Widząc go w sędziowskim składzie w więzieniu na Ratuszowej, mógł się domyślać, że Tadzio jakimiś drogami dostał się do Związku Sowieckiego, gdzie wstąpił w szeregi organów bezpieczeństwa,  ale to było tylko przypuszczenie.

Tamten, okupacyjny świat pełny był niewyjaśnionych tajemnic i zawiłości.

Na razie czekał. Ostatecznie z niczym się nie śpieszył.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

W domu był gościem, ale Elza przywykła do jego zwariowanych godzin pracy, nieoczekiwanych delegacji i późnych powrotów. To, że wracał na rauszu, a od czasu do czasu, nawet troszeczkę podcięty, też ją za bardzo nie dziwiło.

Czasami zżymała się nieco, ale mama Aniela uspokajała ją mówiąc:

– Wypił to wypił – ostatecznie w kościele nie pracuje!

Tymczasem Fonso stale jeszcze mieszkał w jednym pokoju z panem Żabińskim i opiekował się nim ze starannością zawodowego pielęgniarza. Trzeba powiedzieć, że wyniki były, bo już po trzech miesiącach, pan Żabiński patrzył zupełnie przytomnym wzrokiem, ruszał rękami, a nawet raz usiadł na łóżku.

Mama Aniela nie mogła wyjść ze zdumienia i aż płakała z radości, niemniej Fonso nie odchodził, w dalszym ciągu pracował, był cichy i prawie niezauważalny. Dzieciaczki przepadały za nim, bo w wolnych od opieki nas chorym chwilach, bawił się z nimi pokazując śmieszne sztuczki.

W drugiej połowie września 1958 roku Witek miał wyjątkowo ruchliwy czas, bo Grand Hotel trzeszczał od gości, którzy zjechali na pierwszy Festiwal Jazz Jamboree. Warszawa witała takie sławy jak Ray Charles, Miles Davis, Urszula Dudziak i wiele innych i hotele były przepełnione.

W tym czasie szalone miesiące z panią major Irenką,  były już odległą przeszłością. Ich żar wygasł i tak jak w dawnej, harcerskiej piosence  „pożegnania nadszedł czas”. Nie było przy tym żadnych scen, płaczów, czy spazmów. Oboje dobrze wiedzieli co i jak.

Po prostu któregoś dnia, pani major przyniosła na spotkanie butelkę Pliski i powiedziała:

-No Wiciu, wypijmy na pożegnanie!

I Witek przyjął to z prawdziwą ulgą. Udawał trochę zmartwionego, ale Irenka dobrze wiedziała, że to tylko taka poza. Tak jak na samym początku w Wiskuli, tak i teraz podeszła do niego i pocałowała go głęboko w usta.

-No, dobrze było, ale czas „wracać do roboty”. Trzymaj się i kto wie – może się jeszcze kiedyś zobaczymy… powiedziała z uśmiechem.

Witek odrobinę ścierpł, bo takie słowa w ustach majora SB mogły wiele znaczyć, ale nic nie dał po sobie poznać, pocałunek oddał jak należało, Pliskę wypił i wyszedł.

Kilka dni pracy przy obsłudze gości, którzy zjechali na  „Jazz’58” przyniosło mu doskonały zarobek i pierwszy raz zaczął planować rodzinny urlop. Bliźniaczki Bożenka i Andrzejek miały już po pięć lat, mały Tomcio trzy, więc od biedy można się było z nimi wybrać w jakąś podróż. Tymbardziej, że Orbis, raz w roku, dawał pracownikowi i jego rodzinie darmowe bilety kolejowe.

Postanowili pojechać na Wybrzeże, zobaczyć morze, plaże i meduzy.

Zanim jednak do tego doszło zdarzyło się coś nieoczekiwanego.

W czasie popołudniowej zmiany, poproszono go do biura.

-Telefon do ciebie.

Wziął słuchawkę z mimowolnym drżeniem. Telefon? Co, jak, od kogo?

Przez chwilę zląkł się, że może coś w domu z mamą, albo dziećmi.

Halo? – odezwał się dość lękliwie.

-Czy to Witek Korona?

Nogi się pod nim ugięły. Poznał głos Tadzia!

Od ich ostatniej rozmowy minęło osiemnaście lat, ale tego głosu nie zapomniał. Cichy, spokojny, z jakąś dziwną nutą.

-Tak…

-Tu Tadeusz. Tadeusz Pieńko. Mówiono mi, że chcesz ze mną rozmawiać.

Coś się w Witku załamało. Stanęły mu w oczach egzekucyjne akcje, ucieczki ciemnymi ulicami, stanie na ubezpieczeniach i cały przerażający świat ponurych, okupacyjnych dni.

Przełknął szybko ślinę, żeby się nie rozpłakać.

-Tadziu…Tadziu …To ja, Witek…Pamiętasz?

Ale głos w słuchawce w odpowiedzi powtórzył:

-Tak, tu Pieńko. Jak chcesz rozmawiać, to możemy się spotkać.

No więc spotkali się. To było w małym, narożnym barku w Hotelu Europejskim, tym od strony Komendy Miasta i Placu Zwycięstwa.

Witek nie mógł się doczekać i nie spał w nocy. W barku był już na pół godziny przed umówionym spotkaniem.

Tadzio zjawił się punktualnie i Witek wstał od stolika żeby się przywitać. Miał wrażenie, że oto cofa się w czasie i znowu, tak jak przed laty spotyka się w kawiarni z przyjacielem. Ten sam dawny Tadzio. Ta sama szczupła sylwetka i zaczesane do tyłu jasne włosy, ale gdy Tadzio podszedł bliżej zobaczył długie bruzdy na jego policzkach i zmarszczki na czole. Oczy były te same, chłodne, rozumne, oceniające.

Witek chciał go objąć, ale obaj byli trochę sztywni  i „niedźwiadek” wyszedł niezgrabnie.                 Tadzio podszedł do barku i zapytał:

-To czego się napijesz?

Z odległej przeszłości wróciło wspomnienie chwili, gdy po  zwariowanym Sylwestrze, w pierwszy dzień 1940-go, spotkali się po raz pierwszy w barze „Starowarszawski Handelek” w „Bachusie”. To były wtedy pierwsze słowa Tadzia.

Witek uśmiechnął się więc i odpowiedział:

-Poproszę duży winiak!

Był pewien, że Tadzio nie pamięta i zdumiał się gdy ten zrobił do niego porozumiewawcze oko.

-Ale jaki?

Zrozumieli się w ciągu sekundy.

-Daj mi Baczewskiego!

I to był już koniec, bo Tadzio roześmiał się wesoło i powiedział:

-Nie te czasy Witek, nie te czasy… Co najwyżej może być „Luksusowy”.

To było potrzebne, bo od tej chwili poczuli, że sztywność minęła i znowu byli tacy jak kiedyś.

Usiedli, wypili, potem znowu wypili i jeszcze raz. Tadzio musiał tu być częstym i znanym gościem, bo Witek słyszał jak barman mówił do niego:

-Służę uprzejmie, panie pułkowniku.

Tadzio opowiadał dość niechętnie i więcej słuchał niż sam mówił. Jego historia rzeczywiście była mniej więcej taka, jak ją sobie Witek wyobrażał.

Po Witkowym aresztowaniu w 1940 roku, Tadzio ukrywał się jak tropiony wilk. Czuł, że nie tylko gestapo, ale także i jego rodzima Organizacja depcze mu po piętach. Wiedział, że jest spalony i wiedział też co takich spalonych zwykle czeka. Organizacja nie pozwalała sobie na żadne ryzyko.

Oleś, który przynosił rozkazy, spotkał się z nim w kościele Zbawiciela. Podszedł do niego i powiedział mu, żeby wyszedł na Mokotowską róg Jaworzyńskiej.

-Tam był wtedy dom parafialny, z taką dużą bramą – mówił Tadzio, popijając kawę – i zaraz wiedziałem, że w tej bramie będą na mnie czekać. Przeszedłem więc na Marszałkowską, potem na zaplecze kościoła i stamtąd widziałem Olesia z jakimś drugim.

-Uciekłem z miasta i ruszyłem na Wschód. Długo by mówić. Najpierw Smoleńsk, szkoła Aleksandrowska, potem szkoła w Gorki, wojenna droga, Lublin, znowu Warszawa…Co ci będę mówił. Wiesz co było, bo przecież widzieliśmy się w 46-tym – uśmiechnął się jakby trochę boleśnie.

-No tak – powiedział cicho Witek – widziałem cię na Ratuszowej – tyle tylko, że ty siedziałeś za stołem, a ja stałem czekając na wyrok.

Tadzio chwilę milczał.

-Gdyby mnie wtedy tam nie było, to byśmy teraz tu nie pili. Dostałbyś czapę.

-Tak myślałem Tadziu, tak myślałem… ale wiesz, ciężko tam było, prawie nie do przeżycia…

-Wiem, wiem jak było, ale co na to poradzić. Ja cały czas wiedziałem gdzie jesteś. Wiem, że twoje kobiety próbowały i płaciły, ale co one mogły. To ci tylko powiem – Tadzio zniżył głos i mówił prawie szeptem – wiedziałem gdzie jesteś, ale nie mogłem cię wyrwać, bo nam wszystkim na ręce patrzono. Nie wiesz Witek jak  było, bo widziałeś to z innej strony. Dopiero w 52-gim, po tej amnestii nadarzyła się okazja.

Tadzio oddychał ciężko. Dał szybki znak i barman podszedł z butelką.

-No, napijmy się Witek, co tam wspominać!

Więc napili się i siedzieli w milczeniu. Daleko, przy Grobie Nieznanego Żołnierza widać było zmieniającą się wartę. Nad Placem trzepotały gołębie i był spokój. Byli razem. Tak jak kiedyś, w zamierzchłych, wojennych czasach, gdy szli zabijać i gdy stawali na ubezpieczeniach, ochraniając się nawzajem.

I mimo różnych dróg i innych losów czuli, że zawsze byli razem.

Pierwszy odezwał się Tadzio.

-Irenka mówiła, że chcesz się ze mną widzieć. Niezła babka, co – dodał z znaczącym uśmiechem.

Witek zaczerwienił się mimo woli.

-Nie masz się co ukrywać – mówił dalej – Irka to jest maszyna! Ej, chyba się nie zakochałeś, co?

-A skąd! Co ona ci mówiła?

-Nic takiego Witek – nie ma o czym  mówić. Chyba wiesz, że o takich rzeczach  jak ten wasz romans, to my dobrze wiemy, prawda? No,  mów, dlaczego chciałeś ze mną gadać?

-Widzisz Tadziu, teraz to już  nie wiem czy ci o tym mówić – zaczął jąkliwie Witek – ale jest u was taki papier, który podpisałem jeszcze w 53-cim, że…