Tym razem o Wigilii, tylko że nie tej obecnej, ale dawnej, sprzed blisko stu pięćdziesięciu lat, kiedy to Pomorze było pod pruskim zaborem.

„Wieczór gwiazdkowy w polskim dworze nad Bałtykiem” opowiedział w 1877 roku „Hieronim z Kaszub”, czyli Hieronim Derdowski, znany kaszubski pisarz, który urodził się w 1852 roku, pracował m.in. w redakcji „Gazety Toruńskiej, wyjechał w roku 1885 do Ameryki i zmarł w roku 1902 w Winonie.
Chociaż Derdowski nie podał konkretnego adresu, gdzie ta Wigilia się odbyła, czyniąc to świadomie, by niemiecki Prusak nie sprawił świętującym kłopotu, bowiem zawsze mógłby się do czegoś przyczepić, to wiadomo, że było to w przykartuskim Kobysewie, gdzie Derdowski w latach 1875-1876 pełnił funkcję guwernera.
Ponieważ z tego wigilijnego wieczoru zdał obszerne sprawozdanie, więc warto je poznać. I to nie tylko dlatego, co wtenczas było na wigilijnym stole i jak Wigilię obchodzono, ale jak ówczesne ziemiaństwo, o którym zachowało się na Kaszubach niewiele wieści, odnosiło się do służby i wiejskiego ludu, oraz jak opowiedziała taki wigilijny wieczór mało znana pomorska pisarka w jeszcze mniej znanej epopei. Więc chociaż to tak naprawdę dwie wigilie, to opowiedziane przez trzech autorów- Derdowskiego, Damrota i Karwatową.

Kiedy więc służąca oznajmiła, że „pierwsza gwiazda na niebie się ukazała”, w kobysewskim dworze, który był tak rozległy, że można było go zwać pałacem (obecnie tam Dom Pomocy Społecznej), przełamano się opłatkiem, a potem wszyscy zasiedli do wigilijnego stołu. Z dziewięciu, a nie jak dzisiaj dwunastu potraw Derdowski wskazał ryby, kluski z makiem, struclę i „polewkę migdałową”, której dzisiaj być może nie tylko na Pomorzu i Kaszubach podczas Wigilii braknie.
Natomiast po wieczerzy przyszły wiejskie dzieci i służba po „gwiazdkowe podarki”, a wszyscy ustawili się wedle ustalonej kolejności:
„Mężczyźni zatrzymują się w pierwszym pokoju, podczas gdy dziatwa bieży w pierwotnie obranym porządku ku drugiemu, którego podwoje się na jej przyjęcie rozmykają, odsłaniając znienacka czarujący obraz: widać w środku obszernej, wspaniale udekorowanej sali długi stół, niezliczonymi zastawiony talerzykami i gęstymi oświetlony świecami; na talerzykach wznoszą się w równych działach orzechy, jabłka, pierniki i marcepany; dalej w tył są na kilku stolikach rozłożone książeczki, szaliki, fartuszki i inne drobnostki”.
Zanim jednak przyszedł czas na gwiazdowe podarunki, dzieci zaśpiewały najpierw kolędę „W żłobie leży”, a następnie na prośbę pani dziedziczki patriotyczną pieśń „Lecą listki z drzewa”. Powstała ona po powstaniu listopadowym, słowa do niej napisał Wincenty Pol (1831), a muzykę Fryderyk Szopen (1836). Ponieważ jej treść zajęłaby zbyt wiele miejsca, chociaż Derdowski zacytował ją całą, podamy z niej tylko ostatnie wersy, które jak najbardziej odpowiadały tragedii powstania listopadowego, która dla wielu skończyła się emigracją:

„Skończyły się boje, lecz daremna praca;
Bo w zagrody swoje nikt z braci nie wraca.
Jednych ziemia gniecie, a drudzy w niewoli;
A inni po świecie bez szabli, bez woli.
Ni pomocy z nieba, ani z ludzkiej ręki,
O polska kraino, gdyby ci rodacy,
Co za Ciebie giną, wziąwszy się do pracy,
Choć po garstce ziemi z Ojczyzny zabrali,
Jużby sobie drugą Polskę usypali”.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Ponieważ riposta Derdowskiego po wysłuchaniu tej pieśni okazała się tak bardzo znacząca, więc koniecznie trzeba ją poznać, i to właśnie obecnie, by porównać, czy od tamtych czasów cokolwiek się zmieniło:

„Biedna ta nasza ojczyzna! – Była ona od samego początku swego istnienia męczenniczką postawioną na pastwę złośliwych i zdradzieckich sąsiadów, kierujących się li tylko zimnym wyrachowaniem i podstępem, a wyzyskujących jej idee ludzkości i bezinteresowaności w polityce. Zajmowała ona w życiu narodów podobne stanowisko, jakie zajmuje w życiu społecznym człowiek idealny i z zapatrywaniami, nie pojęty przez nikogo, szukający serca tak otwartego, jakie sam w sobie czuje, a rzucony w zamęt fałszu i obłudy, gdzie nie ma szczerości ni sprawiedliwości. Nieszczęśliwi my Polacy!”

Potem jeszcze po kilku słowach dziedzica, nastąpiło rozdzielanie podarków, za które dzieci oczywiście grzecznie dziękowały. A kiedy niczego już się nie spodziewały, z sąsiedniego pokoju wbiegała „z rózgą w ręku przystrojona gwiazdka” (taki jeszcze dzisiaj jest zwyczaj na Kaszubach) i pogroziwszy wystraszonym dzieciom, że nie zawsze były grzeczne, znikła po chwili za drzwiami sąsiedniej komnaty.
Natomiast gdy dzieci wyszły, dary poczęła odbierać służba, i to wedle swych zasług, funkcji i wieku, a więc „sędziwi włodarze w pieniądzach, w niezbędnych w gospodarstwie kalendarzach i w różnych drobnostkach do stroju męskiego służących; dalej zostali z kolei obdarzeni: poważny kowal, rozmyślny kołodziej, poczciwy stróż, bystry woźnica, ochoczy wolarz, i tak coraz niżej w urzędzie postępując aż do skromnego świniarka”.

Oczywiście wszyscy serdecznie „obojgu państwu” dziękowali, zdradzając tym swoje „oznaki zaufania i przywiązania”, co sprawiało wrażenie, jakby byli jedną rodziną. A kiedy wyszli, pan domu wyjaśnił Derdowskiemu, jak powinno się ze służbą, chłopami oraz ich dziećmi postepować. To szczególny wykład właściciela majątku, zwanego wedle komunistycznej nomenklatury wyzyskiwaczem, katującego wprost chłopów. Jako że obecnie takie przekonanie dochodzi znowuż do głosu, z którym nie zgadza się chociażby prof. Andrzej Nowak w piątym tomie „Dziejów Polski” (2021), mówiącym co prawda o przełomie XVI i XVII wieku, więc warto te słowa zacytować:

„Nigdy (…) nie ubliża panu łaskawe z sługami przestawanie. Tej zasady się trzymając, zawsze daję otwarty do siebie przystęp każdemu z mych ludzi, rozmawiam z nimi i okazuję im swą przychylność. Przez to ich do siebie przywiązuję, a oni, biorąc ze mnie przykład, odzwyczajają się grubiaństwa, tracą wstręt do panów i bojaźń przetrwania z ludźmi wyższego stanu. Lud wiejski, mieszkający po majątkach pańskich, jest wprawdzie z przyrodzenia cokolwiek skrytym, podejrzliwym i upartym, ale ludzkie z nim postępowanie rodzi w nim zaufanie i uległość. Słudzy bowiem w miarę jak poznawają otwartość i życzliwość państwa, nieznacznie nabierają do niego zaufania i szacunku, i stają się w końcu posłusznymi i wiernymi”.

Chociaż na tym wigilijne słowo Derdowskiego się kończy, to należałoby wiedzieć, że działo się to wszystko w Kobysewie, którym zarządzał Franciszek Schreder, ówczesnie poseł reprezentujący w niemieckim parlamencie okręg kartusko-wejherowsko-pucki i broniący tam Kaszubów przed pruskimi urzędami i germanizacyjnym zniewoleniem. Jego zaś pasierbica, Anna z Bardzkich Karwatowa, prowadziła jako panna w latach 1871-1874 w kobysewskim dworze, który dzisiaj odrestaurowany wygląda jak pałac, szkółkę dla wiejskich dzieci, ucząc ich po polsku najważniejszych przedmiotów. Dlatego Schreder o wiejskich dzieciach nie zapomniał i pamiętając tę szkółkę, w której starano się „pielęgnować język ojczysty”, tak kończył rozmowę z Derdowskim:

„Dawniej uczęszczały one nawet regularnie do prywatnej szkółki dworskiej, gdzie podziwiające robiły postępy. Przeszkody stawiane ze strony rządu, który zmiast popierać szerzenie prawdziwej oświaty między ludem naszym, różnych używa środków, aby takową tamować, zniewoliły mnie do opuszczenia tej drogi nauczania”.

Że Derdowskiego opowieść o Wigilii w „dworze nad Bałtykiem” nie była fikcją, chociaż nie podał w obawie przed pruską cenzura konkretnego miejsca, może dowodzić bardzo podobne wcześniejsze opisanie wigilijnej uroczystości – sprzed pięciu lat – autorstwa ks. Konstantego Damrota, który w Kobysewie był częstem gościem. Tak więc Damrot też ujrzał rozstawiony tam dla dzieci wielki stół, gdzie na talerzach były orzechy, pierniki, figi, daktyle, obok zaś tych „gwiazdkowych łakoci leżały szaliki, chusteczki, zapaski, pończoszki, książeczki”. Stała też na tym stole „szopka, przedstawiająca narodzenie pańskie”, a obok choinka, „lśniaca się blaskiem świeczek i lampionów”. Ponieważ Derdowski o choince nie powiedział ni słowem, więc gdyby nie to opisanie Wigilii z roku 1872, można by sądzić, że Święta Bożego Narodzenia obywały wtedy w katolickich domach bez niej, wszak choinka, która wcześniej przyjęla się u protestantów, pojawiła się u nas dopiero w II poł. XIX wieku lub nawet później. Jednak na Kaszubach, jak chociażby w Kobysewie, była już wtedy znana.

Kiedy więc Wigilię w kobysewskim dworze wspomniał ks. Konstant Damrot, wtenczas dyrektor kościerskiego Nauczycielskiego Seminarium, a potem opowiedział ją tak samo w roku 1877 Hieronim Derdowski, to nie można się dziwić, że po kilkunastu latach opisała „Wieczór wigilijny” wierszem niemal podobnie w epopei „Józef Skaliński” (1904) Anna z Bardzkich Karwatowa, która ongiś w Kobysewie mieszkała. W tym utworze też najpierw podzielą się wszyscy opłatkiem, na wigilijnej kolacji będzie dziewięć potraw, oczywiście z tą „zupą migdałową”, potem zabrzmi ta sama kolęda „W żłobie leży”, a kiedy przyjdą ze wsi dzieci i zostaną obdarowane prezentami, przemówi do nich pan domu.

Co prawda teraz też mamy wigilijną wieczerzę, może nie z dziewięcioma potrawami i bez tej migdalowej polewki, ale przy choince dzielimy się opłatkiem, składamy sobie życzenia i są prezenty, a nieraz, podobnie jak owa „gwiazdka” zjawia się gwiazdor, grożący rózgą dzieciom, by słuchały rodziców. Niewiele się więc zmieniło Zresztą jakże inaczej, jeżeli to wiekowa tradycja. I nie uda się ani Wigilii skazać na zapomnienie, ani Świąt Bożego Narodzenia zwać „okresem świątecznym”, jak to zapowiadano w przewodniku którejś unijnej komisji.

Tadeusz Linkner
Tekst z „Życia Kaszub” (2021, nr 11) – przeredagowany.