– Leon był prawie w panice.

A Tadek popatrzył mu w oczy i jakby nigdy nic powiedział:

        -Nic się Leon nie przejmuj! Nie złapią nas, psy jedne!

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        W tym momencie zobaczył, że Leon jakby odetchnął głębiej i weselej popatrzył na przyjaciela. Zaraz też wyciągnął giewonty i dał Tadkowi.

        -Masz rację! Cholerne psy! Za to też nas nie złapią cha, cha, cha! Pal śmiało Tadziu!

        To już było otwartą niesubordynacją, ale nie aż tak wielką, bo wychowawcy patrzyli na palenie przez wychowanków przez palce. Ostatecznie to była wojskowa szkoła, a w wojsku – wiadomo – dla kadry i regularnych żołnierzy papierosy były na przydziałowej liście i wszyscy wiedzieli, że żołnierz „musi” palić.

        Ta chwila zbliżyła ich do siebie bardziej niż cokolwiek innego. Zaczynali sobie ufać.

I dzięki temu zaufaniu razem uczyli się odczytywać sposoby postępowania władz.

        -To, że jedziesz do wschodniego Berlina – tłumaczył Leon – jest dowodem, że jesteś ich, i że ci ufają. Zobaczysz, że następny wyjazd będziesz miał na Zachód. No, jeśli nie następny, to kolejny.

        -Mnie mogą wysłać co najwyżej do Demoludów – dodał jakby kpiąco –  ale to nic, bo jak już mnie raz wyślą to będę wiedział, że jestem dla nich dobry! Zaraz po szkole idę do oficerskiej, a potem wyślą mnie gdzieś na placówkę i będzie „charaszo”!

        Rozmawiali o tym wiele razy. Co będzie potem, po szkole, co dalej i jak z tą przyszłością? Czasem sprawy wydawały się jasne, a czasem nie, bo to nocne słuchanie radia i rzadkie wyjścia na miasto budziły wątpliwości i zapełniały głowy różnymi myślami.

        Warszawa śmiała się do nich pięknymi ulicami, parkami, Pałacem Kultury, Starówką, Stadionem po drugiej stronie Wisły i całą sobą. Chodzili Alejami Ujazdowskimi wzdłuż budynków ambasad, na mosiężnych tablicach odczytywali nazwy państw, które reprezentowały i czuli, że oddychają „zachodnim powietrzem”.

        Wychowawcy w szkole woleli gdy zwalniali się razem, a nie pojedynczo. W tym też przejawiała się owa stara, bolszewicka zasada, że tam gdzie jest dwóch, to jeden będzie pilnował drugiego. Nazywano ją „nieufnością w ufności”.

        W czasie tych rzadkich wyjść rozmawiali o tym jak to będzie, ale jak na razie trudno było cokolwiek przewidzieć, bo coraz ostrzejszy kurs w polityce odbijał się na szkolnej dyscyplinie, która była już więcej niż „pół wojskowa”.

        Pobyt w Berlinie był dla Tadka sukcesem.  Jego umiejętności jako tłumacza zostały dostrzeżone i po powrocie do szkoły otrzymał specjalną pochwałę od komendanta. Pochwała, jak zaznaczono, była na wniosek podpułkownika Rumienia z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

        Stary znajomy, podówczas jeszcze kapitan, a teraz już podpułkownik Rumień z rzeszowskiej komendy milicji, który namówił go wtedy na podjęcie nauki w szkole MSW, przywitał Tadka z kordialnym uśmiechem.

        W Berlinie zostali zakwaterowani w sąsiednich pokojach.

        Podpułkownik „opiekował” się ekipą, z wszystkimi był po imieniu, śmiał się szeroko, często poklepywał po ramionach, opowiadał dowcipy i naprawdę przechodził siebie, żeby zawodnicy, trenerzy, działacze i w ogóle wszyscy wierzyli, że on jest swój chłop i jest tylko skromnym opiekunem ekipy „po linii partyjnej”.

        Tadek! –wykrzyknął. To dopiero spotkanko! Co ty tu robisz? – pytał jakby naprawdę sądził, że Tadek nie wie o jego prawdziwej funkcji.

        -Tłumaczem jest, obywatelu pułkowniku.

        -Popatrz, popatrz – Rumień dalej grał swoją komedię – musimy znaleźć sobie trochę czasu… Chciałbym z tobą pogadać!

        Mistrzostwa okazały się triumfem pięściarzy radzieckich. Bokserzy z krajów kapitalistycznych uplasowali się na dalszych miejscach. Polacy zdobyli kilka medali, a Jerzy Kulej nawet złoty, więc była okazja do celebracji, którą zorganizowali gospodarze, a która potem przeniosła się do hotelowych pokoi.

        To właśnie wtedy, już w hotelu, rozochocony „Pliską” podpułkownik Rumień nalał Tadkowi pełny kieliszek i wśród cha, cha, cha i wesołych uwag, że za „naszych chłopców” trzeba wypić toast, pytał co tam w szkole, jak mu idzie, jak koledzy i czy jeździ czasami do domu, do Dorniewa…

        Rumień wszystko pamiętał, wszystko wiedział, cały czas rechotał koleżeńskim śmiechem i pytał.

        Tadek wzbraniał się pić, sumitował się, że jeszcze nie ma osiemnastu lat, że dopiero za rok, ale podpułkownik machnął ręką!

        -To co? Toastu nie wypijesz? Za naszą ekipę? Socjalistyczną ekipę?

        -No, jeśli za to – podjął właściwy ton Tadek – to trzeba wypić!

        Tak więc jego rolę jako tłumacza doceniono, pochwalono i nawet nagrodzono, bo po powrocie dostał dwa bilety na film „Prawo i pięść”, który wyświetlano w kinie Atlantic na Rutkowskiego. Poszli razem z Leonem.

        Tuż przed seansem przyszło im nawet do głowy spróbować poderwać dziewczyny, które stojąc przy kasach śmiały się zaczepnie, ale jakoś zabrakło im śmiałości.

        Film skończył się dość wcześnie, a że była sobota postanowili jeszcze pójść „na kawę” z czego zrobiły się flaki i parę piw u „Flisa” na Marszałkowskiej.

        I właśnie wtedy, w tym delikatnie piwnym rozmarzeniu przyszła Tadkowi do głowy myśl, że przecież dobrze się tu w Kraju czuje, że po co ma wyjeżdżać na Zachód, a tym bardziej tam zostawać.

        Tak, pamiętał co mówił pan Dornicki, że jak tylko będzie miał możliwość, niech się nie waha i zostaje za granicą, ale pamiętał, że stary przyjaciel dał mu też inną radę, że gdyby wyjazd nie był możliwy, starał się wtopić w socjalistyczną rzeczywistość i stać się takim jak „oni”.

        -Jak to się nazywało – starał się sobie przypomnieć – wallenrodyzm?

        I podzielił się tym z Leonem.

        -Wiesz Leoś – mówił miękko – weźmy sobie jeszcze po piwku, co? Jeszcze wcześnie. I wiesz co – dobrze nam nie?

        -A pewnie – Leon łykał gorące flaki i przygryzał „pieczywkiem” – mamy co jeść, gdzie spać…

        Tadek nie był pewny czy to sarkazm, czy potwierdzenie tego co mówił, ale ciągnął dalej.

        -Wiesz, myślałem kiedyś o tych sprawach…wiesz mam ojca w Niemczech. No, może nie ojca, ale tak jakby ojca. Nie wiem czy jeszcze żyje, bo chorował bardzo. Chciałem tam jechać i zostać, ale co ja bym tam robił? Tu człowiek jest u siebie… Wiesz, mam taką dziewczynę w moich stronach…

        -To ty Tadziu masz dziewczynę? To czemu nie mówisz? Ładna?

        -Eee, nie! Nie, żeby „dziewczyna”, tylko że razem się wychowaliśmy i bardzo mi pomogła…

        Urwał na chwilę, bo wydało mu się, że za dużo mówi. Może pod wpływem tego piwa. Przez moment zląkł się. Tak jak wtedy gdy chce się dotknąć ledwo zabliźnioną ranę. Człowiek się boi, że będzie bolało, ale mimo to chce zdjąć opatrunek i zobaczyć czy się zagoiła.

        Przerwał.

        -Pomogła ci? Jak? –spytał Leon.

        -Nic, nic – nie ma o czym gadać. Wiesz Leoś, dobrze nam w tej szkole, co nie?

        Ale Leon trochę się zniecierpliwił.

        -Co ty Tadek marudzisz? Co tak dziwnie gadasz? Jasne, że nam dobrze, a będzie jeszcze lepiej, jak sobie weźmiemy po piwku.

        -O tym zostaniu za granicą toś mi już mówił – ciągnął – ale lepiej daj temu spokój, bo jak się ktoś dowie, to nie tylko nie pojedziesz do NRD, ale nawet do Pcimia, paniał?

        -Pewnie, że masz rację, ale ja to tylko tobie mówię Leoś! Tylko tobie, rozumiesz?

        -To mi już nie mów! Jasne, że tu jest nieźle! Partia potrzebuje takich jak my. Młodych, z językami… Szkołę nam dają, potem dadzą robotę! I nie taką, żeby się zatyrać, jak moi starzy. Na placówki pojedziemy. Tam takich potrzebują! Mnie pewnie wyślą do Związku, albo do Sofii, ciebie do NRD, a może nawet na Zachód i będzie jak w niebie. A wiesz, że tu, na socjalistycznych placówkach, to lepiej można zarobić niż u kapitalistów? A w Moskwie to już jest kopalnia złota! Kopalnia złota Tadziu!

        -Masz rację Leon. Właśnie to chciałem powiedzieć. Nasza przyszłość jest tutaj! Bo tu mamy szanse, docenią nas i jakby nie powiedzieć, dadzą pożyć!

        -No właśnie, nareszcie mądrze mówisz – Leon sięgnął po butelkę i długo pił.

        -To może zapiszmy się do partii, co Leoś? Jak myślisz? Jak mamy się tu urządzać to na całego, bo bez tego to nie ma co! Wiesz, ten Lewandowski z POP,  pytał mnie już  kiedy wstąpię…

        -Pytał cię? Dopiero teraz? Ja już jestem kandydatem. Nie ma co czekać Tadziu, bo dla partii liczy się gotowość. Jak będziesz za mało „gotowy”, to mogą ci przestać ufać!

        I w tym momencie Tadek poczuł się tak, jakby nie brał do ust nawet jednej kropli piwa. Zrobił się trzeźwy i czujny, bo w chwili gdy Leon powiedział „ufać”, przypomniały mu się słowa pana Dornickiego, który mówił tak:

        „Pamiętaj, że bolszewicy mają tylko jedną świętość – partię – i dla tej świętości są gotowi do najgorszych czynów! Nigdy nie patrzą na jednostkę!”

        Tak powiedział pan Dornicki i teraz, gdy Leon wspomniał o partii i zaufaniu, Tadek poczuł jakby go ktoś dotknął lodowatą ręką.

        Ta rozmowa we „Flisie” dała mu wiele do myślenia. Postanowił być bardzo ostrożny i przede wszystkim przyrzekł sobie solennie, że będzie trzymać język za zębami!

        Zaraz na drugi dzień zgłosił się do porucznika Lewandowskiego i poprosił o zgodę na przyjęcie w poczet kandydatów PZPR.

        -O, Tadek – ucieszył się porucznik – jasne, jasne tu jest formularz! Jak wypełnisz to przychodź. Porozmawiamy sobie, dobra?

        -Tak jest, obywatelu poruczniku!

        Następnego dnia, sekretarz POP porucznik Lewandowski czekał już na niego. Na biurku stały dwie szklanki kawy, przykryte talerzykami, personalna teczka Tadka i jeszcze jakaś koperta.

        -Siadaj Tadek – porucznik starał się być wesoły, ale jakby z rezerwą – dawaj podanie!

        Tadek podał i przycupnięty na brzeżku krzesła czekał, aż Lewandowski przeczyta.

        -Hmm, to kto to był dla ciebie ten Ludwik Świetlicyn? – zapytał jakby mimochodem nie podnosząc oczu z nad czytanego podania.

        Tadek zmartwiał.

        Wydało mu się, że jakiś upiór z dalekiego świata pojawił się przed nim, wbija w niego swoje diable oczy i czeka żeby go pożreć.

        Po tej pierwszej rozmowie z sekretarzem Lewandowskim, Tadek wyszedł spocony jak ruda mysz. I to nie dlatego, że musiał odpowiadać na różne, nawet bardzo personalne pytania, ale dlatego, że był oszołomiony wiedzą partii na jego temat.

        Jasne, że nie było w tym nic aż tak dziwnego, bo przecież już w trakcie przyjmowania do szkoły musiał pisać parę, szczegółowych życiorysów, które w nadrobniejszych szczegółach musiały być ze sobą zgodne, ale teraz już we wstępnej rozmowie zmierzającej do przyjęcia go w poczet kandydatów  PZPR zorientował się, że władze znają niemal wszystkie szczegóły jego dotychczasowego życia.

        A mimo to sekretarz-porucznik Lewandowski pytał. Pytał, chociaż widać było, że zna odpowiedzi i tylko sprawdza to co mówi Tadek z tym co ma już w swojej teczce.

        W rozmowie przewijali się  nawet ci, których Tadek w czasie swojego młodego życia widział tylko chwilowo lub znał jedynie z opowiadań cioci Wikty i nie miał o nich zielonego pojęcia.

        Porucznik pytał na przykład o Niemkę Milę – młodą dziewczynę z Kolonii, sąsiadkę Stefana Kula, która oprowadzała Tadka po mieście wtedy gdy w 1962 roku był tam z odwiedzinami.

        Pytał też o Pawlinów, o pana Dornickiego, kolegów ze szkoły i wreszcie o tak odległych i rzeczywiście nieznanych Tadkowi ludzi jak Ludwik Świetlicyn. I to właśnie wywołało u Tadka prawie panikę, bo nie znał tego człowieka, który według pana magistra Freya miał być jego ojcem.

        Wreszcie, gdy ta „miła rozmowa” przy kawce przeciągała się niepokojąco długo, Tadek zmęczony i rozdrażniony powiedział zdecydowanym głosem:

        -Obywatelu poruczniku, jeśli są jakieś wątpliwości, to może lepiej zapytać obywatela podpułkownika Rumienia z I-go departamentu MSW? Podpułkownik zna mnie dobrze…

        I to było doskonałe posunięcie, bo w tym samym momencie sekretarz Lewandowski urwał pytania, a następnie wstał, wyciągnął rękę przez biurko i z uśmiechem powiedział:

        -Z całą pewnością nie będziemy niepokoić obywatela pułkownika! Wszystko w porządeczku Tadek! Gratuluję! Jesteś kandydatem naszej partii i wierzę, że nas nie zawiedziesz! Ostatecznie jesteś prymusem!

        Tadek wrócił do siebie spocony, ale dumny, bo odkrył, że wystarczy rzucić nazwiskiem protektora i sprawy zmieniają się w oka mgnieniu. Zapamiętał to sobie i postanowił, że będzie tą kartą grał zawsze wtedy gdy sprawy nie będą się układać po jego myśli. Dodało mu to zresztą pewności siebie i po powrocie do pokoju, gdy trochę niespokojny Leon zaczął go wypytywać jak było i o co Lewandowski pytał i czy Tadek nie mówił czegoś o nim, to znaczy o Leonie, roześmiał się wesoło:

        -O czym ty Leoś gadasz? A co ja bym niby mógł powiedzieć? Przecież z nami wszystko jest w porządeczku, co nie? Boisz się czego, czy co?

        Leon popatrzył na niego i w pewnym momencie ich oczy spotkały się i zajrzały trochę głębiej.

        Wtedy też obaj zrozumieli, że w ich przyjaźni powstała rysa i że nie są już tacy jak przedtem i w żadnym przypadku nie ponowią rozmów o jakiejś ucieczce za granicę, o planach i wspomnieniach z dzieciństwa. Wraz z pytaniem Leona, czy Tadek czegoś o nim nie mówił i wraz z odpowiedzią-pytaniem Tadka czy Leon się czegoś boi, zrozumieli, że nie ma już między nimi czystej szczerości, przyjaźni i piwnych rozmów „pa duszam”.

        I nie trzeba było nic więcej mówić, bo obaj zrozumieli, że od tej chwili są w grze, której uczestnicy  wiedzą, że prawda czasem jest prawdą, a czasem nie, że trzeba wiedzieć jak tę prawdę-nieprawdę przyjmować i jak reagować, żeby wiedząc o tym, raz wiedzieć, a raz nie wiedzieć.

        To  może brzmiało i brzmi dziwacznie i nawet karykaturalnie, ale w sumie to partyjne zachowanie, czy raczej sposób odbierania otaczającej rzeczywistości, wcale nie był tak skomplikowany. Po prostu polegał na tym, żeby się nauczyć, że związek z partią, jej ludźmi i jej sprawami biegną równolegle do własnego sumienia i że te dwie proste nigdy się nie przecinają. W każdym razie nie powinny!

        I było dobrze, a może jeszcze lepiej, a rok później, zaraz po maturze i po odebraniu nagrody za doskonałe wyniki Tadek został wezwany na kolejną uroczystość wręczenia legitymacji partyjnej i zaraz potem na kolejną, długą rozmowę i egzamin do Szkoły Językowej Pierwszego Departamentu  Ministerstwa Spraw Wewnętrznych.

        W tym, 1966-tym roku, nie miał wakacji. Wszystko postępowało tak szybko, że na takie „fanaberie” jak wakacje, nie było czasu.

        Jedno co wyprosił, to pięć dni urlopu. Koniecznie chciał pojechać do Dorniewa, do domu, spotkać się z wujostwem, kolegami, panem Dornickim, a przede wszystkim dowiedzieć się jak to jest z Tereską i czy ten Andrzej Bucz – o którym ciocia pisała, że „stale do Tereski przychodzi” – rzeczywiście ciągle się tam kręci. Akurat to chciał wiedzieć w pierwszej kolejności, bo uważał, że Tereska jest jego i tylko jego! Nawet nie umiał sobie wyobrazić, żeby mogło być inaczej.