Ten mój test wytrzymałości fizycznej i psychicznej zakończył się pozytywnie. Na zawsze pozostanie we mnie duch tej wspaniałej wyprawy, która mnie uczyniła silniejszym i bardziej pewnym swoich sił i możliwości.

Było to w połowie 1984 roku. W mojej ulubionej kawiarence w Iquitos pojawił się „Kogut Walki” (Gallo Fino, poszukiwacz złota). Przy kilku kawach opowiedział mi o złocie w rzece Cangaza w prowincji Amazonas. Powiedział mi też o słynnych wojownikach Indian Huambisa, którzy w niedawnej przeszłości praktykowali zwyczaj redukcji głów swoich wrogów.

Byłem pod takim wrażeniem jego opowieści, że chciałem tam pojechać, aby odkryć tę tajemniczą część Peru położoną w górach Kondora. Miejsce to znajdowało się przy granicy dawnej strefy wojennej z Ekwadorem w chronionym indiańskim rezerwacie Santiago Comaina. Potrzebowałem wojskowej przepustki podpisanej przez generała armii, który był najwyższym dowódcą całego regionu Amazonii. Za pierwszym podejściem generał odmówił, ale dwa miesiące później złożyłem wniosek ponownie i dostałem przepustkę dla siebie i dwóch pomocników.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

To miała być trwająca miesiąc  niebezpieczna podróż i musiałem ją dokładnie zaplanować. Musieliśmy przelecieć 300 km wodolotem wojskowym z Iquitos do placówki wojskowej Teniente Pinglo położonej na skrzyżowaniu rzek Maranhon i Santiago.

Stamtąd łodzią peke-peke po rzece Santiago do wioski La Posa, gdzie mieliśmy zatrudnić przewodnika mówiącego po hiszpańsku i w języku Huambisa.

Stamtąd płynęliśmy rzeką Santiago do rzeki Ayambis, gdzie można było wynająć przewoźników bagażowych z lokalnego plemienia, aby pieszo przejść przez góry Condora.

Rzeka Ayambis miała dwa główne wodospady, niedostępne dla łodzi. Po przekroczeniu gór trzeba było płynąć kajakami Ayambis do mniejszej rzeki Cangaza. Według Fine Rooster miało tam być złoto.

Zacząłem kupować prowiant na wyprawę: duże pudło z nabojami do dubeltówki, kolorowe szklane koraliki i małe lusterka jako prezenty dla kobiet, plastikowe lalki i szorty dla dzieci, baterie typu C do latarek.

Zabierałem sól, pieprz i trochę konserw mięsnych i kilkanaście torebek suszonej i zmiażdżonej juki do żucia po drodze. Miałem jubilerską wagę do ważenia złota. Wziąłem też z banku dodatkowe pieniądze w postaci małych drobnych na opłacenie prowizji po drodze.

Zabrałem karabin .22LR i 9-milimetrowy pistolet Walther PPK.

Oficjalnie plan tej wyprawy polegał na znalezieniu złota, ale miałem ukryty cel, chciałem sprawdzić swoją wytrzymałość fizyczną i psychiczną. Zdałbym ten test, gdybym bezpiecznie wrócił do Iquitos. Miała to być wycieczka do miejsca, w którym biały człowiek nigdy wcześniej nie postawił stopy. Już podjąłem decyzję, aby wrócić z Peru na stałe do Kanady i ta długa wyprawa to było moje pożegnanie z ukochaną Amazonią.

Nareszcie odlecieliśmy wojskowym wodolotem rano z portu na rzece Nanay w Iquitos. Samolot nie miał drzwi, a więc wewnątrz mieliśmy świeży wiaterek. W połowie drogi samolot wylądował na jakiejś wartkiej rzece, aby zostawić kilku pasażerów. Podziwiałem zdolności pilota jak sprytnie walczył siłą silników pod prąd wartkiej rzeki. Tylko on nas zabezpieczał przed zderzeniem wodolotu ze skałami na brzegu. Za godzinę wylądowaliśmy na rzece Santiago przy garnizonie Teniente Pinglo, ulokowanym wysoko na skarpie.

Na środku rzeki pracowało wiele młodych żołnierzy, dużymi, płytkimi talerzami wypłukiwali grudki złota z piasku dla komendanta garnizonu.

Wspięliśmy się na skarpę, aby mu pokazać nasze przepustki. Przy głównej bramie na ławce siedziały dwie kolorowo ubrane młode kobiety. Komendant przyjął nas bardzo przyjaźnie i zaprosił na kolację i spędzenie nocy w garnizonie. Mało miał wizyt i był ciekaw nas i celu naszej podróży. Był pod wrażeniem naszej wizyty, bo prawie nikomu się nie udało dostać wojskowej przepustki.

Przy kolacji powiedział nam, że każda z tych kobiet przy wejściu obsłużyła zeszłej nocy po sto żołnierzy. Były to wędrujące prostytutki z dalekiej Limy. Kiedy zdziwiłem się  liczbą obsłużonych żołnierzy, komendant wyjaśnił, że młodzi żołnierze kończyli stosunek na sam widok gołej kobiety, a więc one dużo się tam nie napracowały.

Następnego dnia w południe wyruszyliśmy łodzią z motorem peke-peke do La Posa, w górę rzeki Santiago. To był mały motor, a więc jechaliśmy cały dzień, aby dojechać wieczorem.

Szybko odszukaliśmy pana Mendez, który był bratem kierowniczki mojej restauracji „Gran Maloka” w Iquitos. Pan Mendez przywitał nas gościnnie samogonem z trzciny cukrowej i skrętem z czarnego tytoniu z dżungli.

Rozmawialiśmy na stojąco na brzegu rzeki Santiago przy świetle księżyca. Pan Mendez, który urodził się Hiszpanem miał 75 lat i 75-cioro dzieci. Zapytałem go o dzieci na co odpowiedział, że tylko dał im życie, ale nie miał nad nimi kontroli. W każde dziecko wszedł inny duch. Niektóre wyjechały do Limy i zostały lekarzami i prawnikami a inne były szczęśliwe ganiając nago po dżungli. Filozoficznie i praktycznie potwierdził, że to duch wybiera ciało a nie rodzice dziecka.

Rano poznaliśmy jego syna Roger, który miał jechać z nami jako przewodnik i tłumacz indiańskich dialektów. Roger miał 30 lat i ochoczo się zgodził na taki kontrakt. Nie miał żadnej innej oferty pracy w La Posa.

Podziwiałem lenistwo lokalnych psów, które spały na ziemi i można było nad nimi chodzić, bo nawet się nie budziły na nasz widok. Roger wyjaśnił, że to były łowcze psy, które w dzień śpią, aby się ożywić w nocy. Potrafią całą gromadą atakować wściekłego tygrysa, mimo tego, że tygrys zdoła rozszarpać niektóre z nich na strzępy. Podczas ataku tygrys broni się okropnym smrodem jak skunks co nie hamuje ataku tych psów. Zwierzaki w dżungli też śpią w ciągu dnia, szukają jedzenia po nocach. Po tej rozmowie nabrałem szacunku do tych niby leniwych „brzydkich” psów.

Po zakupie świeżych owoców: bananów, pomarańczy, mango i korzeni kassawy oraz większej ilości benzyny dalej ruszyliśmy w drogę łodzią z motorem peke-peke. To jest motor Briggs & Stratton który ma charakterystyczny dźwięk cztero-taktowego silnika pek-pek,pek-pek. Tani i niezawodny. Także łatwy do reperacji co jest ważne dla ubogich warsztatów w dżungli.

Jechaliśmy powoli pod prąd rzeki. Kiedy mijaliśmy czasem Indian na brzegach, Roger do nich krzyczał: „Zaproś mnie na kassawę” co jest tam tradycyjnym pozdrowieniem.

Czasem mijaliśmy wioski liczące 20 do 40 opuszczonych domów. Roger powiedział, że Indian wybiła grypa. Poinstruował mnie abym nigdy nie kasłał przy tubylcach, bo tak się boją grypy, że bez słowa zabiją mnie z dubeltówki. Tamtejsi Indianie nie mają żadnej odporności na wirusa grypy.

Po kilku godzinach jazdy dotarliśmy do dorzecza Ayambis i wkrótce po zakręcie ujrzeliśmy wioskę Indian ulokowaną na przedmurzu gór (Cordillera de Condor) Kondora. Tutaj mieliśmy zostawić naszą łódź, przenocować i rankiem na pieszo przejść przez góry, aby ominąć duże wodospady na rzece Ayambis.

W tej wiosce usiadłem na ławce pod dachem z liści palmowych, a po drugiej stronie klepiska patrząc na mnie pojawiło się wielu Indian, kobiet i dzieci. Patrzyli na mnie, a ja nie byłem pewny czy przyjaźnie, czy wrogo. Aby przerwać to milczenie z plecaka wyjąłem plastykowe laleczki położyłem je na ławce obok siebie. Podeszły dzieci i je sobie z uśmiechem wzięły. Następnie położyłem na ławce kolorowe paciorki na bransoletki i lusterka. Podeszły kobiety i je sobie z uśmiechem wzięły. Następnie poprosiłem Rogera, aby przemówił do Indian w ich języku, wyjaśnił, że idziemy do rzeki Cangaza, aby kupić złoto i potrzebujemy nocleg i tragarzy na przejście przez góry. Szybko się zgodzili, zapłatą było kilkanaście naboi do dubeltówki. Każdy nabój dla celnego Indianina to dzika krowa sachabaca, czyli 40 kg dobrego mięsa.  Dostaliśmy miejsce do spania na podłodze jednego z domowisk ulokowanego na palach. Indianie zaprosili nas na mecz piłki nożnej z czego skorzystał Roger. Ja wolałem odpocząć.

Wieczorem w wiosce zebrali się wszyscy ludzie i powstała wielce głośna wrzawa. Obawiałem się, że to z powody naszej wizyty, ale okazało się że starszyzna wypędzała dwoje młodych Indian, którzy wyjechali do miasta na parę lat i wrócili z mentalnością jak jajko, które jest mądrzejsze od kury. Obraziło to starszyznę wioski i głosowanie ogólne spowodowało, że ci dwaj zostali wypędzeni na zawsze.

Wczesnym rankiem pokazali się nasi tragarze, było ich kilku więcej, aby także przenieść przez góry zbiorniki benzyny do obozowiska nurków, poszukiwaczy złota, na napęd do ich motoru.

Wyruszyliśmy z tragarzami wczesnym rankiem w góry. Szliśmy na przełaj dżungli, bo tam nie było żadnej ścieżki. Było nas kilkunastu mężczyzn i szła z nami jedna kobieta z dużym garnkiem na sznurku, w którym było masato.

Masato powstaje z surowej yuki przeżutej ze śliną. Potem się dodaje trochę wody i bakterie ze śliny szybko fermentują ten napój przy wyższej temperaturze w tropiku, aby zawierał parę procent alkoholu. Jest to napój zarówno orzeźwiający ja i odżywczy.

Indianie trzymali mnie w środku naszej linii abym nie został w tyle, gdzie mógłby mnie zaatakować tygrys otorongo lub czarna puma.

Przez pół dnia trasa marszu wznosiła się powoli, ale potem podejście było bardziej strome, aż na koniec trzeba było się wspinać 5 metrów na granitowe, pionowe skały.

Indianie z masato szli jak sarenki a ja, wieloletni palacz papierosów szybko się męczyłem. Przypomniałem sobie kiedy w harcerstwie drużynowi kazali nam maszerować  po 20 kilometrów w nocy z pełnym plecakiem i kocem i powstawały piekące bąble na stopach od zatarcia. Nauczyłem się wtedy spać w czasie rytmicznego marszu. Takie marsze budują fizyczną i psychiczną wytrzymałość. A w tym marszu przez góry Condor musiałem konkurować z Indianami w bardzo dobrej kondycji. Oni szli jak sarenki. A mnie na koniec ze zmęczenia pojawiła się piana na ustach i zaczęły halucynacje.

Tak, halucynacje ze zmęczenia, kiedy to człowiek idzie jak automat pod górę i przez chaszcze i myśli że jest w Polsce. Ale wytrwałem wspinaczkę do samej góry i nie zostawiłem mego karabinu po drodze, bo „tego się nigdy nie robi”. Było o wiele łatwiej iść w dół, z powrotem do rzeki Ayambis. Można było  brodzić korytem rzeki.

Szedł z nami stary Francisco wygnany z wioski La Posa za to, że spał ze swoją córką. Czasem podawałem mu mój kij, aby mu pomóc iść po pod prąd rzeki. Wtedy Indianie krzyczeli: zostaw go, niech zdechnie. Stary Francisco powiedział mi, że i tak już  nie da rady nigdy wrócić przez te góry do swojej wioski.

Po drodze trafiliśmy na obozowisko dwóch Peruwiańczyków z Limy, którzy nurkowali na dno rzeki aby pompować piasek z dna na tarkę umieszczoną na tratwie. Na dnie rzeki oddychali powietrzem pompowany przez plastykową rurkę. Pompa powietrza napędzana przez motor peke-peke dawała im odpowiednie ciśnienie powietrza zaś pompa wodna ssała piasek z dnia rzeki na tarkę. Cięższe grudki złota zostawały w zagłębieniach tarki, można je było wybrać palcami. Do tej właśnie tratwy potrzebna im była benzyna, którą przez góry przynieśli z nami tragarze.

Była to żmudna i ciężka praca z ryzykiem reumatyzmu przez nurkowanie w zimnej wodzie. W ich obozowisku było mało jedzenia. W nocy zabezpieczali się przed nietoperzami, które bezboleśnie piły krew w czasie snu, jednocześnie dając ludziom zarazki wścieklizny.

Brodząc dalej w rzece, czasem nawet po szyję, dotarliśmy do domowiska Indian, gdzie mogliśmy przespać jedną noc i pożyczyć czółna na dalszą podróż. W tym domowisku była zapłakana chora dziewczynka. Jej matka padła przede mną na kolana i błagała, abym jej córce dał jakiś zastrzyk, aby wyzdrowiała. A ja żadnych zastrzyków ze sobą nie miałem. Jej matka była przerażona, że córka umrze z powodu grypy. Dałem jej pastylki Tylenolu i po jednej takiej nareszcie córka spokojnie zasnęła. Babcia córki z kolei miała ręce aż po plecy zniszczone chorobą skórną sarna. Poleciłem okłady z pulpy owocu papaja, bo ten owoc ma w sobie dużo papainy. Ale dla tamtejszych Indian papaja to wielka obraza, nawet by nie dali tego owocu swoim psom. Kiedy odjeżdżaliśmy jej krzyk było słychać przez kilometr tak nas przeklinała.

Przez pół dnia dotarliśmy do następnego domowiska Indian, gdzie za dwa naboje do dubeltówki zabito kurę i zrobiono nam wyborny rosół. Mnie podano pierwszą miskę, bo byłem „płatnym pasażerem”, ale postawiłem ją przed gospodarzem domu, co spotkało się z uznaniem. Kiedy chciałem rzucić kilka kości psom Roger mnie złapał za rękę, bo dobry gość zostawi dużo mięsa na kościach, a te kości na talerzu na czekające kobiety i dzieci.

Jechaliśmy dalej łodziami pod prąd. Przy dorzeczu małej rzeczki spotkaliśmy grupę Indian, którzy łowili ryby sokiem z liany kurarą. Przy ujęciu rzeki budowali kratkę z patyków, aby zatrzymać śnięte ryby i wpuszczali sok z liany kurary kilometr wyżej. Wyłapywali śnięte ryby i wrzucali je do czółna, mieli ich wiele. Ryby są bardzo czułe na małą koncentrację kurary w wodzie, co jest niegroźne dla ludzi.

Płynęliśmy dalej. W pewnym momencie, kiedy przejeżdżaliśmy obok okrągłego stawu przy brzegu rzeki, wszyscy zamilkli jakby byli przestraszeni. Kilka lat temu wielka anakonda połknęła w tym miejscu dwóch żołnierzy. Armia ściągnęła tu inżyniera górnika, który zastawił pułapkę z dużą ilością dynamitu. Kiedy się pokazała anakonda od wybuchu powstał duży lej, który się napełnił wodą. Od tego czasu to miejsce przepływa się w milczeniu w pamięci tych dwóch żołnierzy i ze strachu że ta anakonda zostawiła tam swoje potomstwo.

Ze dwie godziny dalej piękną kolorową tęczą przywitało nas dorzecze Cangaza, gdzie przez pewien czas płynęliśmy czółnami. Ale dalej trzeba było zostawić czółna i iść brzegami rzeki, bo było za płytko i na jej dnie było za dużo kamieni.

W pewnym momencie idąc brzegiem rzeki mało nie stąpnąłem na małego jadowitego kolorowego węża naca-naca (desert coral snake), który się wylegiwał na słońcu.  Walnąłem go szybko swoim kijem i uciekł. Ten wąż ma jad, który powoli zabija. Miałem wielkie szczęście, że go spłoszyłem.

Po godzinie dotarliśmy do kolejnego domowiska Indian, to był koniec naszej drogi. Pan domu wyciągnął z rzeki białego kajmana i maczetą odciął mu ogon. Piekliśmy ten ogon we własnej skórze na ognisku przez przeszło dwie godziny. Najadła się nim cała indiańska rodzina i my też, jego mięso było delikatne jak mięso homara.

Kiedy wróciłem do Iquitos to zaprojektowałem danie z ogona kajmana w mojej restauracji Gran Maloka i to danie okazało się najbardziej popularne wśród turystów: ogon krokodyla.

Po kolacji piliśmy masato i zaczął się handel złotem. W tym domowisku Indianin miał 4 żony i każda miała grudkowe złoto wypłukane z rzeki Cangaza.

Na podłodze domowiska robiło się coraz gwarniej bo cztery żony gospodarza stale podawały miseczki sfermentowanego masato.

Roger dał znać że nadszedł czas aby kupować złoto. A więc wyjąłem jubilerską wagę z plecaka i uważnie ustawiłem ją na podłodze przed sobą. Ważyłem grudki złota i płaciłem po cenie banku w La Posa. Trzeba było za każdym razem dać taką samą ilość banknotów bo Indianie nie potrafili czytać denominacji i tylko wzrokowo porównywali sterty papieru.

W ten sposób kupiłem 10 uncji, czyli prawie 300 gram rzecznego złota. Cztery żony cały czas podawały miseczki masato, każda z nich z powodu innych bakterii w ślinie miała inny smak. Już miałem tego masato dość i Roger mi powiedział abym wypił jedną z miseczkę do dna i oddał odwróconą do góry nogami. To pomogło i nie byłem więcej zmuszany do picia tego napoju.

Następnie na kocu na podłodze wyłożyłem wszystkie towary jakie miałem; naboje do dubeltówki, baterie do latarki, kolorowe paciorki, lusterka, szorty i koszulki dla dzieci, etc. To wyraźnie zainteresowało gospodarza domowiska i jego żony.  Pytali o ceny. A ceny miałem z dobrym zyskiem na pokrycie kosztów podróży, tragarzy i kupna towarów w Iquitos. A więc odzyskałem wszystkie pieniądze, które zapłaciłem za złoto. Około 5000 amerykańskich dolarów.

Robiło się późno, wszyscy zmęczeni handlem i opilstwem masato położyli się spać na podłodze. A ja musiałem zrobić siusiu i nie bardzo wiedziałem gdzie i jak. A to dlatego że w nocy wokół domowiska na palach krążyły głodne jaguary. Czasem było widać odciśnięte w piasku ślady ich łap. Z pistoletem w jednej dłoni i latarką w drugiej ostrożnie zszedłem po drabince na ziemię i oddaliłem się kilka metrów od domu. Kręcąc się w prawo i w lewo skanowałem teren, aby sprawdzić czy nie było tam czającego się jaguara. Miałem obie ręce zajęte ale włożyłem latarkę pod pachę i jakoś sobie dałem radę. Była to wielka ulga.

Morał taki że trzeba mieć mocny pęcherz jak się handluje złotem.

Następnego dnia kiedy zakładałem mokre spodnie, które wisiały na kołku na ścianie poczułem bolesne ukłucie nad lewym kolanem i szybko zrzuciłem spodnie na podłogę. Wypadł z nich czarny skorpion. Zerknęłom na mego przewodnika, Roger wyglądał zmartwiony. Powiedział że nie będę mógł brodzić w rzece z powodu tego ukąszenia. Jego strach udzielił się moim nogom i nagle runąłem na podłogę. Byłem zdziwiony że moja głowa strachu nie czuła, ale nogi odmówiły posłuszeństwa tak jakby miały swój rozum.

W kieszeni koszuli zawsze nosiłem zestaw pomocy na ukąszenie węża czy skorpiona i myślałem czy ciąć tę rankę na krzyż i wysysać jad plastykowym półkolem czy nie. Ponieważ szybko zrzuciłem spodnie na podłogę, skorpion użądlił mnie tylko powierzchownie, ból szybko ustał i mogliśmy spokojnie dojść rzeką do naszych czółen.

Kiedy odpływaliśmy z rzeki Canagaza nagle mimo bezchmurnego nieba spadły na nas duże, ciepłe krople wody, tak jakby rzeka Canagaza, która nas witała piękną tęczą teraz żegnała nas płaczem. Płynęliśmy teraz o wiele szybciej z prądem rzeki.

W jednym miejscu na brzegu rzeki przy swoim domowisku stały cztery smutne młode kobiety. Jaguar zabił ich męża. Żałośnie patrzyły na nas, mężczyzn.

Minęliśmy grupę Indian płuczących złoto z piasku nurtem rzeki. Ustawili w rzece spróchniały i wyżłobiony od wewnątrz pień drzewa na skrzyżowanych X palach i rzucali na niego piasek, który wartka woda zmywała, a ciężkie grudki złota wybierali z zakamarków próchna. Ciężka to praca i uciążliwa, ale dawała pewnie zysk.

Po drodze stanęliśmy na nocleg tylko w jednym domowisku, gdzie mimo chłodu z powodu deszczu na zewnątrz leżał Indianin, który postanowił umrzeć, bo stracił radość  życia.

Byłem tym bardzo poruszony, podałem mu miskę gorącego rosołu, ale odmówił i zrzucił z siebie koc, którym go nakryłem. Roger powiedział, że nie można mu przeszkadzać, bo takie było jego postanowienie i trzeba było uszanować jego wolę. Od tej pory tak zawsze szanuję postanowienia ludzi.

W połowie drogi przez góry zabrakło nam jedzenia i bardzo osłabłem, do tego stopnia, że usiadłem na ziemi i nawet nie miałem siły na podniesienie głowy. Tak zobojętniałem że nie bałem się śmierci, byłem gotów tam umrzeć.

Nagle zobaczyłem przed sobą dłoń mego przewodnika, na której wił się duży tłusty pędrak. Rozciął jego brzuch paznokciem, wycisnął  z wnętrza brązowy płyn i wsadził mi tego robala w usta. Wyssałem z niego cały tłuszcz, smakował, jak masło bez soli. Sól też się nam skończyła kilka dni wcześniej.

Każdy z tych robali zwanych „suri” dał mi energię na dwie godziny marszu. Roger też mi przyniósł duże mrówki „curvince”, które wybierał z ich gniazd w ziemi. Wkładałem je żywe do ust i gryzłem zębami. Dzięki temu przeszedłem przez góry.

Na dole gór napotkaliśmy domowisko, gdzie gospodarz miał gotową ciepłą zupę na piecu, a jego nie było bo pracował na polu. Zjedliśmy mu tę zupę, która bardzo mi smakowała bo miała sól. Zapamiętałem wyborny smak tej zupy na całe życie.

W drodze powrotnej motorówką z mocnym silnikiem przepłynęliśmy niebezpieczną cieśninę Manseriche rzeki Maranhon. Ta wielka rzeka zwęża się między górami, co powoduje że w takim wąwozie woda płynie o wiele szybciej i jest to niebezpieczne dla łodzi z małym motorem. Bezpiecznie dojechaliśmy do miejscowości Saramiriza, gdzie udało nam się kupić miejsca w pasażerskim samolocie do Iquitos.

Wyprawa trwała 6 tygodni, dwa tygodnie dłużej niż planowałem. Moja żona już mnie opłakiwała, jak wdowa. Czasem „Kogut Walki” pojawiał się w mojej ulubionej Cafe Express i przekazywał mi pozdrowienia od Indian Huambisa, których poznałem. Zawsze pytali, kiedy wrócę.

Ten mój test wytrzymałości fizycznej i psychicznej zakończył się pozytywnie. Na zawsze pozostanie we mnie duch tej wspaniałej wyprawy, która mnie uczyniła silniejszym i bardziej pewnym swoich sił i możliwości.

Kiedy były prezydent USA Teddy Roosvelt odkrywał nowe tereny Amazonii to jest bohaterem,  ja tymczasem jestem za to uznany przez polskojęzyczne media awanturnikiem. Punkt widzenia zależy więc od miejsca siedzenia. Wrogość moich adwersarzy też jest dla mnie zwycięstwem.

Zawsze od nich oczekiwałem samych podłości.

Wiele lat później, w 2005 roku kanadyjska firma Afrodita z Vancouver uzyskała niezgodne z prawem rezerwatu pozwolenie na kopalnię złota w okolicy rzeki Cangaza. Znacznie zanieczyścili kilka rzek i wycięli dużo lasu. Indianie się zorganizowali i stworzyli lokalny rząd, który dał centralnemu rządowi w Limie ultimatum: albo skasują pozwolenie na kopalnię złota lub oni ich przepędzą.

Mieli uzbrojoną grupę 150 bojowników. Przez kilka lat był to najostrzejszy konflikt w Peru.

W 2010 roku premier Javier Velasquez Quesquen  skasował to niezgodne z prawem pozwolenie i tym samym uznał lokalny rząd Indian. Huambisa skutecznie obronili się przed inwazją.

Nie ma końca, jest tylko początek.

Stanisław Tymiński