytaj kupi – i będzie mógł wystąpić o paszport.

        Cała ta procedura zmieniała diametralnie sprawę wyjazdu na Zachód i dawała ludziom jakiś cień cienia poczucia wolności i niezależności. Już nie trzeba było prosić kogoś o zaproszenie, starać się o tłumaczenia i tak dalej. Teraz można było załatwiać sprawę “w domu”!

        No więc Mela wyjechała “na sto dolarów” i jak się trochę później zorientowałem wyjechała na zawsze. Nie miała zamiaru wracać.

        Tego naturalnie nie powiedziała mi od razu. Co to to nie! Takich rzeczy nie mówiło się wtedy łatwo a na pewno nie obcemu.

        Zaczęło się właśnie od Sołżenicyna!

        Mela siedziała z podkurczonymi nogami na łóżku i czytała “Archipelag Gułag”. Po francusku. Było południe i sala była prawie prawie pusta. Dziesięć łóżek.

        Zaczęliśmy rozmawiać. Najpierw ostrożnie o podróży, o tym gdzie byliśmy, gdzie jedziemy i jak łapiemy autostop. Potem trochę o Polsce, ale spokojnie i nie za szybko. Taka nieufność, która siedział prawie w każdym zza żelaznej kurtyny.

        Miałem chleb i banany a ona herbatę więc zabraliśmy się do kolacji.

        Właśnie wtedy dowiedziałem się szczegółów o Sołżenicynie, Archipelagu Gułag i – jak mówiła Mela – strasznym rozczarowaniu francuskich komunistów! Ich ukochany system dopuszczał się monstrualnych zbrodni! Mela mówiła, że “Archipelag…” był dla wielu miłośników Związku Radzieckiego jak kubeł lodowatej wody na głowę! Mela była strasznie zaangażowana. O książce mówiła z taką pasją jakby od jej przeczytania zależało życie. Z kilku zdań udało mi się wywnioskować, że miała w Kraju jakieś kłopoty, które nie pozwalają jej wracać.

        To wszystko znowu stanęło mi wyraźnie przed oczyma podczas obiadu we włoskiej restauracji u stóp Gibraltarskiej Skały.

        Boże – jaki to był inny świat i inne życie!

Dawne emocje, wzruszenia i oczekiwania wydają się dziś łagodnym dreszczykiem. Łapię się na zdziwieniach dlaczego robiłem wtedy to czy tamto i próbuję znaleźć jakieś racjonalne wytłumaczenie, ale nie umiem. Myślę, że nie jestem w tym sam. Byliśmy inni i upływ czasu spowodował, że dzisiejsze sądy są wobec naszych ówczesnych uczynków bezużyteczne.

        Z Melą nie spotkałem się już nigdy. Być może jeździ jeszcze gdzieś po świecie! Tak wtedy planowała. Mówiła, że będzie jeździć aż do bólu. Tak się wtedy wyraziła. Pamiętam, że chciała jechać do zupełnie zwariowanych miejsc – gdzieś na Pacyfiku – Tonga czy Nauru, ale kto ją tam może wiedzieć. W każdym razie opowiedziała mi wtedy o Sołżenicynie. I to zapamiętałem.

        Wyjeżdżaliśmy z Krysią z Gibraltaru pełni wrażeń, szczęśliwi i syci. Jeszcze parę zdjęć, przejazd przez pas startowy, granica i z powrotem Hiszpania. Powoli zaczęliśmy się oddalać kierując jeszcze dalej na południe – na sam koniec Europy – do Tarifa. Skałę Gibraltaru widać jeszcze było przez jakiś czas, ale potem zakryła ją mgła unosząca się nad wodą Zatoki a my zostaliśmy sami…

        Parę lat temu spędziliśmy kilka tygodni wakacji na wschodnim wybrzeżu Kanady jeżdżąc po Nowym Brunszwiku, Nowej Szkocji i Wyspie św. Edwarda. Dość przypadkowo znaleźliśmy się na promie, który wypływał z małej mieściny Souris w kierunku Iles de la Madeleine – niewielkiego, “zapomnianego przez Boga i ludzi” archipelagu w Zatoce św. Wawrzyńca. Pięć godzin na wodzie i oto znaleźliśmy się w innym świecie.

        Na Iles de la Madeleine spędziliśmy parę uroczych dni chodząc po zupełnie pustych plażach, które ciągną się dziesiątkami kilometrów, przyglądając ptakom, słuchając szumu morza i jedząc clam chowder, raki, jakieś małże, ostrygi, sery popijane lodowatym Chardonnay, La Crosse albo po prostu piwem.

        Południowe brzegi wysp strzępią dziwne skały z czerwonego piaskowca pomieszanego z kwarcem i czymś jeszcze. Urwiska, fantastyczne groty, przejścia i wyrastające z wody samotne skalne filary są tak dziewicze, że sprawiają wrażenie jakby nigdy tu nikogo nie było.

        Niedaleko od brzegów wysp widać było małe skały prawie całkowicie obsiadłe przez tysiące ptaków. Jedna z nich – o wywołującej dreszcz nazwie – Ile du Corps Mort – była szczególnie oblegana. Mewy, brodźce, siewki, nurzyki a nawet kormorany – wszystko to tłoczyło się z takim zapamiętaniem jakby ta niewielka skała była jakąś tratwą pływającą po wodach pełnych rekinów. Ptaszyska kotłowały się, chodziły jedno po drugim, darły się i dziobały. Mimo to znajdowały w końcu swój skraweczek miejsca i zadowolone mościły się i sadowiły jeden przy drugim. Trochę dalej – na Rocher aux Oiseaux zaległy przemiłe maskonury, które swoimi kolorami bardziej by pasowały do Amazonii niż do tych północnych wysp. Ptasie odchody pokrywały klify i skarpy nadając im wapienny kolor.

        A poza tym było pusto. Fale biły o brzegi a wiatr dął gdzieś z daleka, z nad Atlantyku, od brzegów Nowej Funlandii, Grenlandii czy może z jeszcze dalej.

        Siadywaliśmy na wysokim brzegu i patrzyliśmy na morze. Spokój tego miejsca odurzał i skłaniał do siedzenia w milczeniu.

        To właśnie miejsce przypomniało się nam na Playa de Bolonia na zachód od Tarify. Pusta plaża, którą można było iść i iść, walczyć z wiatrem i słuchać huku morza, które przez Estrecho de Gibraltar wlewa się do Atlantyku. /Lubię to słowo “Estrecho”, no ale może oglądałem za dużo westernów!/

        Plaża Bolonia! Wspaniałe wydmy, szkielety starych łodzi zasypanych piaskiem i nieustannie wiejący wiatr, który miecie ostrymi ziarnkami i bije po twarzy. 

Marcin Baraniecki