W ciągu najgorętszego lata jakie pamiętam w Kanadzie, kiedy to jednego dnia wynoszę trzy wiadra wody z podręcznych klimatyzatorów z trzech poziomów mojego domu, kiedy to jest tak gorąco, że trudno przebywać na zewnątrz (dochodzi 40) nawet po naszej europejskiej 17-tej (a naszej 5 po południu), kiedy to wilgotność dech zatyka, dobrze jest wspomnieć dobre i pogodne rzeczy.

        W prowincji Quebec istnieje naprawdę taka miejscowość Saint Luis du Ha! Ha! – z dwoma wykrzyknikami. Można zgooglować. Jeszcze przed internetem i googlem wieść niosła, że nazwa ta pochodzi od katolickiego arcybiskupa Luisa z miejscowości Rimouski w prowincji Quebec. Prowincja ta, w przeciwieństwie do pozostałej Kanady była i jest francuska i katolicka.

        Od samego początku byliśmy podwójni, francusko-angielscy, nie dziwota też, że jako pierwsi na świecie zaadoptowaliśmy multi-culti. Arcybiskup ten był znany z pogodnego usposobienia i stąd się wzięła nazwa jego parafii. Niedawno odwiedziłam tę miejscowość ponownie, żeby było teraz politycznie poprawnie, a pogodnym biskupie się nie wspomina. Dla mnie sama nazwa tej miejscowości wiąże się bazpośrednio z wystawą królewskich arrasów króla Zygmunta Augusta w Quebec City.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        A było to w roku 2001. Wracałam z Halifaksu do Toronto  samochodem pełnym wtedy jeszcze młodych ludzi. Postanowiłam zatrzymać się w Quebec City, zobaczyć wystawę wawelskich arrasów królewskich i natchnąć gramem dumy z polskości młodych w samochodzie, choć nie wszyscy byli Polakami.

        Dla oszczędności postanowiliśmy jechać nocą (lekko ponad 1000 km), aby nie płacić za hotel i rano być w Quebec na Plains of Abraham, obejrzeć  wystawę arrasów i kontynuować dalej na zachód do Toronto (następne 800 km).

        Jak wsiadaliśmy do samochodu w Halifaksie po kolacji ‘donner’ – a donner to jest taka specjalność atlantycka, dopiero w ostatnim czasie dostępna w Toronto, moje dzieci mówiły o tym, że może po drodze zatrzymamy się w Saint Luis du Ha!, Ha!.

        Nie zareagowałam, bo myślałam, że to takie żartobliwe gadanie młodych ludzi. W pewnym momencie rodzice przestają kulturowo rozumieć swoje dzieci. Inny język, inna muzyka, inne widzenie świata, inne ubiory. Pojechaliśmy. Nie wiem jak to się stało, ale moje najstarsza latorośl o godzinie 4-tej nad ranem, w zupełnej ciemności wypatrzyła nazwę miejscowości Saint Luis du Ha! Ha! Bez żartów. Zbudziła wszystkich w samochodzie i przez kilka minut tańczyliśmy pod napisem z nazwą miejscowości. Na całe szczęście droga o tej porze była pusta, bo pewnie przyjeżdżający pomyśleliby, że to jakaś sekta czarownic i czarowników tańczy dookoła napisu pogodnego biskupa. Potem, już spokojnie dojechaliśmy na wystawę królewskich arrasów do Quebec City.

        Ach co to było za wzniosłe przeżycie! Nieprzebrane tłumy quebeckczyków. Musieliśmy odstać swoje w kolejce po bilety. Moje polsko kanadyjskie dzieci były zachwycone. Szczególnie tym, że te arrasy były wielkim wydarzeniem kulturalnym w kanadyjskim mieście. O tym się mówiło w oficjalnych (nie tylko polonijnych) mediach  Wszyscy uczestnicy dostali ode mnie  w prezencie książkowy albumy z arrasami.

        To wszystko działo się na początku tego wieku – wystawa królewskich arrasów w Quebec City miała miejsce w 2001 roku. Same arrasy zaś były zamówione przez króla Zygmunta Augusta w 16 wieku, zwanym złotym wiekiem w Polsce. W zeszłym roku w Polsce po raz pierwszy od 16 wieku pokazano całą kolekcję arrasów na Wawelu. Wystawa przybliża fundatora króla Zygmunta Augusta (syna Zygmunta Starego i królowej Bony Sforza). Arrasy, tak jak cała Polska i Polacy przez wieki były wystawione na wiele prób. Przede wszystkim były ukrywane przed Szwedami podczas potopu szwedzkiego (1655-1660).

        Po rozbiorach zostały zrabowane na polecenie carycy Katarzyny II i wróciły do Polski na mocy Traktatu Ryskiego dopiero w 1921 roku. Z Rosji wróciła tylko część zrabowanej kolekcji. Niektóre arrasy przycięto do wymiarów komnat, które miały zdobić. Inne posłużyły jako materiał tapicerski do obić foteli i kanap. Królewskie arrasy zostały na trzy dni przed wkroczeniem Niemców do Krakowa we wrześniu 1939 roku wywiezione cichcem do Rumunii, skąd przez Francję i Anglię wywieziono je do Kanady. Powróciły do Polski w 1961 roku. Kto pamięta ten czas, to wie, że było to wielkie wydarzenie. Moja cała rodzina ze wzruszeniem słuchała audycji radiowej z tego wydarzenia.

        Od tego też czasu Polacy żywili dużo sympatii dla Kanadyjczyków, bo niestety nie było zbyt wielu okazji, aby nasze dzieła kultury zostały nam zwracane, nie tylko przez tych, którzy je przechowywali jak Kanada, ale przede wszystkim tych, którzy je nam po prostu ukradli. Ukradli. Jeszcze raz podkreślam: ukradli.

        W Zamku Królewskim na Wawelu pokazywanych było 137 królewskich tapiserii. Wawelska kolekcja arrasów jest największym takim zbiorem w Polsce i jednym z najważniejszych w Europie. Król zamówił tkaniny w najlepszych warsztatach tkackich Brukseli – wykonano je w latach 1550-60. Po raz pierwszy zdobiły sale zamku w czasie trzeciego wesela Zygmunta Augusta i Katarzyny Mantuańskiej w 1553 roku. Wyjątkowość tej kolekcji polega na tym, że powstała ona na zamówienie jednego zleceniodawcy.

Staraniem Klubu Seniora Złota Jesień, działającego przy Gminie 1-szej Związku Narodowego Polskiego w Kanadzie, zarząd muzeum na Wawelu udostępnił wirtualny link do obejrzenia wystawy arrasów. Ta wirtualna wystawa zostanie zaprezentowana na następnym spotkaniu na platformie zoom pod koniec września. Natomiast 4-go września, cała Polska – i my też –  czyta ‘Moralność Pani Dulskiej’, Gabrieli Zapolskiej. Jeśli ktoś byłby zainteresowany wirtualnym uczestnictwem, to prosimy o kontakt pod e-mailem SeniorsClubZlotaJesien@gmail.com.

Alicja Farmus

Toronto, 17 sierpnia, 2021