Tak minął rok, a minął tak dobrze, że w klasyfikacji wyników w nauce, okazało się, że jest na pierwszym  miejscu. Był prymusem, a wraz z tym związane były pewne przywileje, z których najważniejszym było to, że w soboty mógł wychodzić na miasto.

        Co było jednak zupełnym przełomem, to to, że już w okresie świąt Bożego Narodzenia drugiego roku spotkała go niebywała wręcz niespodzianka, bo wezwano go do komendantury szkoły na rozmowę.

        Zakomunikowano mu, że  w nagrodę za doskonałe wyniki w nauce, szczególnie w zakresie nauki języków, szkoła zezwoli mu na wyjazd do jego ojca. Paszport odbierze w dzień wyjazdu. Szkoła pokryje też koszty biletu kolejowego.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Planował co prawda wyjazd do Dorniewa, do wujostwa, ale wobec propozycji, czy może raczej tak atrakcyjnego i niespodziewanego rozkazu, nie miał wyboru. Dostał nowe ubranie, walizkę i nawet mały aparat fotograficzny i szczegółową instrukcję zachowania za granicą.

        W czasie rozmowy z komendantem szkoły doszło jednak do zdarzenia, które jakkolwiek dość niewinne, wzburzyło Tadkiem do głębi i potrąciło jego najczulsze nerwy. Zdarzenie to wpędziło go w panikę, w wyniku której jego pierwszą myślą była ucieczka ze szkoły. Bez względu na konsekwencje!

        Po ochłonięciu i głębszym zastanowieniu, wpadł mu jednak do głowy lepszy, po prostu dużo lepszy, a nawet wspaniały, pomysł.

        A chodziło o to, że w czasie rozmowy z  komendantem, który zadawał mu różne pytania o naukę i instruował jak się ma zachować na wizycie w Niemczech, Tadek zupełnie przypadkowo, w rozłożonej na biurku papierowej teczce, zobaczył swoje zdjęcie.

        Nic wielkiego. Osobowa teczka ucznia. Każdy uczeń miał taką. Jednak ku swojemu przerażeniu, zobaczył że pod jego zdjęciem, przy nazwisku Tadeusz Kul, napisane było wyraźnymi, drukowanymi literami słowo „Kapo”.

        I to straszne dla Tadka słowo nie było nawet wzięte w żaden cudzysłów czy nawias, ale stanowiło jakby integralną część nazwiska! Kul-Kapo!

        Widział to z drugiej strony biurka, bo teczka była odwrócona do komendanta, ale widział dobrze! Widział doskonale!

        To znienawidzone przezwisko, które zatruło mu dzieciństwo, spowodowało odejście od kościoła, porzucenie szkoły, niezliczone awantury, bójki i płacze przyszło tu razem z nim!

        Godząc się na warszawską szkołę był pewny, że oderwie się wreszcie od tej zmory, na którą nigdy nie umiał się uodpornić, aż tu nagle ta sama zmora przywlokła się za nim! Mało tego – zagnieździła się w jego papierach! W jego personalnej teczce! Pod jego zdjęciem!

        Przez chwilę nie mógł uwierzyć oczom i zamarł.

        Wrócił do klasy tak wzburzony, że nie miał siły się skupić. Był sparaliżowany strachem, że nagle na przerwie, albo po zajęciach ktoś z kolegów podejdzie do niego i wrzaśnie mu prosto w twarz „kapo!!!”.

        Całkiem tak, jak robił to Edek Koza i tylu innych w Dorniewie. A przecież tu, w tej zamkniętej szkole, wśród murów wojskowej jednostki nie było Tereski, która przyskoczyłaby wtedy do napastnika i dała mu mocno w kark.

        Miał pewność, że gdyby była, to zgodnie ze swoją energią i temperamentem mogłaby puścić całą jednostkę z dymem!

        Jego myśli były tak spanikowane i nieracjonalne, że nagle zaczął przemyśliwać, czy nie wysłać do Tereski listu z błaganiem żeby przyjechała i mu pomogła.

        A przecież nic się nie działo! Nikt nic ani nie mówił, ani go nie przezywał, a koledzy byli zwyczajnie uczynni i nawet serdeczni. Zresztą wszyscy mieli poczucie wyjątkowości, że to właśnie im udało się dostać do tej elitarnej szkoły.

        Jeszcze na samym początku pierwszego roku było paru, którzy zaczęli rozrabiać, palić papierosy i pić jakieś kupione pokątnie alkohole, ale to miało bardzo krótkie nogi, bo z dnia na dzień zostali wyrzuceni.

        Takie przypadki wzmagały dyscyplinę.

        Tak więc koledzy starali się zachowywać poprawnie i nie narażać nauczycielom czy samemu komendantowi szkoły, bo to nie miało żadnej przyszłości. Inna rzecz, że już w połowie drugiego roku, z początkowej liczby czterdziestu uczniów została zaledwie połowa. Inni nie dawali rady, mieli mizerne wyniki i po prostu męczyli się w narzuconych warunkach.

        Z uwagi na swoje wyniki w nauce Tadek miał pewne ulgi i może dlatego, po powrocie do klasy z kancelarii komendanta, gdy nauczyciel zauważył jego zmienioną twarz pozostawił go w spokoju, nie pytał, a nawet polecił pójść na przerwę.

        I właśnie wtedy, na tej przerwie, gdy na boisku trochę bezmyślnie odbijał piłkę, przyszedł mu do głowy pomysł, który zagnieździł się w jego głowie jak ziarno, które szybko zaczęło kiełkować, rozwijać się i zmieniać w solidny plan. Już się go nie mógł pozbyć.

        Otóż wobec tego, że znienawidzone przezwisko przybłąkało się za nim do nowej szkoły i wyglądało na to, że zostanie z nim na zawsze, postanowił, że jak tylko wyjedzie do ojca, do Niemieckiej Republiki Federalnej, zostanie tam! Na zawsze! Już nigdy nie wróci do tej zamkniętej szkoły, do Warszawy, a nawet do Dorniewa! Zostanie z ojcem!

        Nie wróci!

        Tak jak nie wrócił do kościoła, z którym pożegnał się po tej nieszczęsnej lekcji religii, na której wydawało mu się, że ksiądz opowiadając o gehennie obozów koncentracyjnych, patrzy w jego stronę i celowo powtarza słowo „kapo”!

        W myślach zobaczył piegowatą buzię Mili z Kolonii i to jeszcze bardziej utwierdziło go w podjętej decyzji.

        Zaraz też przypomniał sobie Tereskę i poczuł ból w sercu, bo jak na razie, tej rozterki nie umiał jeszcze rozwiązać.

        Chyba nikt w całej Polsce, nie czekał na Święta Bożego Narodzenia 1964 roku tak niecierpliwie jak Tadek Kul! Po prostu nie mógł się ich doczekać. Raz powzięty zamiar porzucenia szkoły i pozostania za granicą, rozrastał się w nim, dojrzewał i stawał coraz bliższy.

        Pomysł wykorzystania wyjazdu i zostania u ojca zawładnął nim i pochłonął wszystkie myśli.

        Mimo młodego wieku dobrze wiedział, że jakiekolwiek, nawet najmniejsze zdradzenie się ze swoimi planami może zniweczyć wszystko, więc nic nie mówił, nie rozmawiał, uczył się jeszcze pilniej niż przedtem i starał się byś najlepszym z najlepszych.

        Jeszcze w listopadzie tego roku wziął udział w olimpiadzie ze znajomości niemieckiego i wziął w niej bezapelacyjnie pierwsze miejsce. Mówił już zupełnie płynnie, prawie bez akcentu.

        Paszport otrzymał 22 grudnia i tego samego dnia wyjechał do Berlina, gdzie miał się przesiąść do pociągu  jadącego do Kolonii. Stefan Kul został poinformowany o jego przyjeździe.

        Jechał przez Poznań, w kierunku granicy rozważając swoją decyzję.

        Chociaż był zdecydowany na ten karkołomny krok, to jednak wątpliwości i co tu dużo mówić , rozterki czy dobrze robi, ogarnęły go po raz kolejny.

        Przede wszystkim chodziło o Pawlinów. Nie wiedział jak władze postąpią wobec nich. Co prawda, ani ciocia ani wujek nigdy nie wybierali się za granicę, ani o tym nie myśleli, więc szykany w postaci odmowy paszportu nie miały dla nich znaczenia, ale zdawał sobie sprawę, że władze mają szeroki wachlarz nacisków i sposobów gnębienia.

        Myślał też o Teresce, o panu Dornickim i wogóle o Dorniewie i patrząc przez okno pociągu na zaśnieżony krajobraz Wielkopolski odczuł przejmujący żal. Wyglądało na to, że nigdy nie będzie już mógł zobaczyć tych polskich widoków, drzew, miasteczek i wsi. Nie spodziewał się tej emocji, bo jak dotąd nie odczuwał tęsknot czy nostalgii.

        Nawet wtedy, w czasie pierwszych miesięcy pobytu w szkole, nie tęsknił za Dorniewem. To prawda, że było mu wtedy ciężko, czasem nawet płakał cicho do poduszki, ale to przygnębienie brało się raczej z twardego reżimu szkolnego, który wepchnął go w półmilitarny styl życia. Wyrwany z ciepłego dorniewskiego domu został wówczas wprzęgnięty w szkolną dyscyplinę, wspólne mieszkanie z kolegami i intensywny program nauki, który nie zostawiał wiele czasu na nic innego.

        Tak, to prawda, że było mu wtedy ciężko, ale potem minęło i już po pierwszym roku, gdy we wrześniu wrócił do szkoły czuł się pewnie i prawie jak w domu.

        Teraz, gdy był drodze do innego świata, innego życia i gdy miał na zawsze pożegnać wszystko bliskie i znajome, poczuł ściśnięcie serca.

        Te myśli minęło jednak nagle, wobec nieoczekiwanego zdarzenia, które runęło na niego jak grom z jasnego nieba!

        Pociąg zatrzymał się na przejściu granicznym w Kunowicach i żołnierze z Wojsk Ochrony Pogranicza zaczęli chodzić wzdłuż wagonów i sprawdzać dokumenty. Do przedziału, w którym siedział Tadek weszło dwóch podoficerów i po sprawdzeniu jego paszportu poprosiło o wyjście. Z bagażem. Tadek zmartwiał, ale odwrotu nie było.

        Został zaprowadzony na posterunek, gdzie oficer w stopniu majora długo przeglądał jego paszport i szkolną legitymację, a następnie oznajmił, że dalej  nie może jechać i ma polecenie powrotu do szkoły i zgłoszenie się do komendanta.

        Tadek nie wierzył uszom.

        -Jak to, przecież to musi być pomyłka – wyjąkał naiwnie – ja mam jechać do ojca, do Kolonii… Komendant szkoły wie o wszystkim!

        Major nie zadał sobie trudu żeby odpowiedzieć, tylko zatrzymał paszport, oddał Tadkowi legitymację i poinformował, że następny pociąg do Warszawy będzie za sześć godzin. Wypisał mu też „bilet”, który był bibułową kartką z rozmytymi, czerwonymi pieczęciami WOP i dwoma nazwami stacji. Kunowice-Warszawa.

        Do Warszawy dojechał już 23-go grudnia. W głowie kłębiły mu się przerażone i zdezorientowane myśli.

        -Co to mogło znaczyć? Czyżby ktoś się domyślił jego zamiarów? Czy zdradził się z czymś? Kto, jak, dlaczego?!?

        Miał chwilę, że chciał uciekać, ale nie wiedział dokąd, jak i za co! Po dłuższym czasie postanowił jednak, że wróci do szkoły, zamelduje się u komendanta i poprosi o wyjaśnienia. Tylko o wyjaśnienia. Żadnego tłumaczenia się, ani pytań. Tego zdołał się już nauczyć. Żadnych pytań i nerwowych zdziwień.

        Tak sobie obiecał, ale i tak całą drogę drżał jak osika.

        Na wartowni powiedziano mu, że szkoła jest zamknięta na okres ferii. Gdy oznajmił, że ma polecenie widzenia się z komendantem, podoficer dyżurny polecił czekać i zadzwonił. Po jakimś czasie na wartowni pojawił się nieznany mu oficer, który sprawdził dokładnie jego legitymację, znowu gdzieś zatelefonował i wreszcie powiedział:

        -Szkoła jest zamknięta do 3-go stycznia, komendanta nie ma. Masz gdzie jechać na święta?

        -Tak, mam rodziców w rzeszowskim…

        -To jedź do domu, a 4-go masz się zgłosić do komendanta. To jest rozkaz.

        I to było tyle. Tadek wlókł się krokiem skazańca na przystanek tramwajowy, a potem na Dworzec Główny, skąd odchodził pociąg do Zagórza. Kasy były oblężone, wszędzie tłok nieopisany, bagaże i nerwowość świątecznych wyjazdów.

        Skrzekliwy, zniekształcony głos oznajmił przez megafony:

        -Przyśpieszony pociąg do Zagórza, przez Skarżysko Kamienną, Sandomierz, Rzeszów odjedzie z toru pierwszego przy peronie czwartym!

        Nadludzkim wysiłkiem dostał się do wagonu, gdzie z korytarza zepchnięto go do kąta przy drzwiach do ubikacji. Wszędzie panował ścisk. Kłęby tytoniowego dymu mieszały się z mroźnym powietrzem wiejącym przez uchylone okno.

        -Pan zamknie to okno – odezwały się głosy, ale Tadek nie mógł go ruszyć. Wszystko przymarzło solidnie.

        -Jak ja tu wytrzymam – przemknęło mu przez zmęczoną głowę.

        Zimno, parujące oddechy współpasażerów, zapach przedświątecznej wódeczki, cebuli, czosnku i kiełbasy mieszały się i sprawiały, że Tadek zląkł się, że zemdleje.

        Na szczęście przetrwał zły moment. Zorientował się, że w tej morderczej ciasnocie stoi przytulony do jakiejś dziewczyny.

        Z innych stron czuł naciski i szturchania, ale to wszystko było przyjazne, bo po prostu każdy starał się znaleźć jak najwygodniejszą pozycję. Cała podróż mogła potrwać dziewięć, a może i więcej godzin.

        Zazwyczaj najgorzej było do Skarżyska, ale potem już od Rzeszowa, gdzie wysiadała większość ludzi, warunki stawały się prawie „komfortowe”.

        Do Dorniewa dojechał po prawdziwie katorżniczej podróży, która trwała prawie dwanaście godzin. Cały czas w nieopisanym tłoku i w warunkach urągających człowieczeństwu. Ale dojechał! Mało tego! Zdążył jeszcze na kolację wigilijną i ta chwila wynagrodziła mu dramat ostatnich dwóch dni, w czasie których prawie cały czas był jak w malignie.

        Przyjazd do domu był jak chłodny okład na bolące miejsce, jak kubek gorącej herbaty w mroźny dzień. Był nagrodą za to co przeżył.

        Bo trzeba powiedzieć, że nagła, nieoczekiwana zmiana planów wyjazdu, porzucenia szkoły i zostania u ojca w Niemczech była dla niego wstrząsem, który obudził wiele myśli dotyczących przyszłości. W ciągu dwóch dni spędzonych w pociągach miał dużo czasu na dokładne przemyślenie wszystkiego.

        A miał o czym myśleć.

        Pomijając sam fakt, że zatrzymano go na granicy i cofnięto do Warszawy, był niczym w porównaniu z niepokojem co będzie dalej. Wyobrażał sobie, że wszystko co go spotkało, a więc propozycja odwiedzenia ojca, przygotowanie, paszport i droga do granicy były z góry zaplanowane przez władze. Chodziło o to, że cała sprawa nie była nagła, lecz z góry, bardzo pieczołowicie i starannie przygotowana.

        Przyszła mu też do głowy myśl, która pojawiła się tylko na moment, że po prostu chciano go poddać próbie i przekonać się jak zareaguje i co zrobi, ale tę myśl zarzucił, bo ostatecznie po co by to miano robić? Przecież był tylko uczniem.

        Wyglądało na to, że wszystko jest przed nim, że wraz z jego poświątecznym powrotem do szkoły, sprawy się wyjaśnią i wtedy okaże się co dalej.

        Na razie witał się z ciocią, wujkiem i zebraną rodziną. Wikta płakała ze szczęścia, wujek też ocierał oczy, a wszyscy dookoła byli serdeczni i mili.

        „Tadek”, „Tadzio”, „toż to już prawdziwy mężczyzna!” i inne powitalne okrzyki mieszały się z pytaniami, śmiechami i różnymi pytaniami o podróż, jak długo zostanie, jak tam w Warszawie i wiele innych.

        Tereska objęła go ciepło i gdy poczuł jej usta na swoim policzku, coś się w nim załamało i aż usiadł ciężko na krześle, bo zląkł się, że nogi się pod nim ugną i runie na podłogę.

        Wszystko to jednak minęło i po wspaniałym, gorącym barszczu z uszkami, smażonej rybie, pierogach i innych pysznościach zrobiło mu się tak dobrze i sennie, że gdy wujek wziął harmonię i wszyscy zaczęli śpiewać „Wśród nocnej ciszy”, oparł głowę o oparcie krzesła i przysnął trochę, co widząc ciocia Wikta podprowadziła go do jego dawnego łóżka i przykryła ciężką kołdrą.

        Na drugi dzień, oprócz różnych, miejscowych nowinek dowiedział się, że pan Dornicki jest w kiepskiej formie i właściwie chyba dochodzi dni swoich, więc postanowił zaraz pójść i go odwiedzić, tym bardziej, że stary pan mieszkał sam.