Treść i forma listu była dziwna, bo przypominała raczej opowiadanie, w którym autor opisuje jakieś dawne, nie związane z nim, zdarzenie. To była jakby nowela, albo tajemnicza baśń snuta przez starego człowieka, który w trakcie opowiadania gubi się w dygresjach, wraca do wcześniejszych wątków, a innych nie kończy.

        Tak to się Tadkowi wydawało, bo trochę się w tym gubił. Pan Frey nie wyjaśniał wszystkiego. Różne pytania cisnęły się Tadkowi do głowy i wiele by dał za to, żeby autor listu  żył i wysłuchał jego wątpliwości.

        A rzecz miała się tak:

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Urodzony w 1889 roku, pan Franciszek Frey skończył farmację na Uniwersytecie Jagiellońskim i po paru latach praktyk w różnych aptekach wrócił do Dorniewa i zaczął pracę w rodzinnej aptece. Akurat tuż przed wybuchem Wielkiej Wojny jego ojciec przeszedł na emeryturę, a on został właścicielem apteki.

        W tym też czasie pojawił się w Dorniewie niejaki Maksym Świetlicyn – Rosjanin, którego podejrzewano, że jest uciekinierem z Rosji. Politycznym czy kryminalnym – nie wiedziano. W ostatecznym rozrachunku, nie miało to większego znaczenia, bo Świetlicyn przywiózł ze sobą jakieś kapitały, kupił dom pod lasem, a z władzami austriackimi ułożył się tak, że pozostawiono go w spokoju.

        I tak się zdarzyło, że obaj młodzi ludzi – tak Frey jak i Świetlicyn – zakochali się w jednej dziewczynie. Nic nowego, rzecz znana od początku świata, ale w tym przypadku chodziło o córkę miejscowego popa Annikę, która strzygła oczami i tak wabiła mężczyzn, aż jej matuszka zagroziła, że jak się nie uspokoi to ją do monasteru w Turkowicach wyśle i tyle z tego będzie.

        Szybko się jednak zorientowano, że o żadnym monasterze mowy być nie może, bo Annika jest w błogosławionym stanie i prędzej jej do ślubu niż do tego żeby mniszką zostać.

        O tym, że ojcem dziecka był Frey nie wiedział nikt. On sam przyszedł do batiuszki prosić o jej rękę, ale w pełnych szacunku słowach wyjaśniono mu, że córka jest już po słowie z Maksymem Świetlicynem.

        W liście pana Freya nie było wyjaśnienia czy Maksym kiedykolwiek dowiedział się, że to nie on jest ojcem małego Ludwika. Później, już w 1936-tym, gdy Świetlicynowie  zdecydowali się wyjechać do Rosji Sowieckiej, doszło do rozmowy, o której pan Frey opowiadał Tadkowi wtedy, gdy odkrywał przed nim prawdę o jego ojcu.

        Tuż przed wyjazdem do Rosji, Maksym zobowiązywał Freya do opieki nad domem pod lasem i w razie powrotu syna do zapewnienia mu wszelkiej pomocy. Widać było, że sam nie liczy się już ze swoim powrotem. Ludwik miał już wtedy dwadzieścia lat.

        Tadek przerwał czytanie. To odkrywanie tajemnic swojego pochodzenia intrygowało go i nieco śmieszyło.

        Ludwik był synem Freya, ale usynowionym przez Maksyma, a on – Tadek – był synem Ludwika i Niemki Kristy, usynowionym przez Stefana Kula i wychowanym przez Pawlinów!

        Uśmiechnął się. Jakby tego galimatiasu było mało to pan Frey był Polakiem, Annika Rusinką, Maksym Rosjaninem, Ludwik pół Polakiem i pół Rusinem, a on – Tadek – synem jego i Niemki Kristy.

        Doprawdy prawdziwy kogiel-mogiel!

        W liście pana Freya nie było żadnej wzmianki o wojnie. Wyglądało na to, że ważne było dla niego tylko to co było potem.

        — Drogi, kochany wnuku – pisał w ostatnim fragmencie listu – jesteś jak wiesz synem Ludwika i jedynym spadkobiercą Maksyma Świetlicyna, ojczyma twojego ojca. Ty i tylko ty masz prawo do wszystkiego, co przywiózł kiedyś z Rosji i ukrył w domu pod lasem.

        I tu, w dwóch zdaniach podana była instrukcja.

Tadek byl tak podekscytowany, że aż się musiał siłą woli wstrzymywać, żeby nie obudzić Tereski i nie opowiedzieć jej wszystkiego. Dobrze, że Tereska już spała, bo prawdopodobnie zaraz by jej przeczytał list, a potem zaczęłyby się rozmowy i robienie planów, a tak miał czas na przemyślenie i przetrawienie tej fascynującej wiadomości.

        W przysłanej kopercie było jeszcze kilka pojedynczych kartek. Kopia aktu urodzenia Ludwika z 1916 roku, jakiś stary dokument pisany cyrylicą, z wielkim carskim herbem i coś tam jeszcze, ale Tadek przerwał oglądanie.

        Do Polski nie chciał jechać, a wypełnienia postanowień listu pana Freya, nie mógł powierzyć nikomu. Akurat to wiedział na pewno! Ufał co prawda Wikcie, ale akurat to nie było dla niej. Poza wszystkim w domu pod lasem rządził Edek Koza i trudno było przypuszczać, że jakiekolwiek działanie na terenie posesji umknęłoby jego oczom.

        Na razie postanowił poczekać. Przede wszystkim w Kraju nie działo się dobrze. Strajki były powszechne i tak częste, że do prawie wszystkich zakładów pracy władze wprowadziły wojskowych komisarzy, a do wielu z nich  Wojskowe Grupy Operacyjno-Kontrolne, które w zakresie utrzymania dyscypliny pracy miały nieograniczone upoważnienia. To wszystko jednak przyniosło niewystarczające rezultaty i dlatego w grudniu ogłoszono stan wojenny, granice Kraju szczelnie zamknięto, a wszystko inne zawieszono, zdelegalizowano, zamknięto i internowano!

        Tadek czytał o tym ze ściśniętym sercem. Na uczelni wszyscy byli poruszeni, telewizja podawała niesprawdzone wiadomości i nic nie było normalnie.

        Zaraz następnego dnia, ponownie zadzwonił ktoś z paryskiego Instytutu Literackiego i podnieconym głosem pytał czy tekst został już znapisany, ale tym razem Tadek nie był tak grzeczny jak uprzednio i w dość ostrych słowach wyprosił sobie telefony w przyszłości.

        — Co oni tam wiedzą – zżymał się – siedzą oderwani od rzeczywistości…

        Może to było krzywdzące, ale tłumaczył sobie, w przeciwieństwie do wszystkich emigracyjnych działaczy, on tam był! Poznał organy ścigania, jego metody, wyrafinowanie, kłamstwo i siłę, podczas gdy ci na emigracji znali to tylko ze słyszenia. Może to było krzywdzące i może nie zawsze prawdziwe, ale tak to widział!

        Stan wojenny był na ustach wszystkich. Tereska martwiła się o rodziców, Tadek o Pawlinów, a razem przemyśliwali jak się z nimi skontaktować, zapytać i może coś wysłać.

        Mila, która tak jak przedtem wpadała prawie codziennie zdumiewała się jak to możliwe, żeby w XX wieku można było odciąć jakiś kraj od świata zewnętrznego. I to w Europie!

        Tadek uśmiechał się trochę z politowaniem, bo z doświadczenia wiedział, że Zachód nigdy nie rozumiał Wschodu i w tym swoim niezrozumieniu był przerażająco naiwny.

        Raz jednak, na wizytkę wpadła ze swoim teściem Franzem Blüthnerem, który w drodze z Hamburga do Monachium zatrzymał się parę dni u syna i synowej w Kolonii. Autor poczytnej książki, wojenny kombatant i serdeczny człowiek zawsze i wszędzie był mile widziany.

        Niechętni mu, a nie miał ich zbyt wielu, mówili, że jest przyjmowany głównie z powodu tragicznej straty żony, która parę lat wcześniej zginęła bez wieści w katastrofie samolotowej nad amazońską dżunglą, w czasie robienia zdjęć dla National Geopraphic Deutschland.

W czasie tej wizyty, gdy szeroko i głośno mówiono o wprowadzonym w Polsce stanie wojennym i niemożności przesłania informacji czy paczki przez granicę, Franz dość nieoczekiwanie zdumiał wszystkich znajomością tematu.

        Wszyscy byli zmęczeni. Ta przedłużająca się, codzienna szarpanina o najbardziej podstawowe rzeczy i o zwykły spokój dawała się we znaki. Co prawda byli tacy, którzy mówili, że stan wojenny, zdławienie strajków i wojskowe rządy twardej ręki wyjdą ludziom na zdrowie, ale takich było mniej. Większość zżymała się na restrykcje, na brak widoków na poprawę i dotkliwą uciążliwość życia.

        Byli tacy, którzy szarpali się, organizowali tajne zebrania, nawet manifestacje, przygotowywali jakąś broń, coś roili, planowali, ale wszystko to było tłumione, rekwirowane i niszczone przez milicję, a w szczególności jej osławione oddziały do tłumienia rozruchów. Sypały się przy tym doraźne wyroki, w wymierzaniu których władze nie miały specjalnego miłosierdzia. Po komisariatach bito bez litości i bez pytania o racje.

        Wikta przyjmowała to wszystko ze stoickim spokojem. Pamiętała czasy powojenne, stalinizm i tamten strach. Pamiętała także makabrę koncentracyjnych obozów, biedę, zniewolenie i codzienne widmo śmierci.

        Jeśli czegoś się bała to głodu, bo dobrze pamiętała, że prawdziwy głód zmieniał ludzi, robił z nich dzikie bestie i odzierał z człowieczeństwa.

        — Póki mamy chleb i jakąś zupinę – mówiła wesoło – to jeszcze nie jest tak źle!

        I pomimo tego, że wiele rzeczy było już tylko na kartki, to zawsze umiała sobie coś „zorganizować”, ugotować, zakisić, zawekować, schować w spiżarni czy piwnicy i głodu u niej nie było. Kucharką była, że lepszej nie trzeba. W przeszłości zdarzało się nawet, że gotowała na weselach, ale z biegiem czasu już takiej potrzeby nie było. Inna rzecz, że po wyjeździe Tadka bardzo oklapła. Późniejsze kłopoty, strata wnuczka i późniejsze więzienie Tadka, przygniotły ją i sprawiły, że bardzo zobojętniała na to co się wokół niej działo. Nie była jeszcze stara, ale czuła ciężar lat, z których wiele mogło wystarczyć za dziesięciolecia.

        Zdarzało się, że Kuba, reperując swojego zdezelowanego Stara mówił ze śmiechem:

        — Ty Wikta to tak jak ten wóz – rocznik jeszcze młody, ale przebieg troszku przywysoki! — To nic, to nic – dodawał prędko – nie masz się co martwić, dla mnie zawsze jesteś taka, jak wtedy gdy cię w 45-tym wziąłem na mojego studebakera i przyjechaliśmy tu do Dorniewa! Pamiętasz?

        Pewnie, że pamiętała! Kuba był dla niej wtedy opatrznościowy. Nakarmił, przytulił, wódki się razem napili i było im tak dobrze jak nigdy nie bywało!

        Po tym co przeżyła wszystko cieszyło. Każdy człowiek, każde znajome drzewo i kochane, falujące wzgórza rodzinnego Podkarpacia.

        Potem nastąpiły trudne lata stalinowskiego terroru, który naprawdę dał ludziom w kość, bo wypaczał charaktery, niszczył zaufanie i co najważniejsze groził śmiercią. Bywało, że za nic. Dobrze pamiętała aresztowanie Stefana Kula i swoją ucieczkę z maleńkim Tadziem. Nigdy nie mogła zrozumieć, że za podejrzenie o posiadanie złota mogli trzymać go przez tyle lat!

        Była pewna, że musiało chodzić jeszcze o coś innego, ale wtedy nie chodziło o dociekanie prawdy tylko o zwykłe przeżycie. Józka Kowalczukowa karmiła Tadzia i swoją Tereskę, ona robiła wszystko inne, a Kuba doglądał dziecka jak była wzywana do porodów. Tak to było.

        W Dorniewie obozowała wówczas drużyna zetempowców, którzy myszkowali po okolicznych gospodarstwach, ludzie patrzyli na siebie złym okiem i wszędzie trzeba było uważać z każdym słowem, bo nigdy się nie wiedziało kto z kim trzyma.

        Wobec tego wszystkiego, wobec wojny, głodu, obozów i tamtych horrorów, wszystko to co się teraz wyprawiało, cały ten pożal się Boże stan wojenny, wydawał się dziecinnym zmartwieniem, o którym z góry było wiadomo, że minie „jak wicher,  pożar, wojna lub mór”, a potem wszystko wróci do normalności.

        Powoli, powoli ludzie uczyli się żyć w zmienionych warunkach i już około marca 82-go roku  co po niektórzy zaczęli jeździć za interesami, handlować i „organizować”! Zresztą cały czas coś się „organizowało”, szukało możliwości i próbowało przeżyć.