Wtedy też, na swoje dawne gospodarstwa wrócili ich prawdziwi gospodarze. Sąsiedzi patrzyli, coś mruczeli, plotkowali, ale to już był inny czas i nie było żadnych wysiedleń, przesiedleń i polowań na bandytów.

        Dopiero wówczas można było powiedzieć, że na Podkarpaciu wojenny czas odszedł do przeszłości.

        Nie ulega kwestii, że te długie dziesięć lat wojny i niepewności, skrytobójczych napadów, wybuchów nienawiści i nędzy  wywarło na ludzi wpływ i zmieniło warunki w jakich żyli.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Co było jednak zdumiewające, to to, że o wielu sprawach jakoś bardzo łatwo zapomniano. Tak złych jak i dobrych.

        -Bajka co było – mówiono – najważniejsze, że żyjemy!

        Przede wszystkim, w przerażająco szybkim czasie zapomniano o Żydach, a przecież jeszcze przed drugą wojną właśnie oni stanowili prawie połowę ludności miasteczka! Mieszkali w tych stronach od setek lat, a jednak, oprócz rozległego cmentarza nie pozostała po nich nawet okruszyna  wspomnień. Jeszcze niektórzy starsi wspomnieli czasami jakiegoś Izaaka czy Chanę, albo Abramka, ale to wszystko. Jeszcze niektórzy „zażartowali” coś o „parchach”, ale to tylko mimochodem.

        Zapomniano też o Ukraińcach. W tym przypadku leżało coś na piersiach. Jakiś dławiący żal czy wina, pokrywana szorstkim  gadaniem o „czarnych podniebieniach”, ale młodsi nawet nie rozumieli o kim i o czym jest mowa.

        Ludzi objęła błogosławiona amnezja, bo czyż – w rzeczy samej – taka nie była?

        Była, bo pozwalała żyć i krzepić się nadzieją, że będzie lepiej.

Rozdział 8

Maryśka Pieńczuk

        Pod koniec 1949-go właścicielowi miejscowej elektrowni – panu inżynierowi Sakowiczowi – zabrano jego generator. Upaństwowiono. To samo zrobiono z apteką pana magistra Freya. Pan Sarenka – właściciel handlowego składu, do którego Józio Niemowa od „kociej wiary”, przywoził miód, dostał parę domiarów, przeżył kilka wizyt przedstawicieli urzędu skarbowego, aż wreszcie, któregoś deszczowego, listopadowego  dnia, „doczekał się” bandyckiego rabunku, w czasie którego „nieznani bandyci”, których nawiasem mówiąc nigdy nie odnaleziono – opróżnili mu kasę i ogołocili skład z cenniejszych towarów. Nawet się za bardzo nie kryli ani śpieszyli. Podjechali ciężarówką i załadowali co chcieli.

        Były właściciel majątku ziemskiego pan Dornicki, po swoich wojennych przeżyciach na „tyłach Rasiji”, powojennej parcelacji i więzieniu w rzeszowskim  UB, siedział „na walizkach”, bo cały czas wisiała nad nim groźba wyrzucenia z domu i przeniesienia do innego województwa.

        Proboszcz, prałat Kazimierz Noga, dochodził powoli dni swoich. Wierzył, że nowy prymas rozmawiając z komunistycznymi władzami wie co robi, ale wewnętrznie zżymał się na to i często gęsto w rozmowach z przyjaciółmi dawał temu wyraz. Sporym pocieszeniem było to, że  arcybiskup Wyszyński odciął się od nowo powstałych „księży patriotów”! Stary proboszcz zacierał ręce i powtarzał:

        -Właśnie tak! Tak trzeba postępować z komunistami! Izolować ich i nie popierać! Ot co!

        Ciągle jednak pozostawał niepocieszony, że jego ukochany Kardynał Sapieha nie został prymasem!

        -Sapieha dałby im szkołę! On by im bobu zadał! – mawiał w rozmowach z przyjaciółmi.

        Ale to były tylko pobożne życzenia, bo nowa władza rosła w przerażającą, wszystko ogarniającą siłę i nie liczyła się z nikim.

        A  „dom za żywopłotem” Wiktora Ullmana pozostawał cichy i jakby obojętny na wszelkie przemiany. Cały czas wyglądał tak jakby nic się tam nie działo. Co tu zresztą mówić – nikt sobie nim głowy za bardzo nie zawracał, bo jak na razie trzeba się było otrząsnąć z wojennych i powojennych  przeżyć i budować nowe życie.

        Jednym z tych, którzy pomimo realnej groźby uwięzienia w kazamatach bezpieki, ciągle się buntowali i nie przyjmowali do świadomości istnienia nowych porządków był Walek Kokun – syn Staszka i pięknej Kseńki, która w zamierzchłych czasach, swoją nagością zburzyła spokój księdzu Nodze.

        Otóż piękna Kseńka zmarła trochę nieoczekiwanie, niedługo po urodzeniu malutkiej Józi, a owdowiały Staszek został z dwojgiem dzieci.

        Wiadomo, że bez kobity gospodarka zdziadziałaby w krótkich abcugach, więc nikt się specjalnie nie dziwił, że niedługo potem Staszek ożenił się po raz drugi.

        Nową żoną i macochą dla dwojga dziecki – Walka i Józi – została Maryśka Pieńczuk, którą w późniejszych latach zaczęto nazywać Kokunichą.

        Jak to czasami bywa nazwisko wyparło imię i nikt już, z wyjątkiem najbliższych nie pamiętał, że Kokunicha to Maryśka. Jeszcze za życia Staszka Kokuna mówiono „Staszkowa kobita”, albo po prostu Maryśka, ale od jego wojennej śmierci – tylko Kokunicha – nigdy inaczej!

        Na samym początku dziwiono się trochę wyborowi Staszka, ale trzeba powiedzieć, że Maryśka była jak łania i chociaż pyskata i pełna dzikich narowów, to robotna i umiejąca chodzić koło gospodarstwa.

        Gdy w niedzielę, w pięknej, narzuconej na ramiona, wzorzystej chustce i w szerokiej spódnicy przykrytej  nakrochmalonymi zapaskami, szła zamaszyście do kościoła – niejeden chłop oblizywał się łakomie.

        -Uuu – mówili – ta Staszkowa baba to krew z mlekiem! Urodna, że urodna! Trafiło się chłopu! Osłodzi mu ona wdowieństwo – hej, osłodzi!

        I na to „osłodzi”, aż się w dłonie z ochoty uderzali, bo każdemu z nich marzyła się taka „osłoda”.

        Co prawda z biegiem czasu i już po śmierci Staszka, Kokunicha zgorzkniała, a wrodzona pyskatość przerodziła się w truciznę, którą całymi kubłami wylewała przy byle jakiej okazji. Zawsze jednak miała jeszcze  ten dziki, kuszący błysk w oku, do którego chłopy lgnęli jak ćmy do ognia.

        No więc dziwiono się trochę temu ożenkowi, ale oprócz urody było tam coś jeszcze.

        Otóż w czasach emocjonalnych napięć księdza Nogi i wtedy gdy Kseńka przeszła z księżego folwarku do pracy u Ullmana nawinął się Staszek Kokun i od słowa do słowa wziął Kseńkę za żonę. Ullman dał Kseńce krówkę i prośną maciorę, a do tego zapłacił za wesele i chyba miał dobrą rękę, bo małżeństwo było dobre, po jednej ciąży przyszła druga i wyglądało na to, że byli dla siebie. Nieszczęśliwym wypadkiem poród Józi był ciężki i parę miesięcy po nim Kseńka umarła.

        Pamiętając to i mając już na widoku Maryśkę, niedługo po żoninej śmierci, Staszek znowu przyszedł do Ullmana. Prowadził za sobą małego  źrebaczka.

        -Wielmożny panie – zaczął po przywitaniu – żonka moja, ta Kseńka  którąście mi onegdaj poradzili, pomarła w połogu. Gospodarka bez baby kuleje, dzieciska brudne chodzą… udała mi się ta Maryśka, co u was robi. Wielmożny panie, weźcie ta tego źróbka i dajcie mi ją za żonę.

        A Ullman uśmiechnął się na takie „oświadczyny” i powiedział:

        -Ja tu nie mam nic do dawania. Chcecie ją Kokun brać to jej pytajcie, ale to wam powiem, że to dziewucha twarda w pysku i nie wiem czy dacie ją radę ujarzmić… Jak zechcę za was wyjść i dzieci wam wychowywać to dam jej krówkę czy dwie i coś tam jeszcze, żeby wam trochę w gospodarce pomogło.

        -A źrebaczka na razie zabierzcie. Przyjdę kiedy do was to potargujemy konie.

        Wziął więc Staszek Kokun Maryśkę Pieńczykówną do swojej chałupy i zabrał się za jej ujarzmianie, ale szło mu ciężej niż z najbardziej narowistą klaczą.

        Nieco wcześniej natomiast miało miejsce dziwne zdarzenie, którego nie spodziewał się nawet Wiktor Ullman.

        Otóż wieczorem tego dnia, gdy Staszek przyszedł ze źróbkiem oświadczać się o jej rękę, Maryśka przyszła z folwarku do domu Ullmana i stanęła na werandzie.

        Była boso, ale w pięknej, bieluchnej, kościołowej koszuli. Stała wyczekująco z błyskiem w oku. Gdy Wiktor Ullman wyszedł, przypadła mu do nóg i przerywanym głosem zaczęła mówić, że nie chce iść za mąż i żeby jej nie wyganiał, bo ona gotowa do śmierci służyć w ullmanowym gospodarstwie i jeszcze w domu pomoże i w kuchni i co trzeba będzie to zrobi. Byle tylko została…

        I nagle, zupełnie nieoczekiwanie, załkała, że kocha, kocha i kocha i już sama nie wie co się z nią dzieje, bo ona „zawdy tak lubiła, że już chyba zemrze”!

        Ullman słuchał jej z ogromnym zdziwieniem i po chwili, gdy trochę ochłonął powiedział tak:

        -Marysiu, nikt cię stąd nie wygania. Nie chcesz iść za Staszka – twoja wola. Nic mi do tego, ale sama pomyśl, że Staszek jest dobry chłop, będzie cię szanować i gospodynią tam u niego będziesz całą gębą! Mówisz, że chcesz zostać, ale ja się z tobą żenić  nie mogę, a życia ci zawiązywać nie chcę.

        Na to Maryśka wstała z kolan i z dzikim błyskiem w oku powiedziała dość spokojnie, chociaż  czuło się, że głos już jej drży z tłumionej złości.

        -Ja wiem, wielmożny panie, żem prosta dzieucha i nie żona dla pana, ale pozwól mi zostać, a ja zawdy po ćmoku do ciebie przyjdę, a przed  słonkiem wyskoczę i dalej będzie tak jak jest – pan w domu, a ja na folwarku…

        – Marysiu, słuchaj – Ullman mówił ciszej i z wysiłkiem – mnie moja wiara zabrania brać sobie kochankę. Ja tego robić nie mogę. A  co do ciebie, to nie pomyślałaś co ludzie powiedzą? Czy myślisz, że to by się ukryło?

        A dziewczyna już była na na skraju furii:

        -Ja o tych ludzi tyle dbam co o ten śryż co zimą Sanem płynie! Cholera na nich! Twoja wiara – nie moja wiara! Niech będzie mój grzech i moja wina. Ja tu przyszła, bo żyć bez ciebie nie mogę… a ty mnie nie chcesz i jak sukę z domu gonisz!

        I widać już było, że traci rozum i  wściekłość ją ponosi.

        W parę tygodni po tym odeszła i całkiem niedługo usłyszano w kościele zapowiedzi o ślubie Stanisława Kokuna z parafii tutejszej z Marią Pieńczuk  także z parafii tutejszej.

        Ślub był dość okazały, ale wesele – jak to u wdowca – skromniejsze.

        Ullman – zgodnie z obietnicą – podesłał dwie krówki i wielkiego barana, ale Maryśka wypędziła je z wściekłością i Józio Niemowa musiał je odprowadzić z powrotem.

        Maryśka stała się Kokunichą, chłopa wzięła krótko przy pysku, dzieciaki sprała i zaczęła rządzić.

        Kokunowie z dawien dawna trzymali konie. Głównie na handel, ale trochę też dla siebie, bo tak ojciec Staszka jak i Staszek, a potem jego syn Walek, kochali się w koniach, znali się na nich i je rozumieli.

        Staszek Kokun zaraz po ślubie przekonał  się, że lepiej jest dla niego spędzać czas w stajni, albo na końskim wybiegu, niż w domu, bo nowa żonka piekliła się o byle co i lepiej jej było z oczu schodzić. Walek trzymał się ojca, a Józia była jeszcze za malutka, żeby wiedzieć co i jak.

        Trudno powiedzieć, czy Maryśka vel Kokunicha trzymała swego chłopa daleko od małżeńskiego łoża czy nie. Chyba nie było tam aż tak źle, bo w niedzielę szli razem na sumę i widać było, że pasują do siebie. Zresztą Staszek był chłop jak zwierz i na pewno długo by w seksualnej abstynencji nie wytrwał.