Jednym z paradoksów polskiego kina lat 60-tych było to, że kręcono filmyzupełnie nie przystające do realiów komunistycznej (albo jak kto woli – socjalistycznej cenzury). Można by zrozumieć, że udawało się to reżyserom celebrytom, jak Andrzejowi Wajdzie czy Jerzemu Kawalerowiczowi; w końcu mieli oni za sobą potężne lobby całego filmowego (i nie tylko) świata. „Yokmoka” zrobił wszakże specjalista od filmów dokumentalnych Stanisław Możdżeński, twórca właściwie zupełnie nieznany, bowiem stworzył jedynie dwa filmy fabularne (oprócz „Yokmoka” był to całkiem udany debiut z 1961 roku „Zuzanna i chłopcy”). Po jego dokumentalnych propagandowych knotach w rodzaju „Towarzyszki pracy”, „Stocznie pracują”, „Wodujemy nowe statki” czy „Parada tysiąclecia” mało kto mógł się spodziewać, że Możdżeński nawiąże do tematu, który nadal, mimo upływu prawie 10-ciu lat, nurtował wielu Polaków.

Otóż 21 lipca 1952 roku Najwyższy Sąd Wojskowy PRL-u wydał pięć wyroków śmierci i dwa dożywotniego więzienia w tzw. procesie komandorów. Spośród skazanych na śmierć trzech rozstrzelano: kmdr. por. Zbigniewa Przybyszewskiego, kmdr. Stanisława Mieszkowskiego i kmdr. Jerzego Staniewicza. Pozostałym dwóm zamieniono kary na dożywotnie więzienie. Wszyscy skazani byli oficerami Marynarki Wojennej, brali czynny udział w kampanii wrześniowej, a po kapitulacji dostali się do niemieckiej niewoli. Po zakończeniu wojny zdecydowali się wrócić do kraju by pomóc w odbudowie floty wojennej. Bezpieka nie uwierzyła w ich dobre intencje: kilka lat później oficerów aresztowano, oskarżono o „próbę obalenia władzy ludowej” po czym nieludzkimi torturami wymuszono od nich stosowne zeznania. Losu nieszczęsnych komandorów udało się uniknąć m.in. dowódcy Marynarki Wojennej, admirałowi Unrugowi, który niemal w ostatnim momencie postanowił zostać na Zachodzie i później poświęcił całe swoje życie, by rehabilitować skazanych oficerów.
W 1963 roku gdy kręcono „Yokmoka” pamięć o tamtej zbrodni była nadal żywa, a jednak film trafił na ekrany. Oczywiście kompromisem cenzury było to, że bohaterowi darowano „winę” bycia przedwojennym oficerem, ale też nie do końca jesteśmy pewni na jak długo.
Andrzej Garlicki (doskonale zagrany przez Emila Karewicza), jak każe etos prawdziwego oficera pozostaje buńczuczny, niepokorny i nieustraszony, co nie zawsze podoba się ubecji (którą, o zgrozo, reprezentuje Stanisław Mikulski, późniejszy Kloss). Garlicki jest poza tym świadom swego przyszłego losu i wie, że nawet jeśli uratuje port to i tak może skończyć w kazamatach bezpieki. Powracający z Zachodu żołnierze łaknęli wszakże stabilizacji i ta chęć podjęcia normalnego życia była niekiedy silniejsza niż lęk przed represją. Właśnie dlatego Garlickiemu marzy się wyremontowanie poniemieckiego jachtu Yokmok i zajmowanie się tym co najbardziej pokochał: żeglowaniem po morzu. Czasy wszakże są takie, że na Ziemiach Odzyskanych, a tam właśnie rozgrywa się akcja (prawdopodobnie jest to Ustka) panuje prawo dżungli. Pełno tutaj spekulantów, przemytników, rozmaitych rzezimieszków (jednym z nich jest Leon Niemczyk) z którymi nie bardzo może sobie poradzić kapitan portu, będący de facto agronomem (Bogdan Baer). Na szczęście przychodzi mu z pomocą Garlicki no i naturalnie wszechobecny Urząd Bezpieczeństwa.

Pikanterii filmu dodaje fakt, że grają w nim także dwie bodaj najatrakcyjniejsze aktorki tamtych czasów: Beata Tyszkiewicz i Barbara Modelska.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Niewątpliwie najbardziej imponuje w tym filmie Emil Karewicz, któremu niełatwo było uwolnić się od wizerunku króla Jagiełły granemu przez niego trzy lata wcześniej w „Krzyżakach”. Cztery lata później musiał co prawda wpaść do jeszcze głębszej szuflady kiedy to stał się sturbannfuhrerem Hermannem Brunnerem, ale to już inna opowieść.

Janusz Pietrus
link:
https://www.cda.pl/video/283320744