„Nie patrz w górę” versus „Nabierzcie ducha i podnieście głowy”.  Cezary Boryszewski pisze na kanwie filmu „Nie patrz w górę” o chrześcijańskim stosunku do końca świata

        Nie patrz w górę jest kolejnym filmem sięgającym po motyw apokaliptyczny. Niebezpieczeństwo zagłady całej ludzkości i konieczność zrobienia wszystkiego, żeby temu zapobiec – to stałe motywy powtarzające się w tego typu kinematografii. Rozumienie apokalipsy w kulturze jednak znacznie odbiega od jej pierwotnego, biblijnego znaczenia. Chrześcijańska apokalipsa to opowieść o nadziei – o tym, że to dobry Bóg jest panem historii. Koniec świata w katolickim imaginarium jest czasem ostatecznego spełnienia ludzkich tęsknot. Nie ma on nic wspólnego z fatalistyczno-doomerską wizją całkowitego unicestwienia i bezsensu historii.

Historia wyśmianych proroków apokalipsy

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

        Zanim przejdę do tematu apokalipsy, zarysuję fabułę filmu, który stanowi punkt wyjścia do refleksji nad rozumieniem tego terminu. Nie patrz w górę opowiada o dwójce astronomów: doktorantce Kate Dibiasky (Jennifer Lawrence) oraz jej promotorze dr. Randallu Mindy (Leonardo di Caprio), którzy dokonują zatrważającego odkrycia: w stronę Ziemi leci wielka kometa. Prawdopodobieństwo zderzenia wynosi blisko 100%. Skutek zaś może być tylko jeden: unicestwienie wszelkiego życia na naszej planecie. Świat ma sześć miesięcy na to, by odwrócić „apokaliptyczne” fatum.

        Główni bohaterowie, dzieląc się wynikami swoich obserwacji, napotykają opór ze strony świata wielkiej polityki, biznesu i mediów, które na początku całkowicie ignorują zagrożenie katastrofy. I tak mamy z jednej strony prezydent USA (Meryl Streep), w sposób oczywisty nawiązującą do Donalda Trumpa, dla której wieść o „planetobójczej” komecie jest mniej ważna aniżeli wysokość słupków sondażowych. Mamy też Petera Isherwella, właściciela firmy BASH zajmującej się rozwojem zaawansowanych technologii (personifikacja „wielkich” Doliny Krzemowej), który wykorzystując zależnych od niego polityków do realizacji swych szalonych pomysłów, doprowadza do tego, że „koszmar apokalipsy” się ostatecznie realizuje. Jest też w końcu świat mediów, który dba przede wszystkim o „clickbait” i tanią, znieczulającą rozrywkę. Wizja zagłady ludzkości nie wpisuje się w tę logikę.

        Nie chcę wchodzić w tym tekście w recenzowanie filmu we właściwym tego słowa znaczeniu. Nie chcę też oceniać na ile ocena twórców dotycząca popkultury, polityki czy problemu ewentualnej katastrofy klimatycznej jest słuszna. Wychodząc od fabuły Nie patrz w górę chcę podjąć refleksją nad czymś innym. Uważam bowiem, że ten film wraz z takimi „klasykami” kina apokaliptycznego jak Pojutrze, Armageddon czy 2012 jest emblematycznym przykładem w jaki sposób apokalipsa funkcjonuje w popkulturowej świadomości. Co najważniejsze – jest to rozumienie dość odbiegające od jej pierwotnego, biblijnego kontekstu.

Świecki Armagedon

        Zacznijmy od apokalipsy w jej świeckiej wersji. Koniec świata w filmie Nie patrz w górę to widmo całkowitego unicestwienia gatunku ludzkiego. Koniec historii jest pokazany jako ryzyko totalnej anihilacji. Dibiasky po odkryciu, że w stronę Ziemi pędzi kometa, wymiotuje, zaś dr. Randall bierze leki uspokajające. Trudno się dziwić. Perspektywa tego, że historia ludzkości miałaby się zamienić w nicość, musi być w sposób konieczny przerażająca. Takie przeżywanie „zagłady” łączy się brakiem wizji rzeczywistości przekraczającej to, co materialne. Wszystko, czego bohaterowie mogą być pewni to to czego można namacalnie doświadczyć bądź udowodnić przy pomocy nauki. Nic więcej nie ma lub jest mocno niepewne, nieokreślone, poza horyzontem ludzkiej myśli.

        Kwestia Boga, sensu, jakiegoś „dalej” jest generalnie obca imaginarium głównych bohaterów. Jest to apokalipsa post-chrześcijańska, czyli wyjęta z jej źródłowego kontekstu – pozbawiona Opatrzności i skazująca człowieka na liczenie tylko i wyłącznie na własne siły. Jedyną postacią w Nie patrz w górę, która wyznaje wprost wiarę w transcendencję jest kochanek Kate Dibiasky – typ buntownika żyjącego poza systemem. Jego wiarę, grana przez Lawrence postać, konkluduje stwierdzeniem: „To słodkie”.

        Jej reakcja wydaje się być dobrym zobrazowaniem podejścia części post-religijnego świata do spraw wiary – wizja Boga jest czymś niemal dziecięcym, słodką opowieścią, która pozwala ukoić lęki, nadać sens ludzkiemu życiu. Nie ma ona jednak nic wspólnego z prawdą o rzeczywistości. Jest to kwestia osobistej autoekspresji w logice rozumu instrumentalnego – uznawania pewnych twierdzeń, gdyż są pożyteczne dla człowieka Wiara w Boga może budzić jakiś rodzaj sympatii, tak jak sympatię może budzić dziecko wierzące w świętego Mikołaja, wróżkę zębuszkę etc.

        Tytułowe hasło „nie patrz w górę” zostaje wymyślone przez populistyczną panią prezydent, gdy kometa jest już niebezpiecznie blisko Ziemi. To metafora ucieczki od bolesnej prawdy, groteskowy apel o pogrążenie się w fikcji. Dibiasky i dr. Randall przeciwstawiają mu hasło „patrz w górę”. Nie jest to jednak spojrzenie w kierunku nadchodzącego Chrystusa, tak jak to się dzieje w imaginarium katolickim, spojrzeniem na to, że „zbliża się nasze odkupienie”(Łk 21, 28), ale spojrzeniem na brutalna prawdę, że jeżeli nic nie zostanie zrobione, to zbliża się „nasze unicestwienie”.

        Bardzo interesujące jest ukazanie w jaki sposób ludzie reagują na fakt, że za chwilę ich życie się skończy. Gdy karkołomna misja szefa BASH-u spala na panewce i wszyscy wiedzą, że kometa za chwilę uderzy w Ziemię, twórcy filmu prezentują nam całą gamę zachowań: od wyuzdanych orgii seksualnych, przez grabienie sklepów, niszczenie mienia, po upijanie się alkoholem. „Skoro zmarli nie zmartwychwstają, to jedzmy i pijmy, bo jutro pomrzemy”(1 Kor 15,32).

        Pozytywnym przykładem w przyjęciu śmierci są główni bohaterowie. Dr Mindy, który wcześniej zdradził żonę i dał się uwieść przez świat wielkich mediów, ostatecznie jedna się z małżonką. W obliczu śmierci przychodzi refleksja. Następnie wspólnie z rodziną, Kate Dibiasky, jej kochankiem oraz pracownikiem NASA dr. Teddym Oglethorpe spędzają ostatnie chwile życia na wspólnym posiłku, trzymając się za ręce.

        Dr Mindy podsumowuje swoje życie słowami „osiągnąłem w życiu wszystko”. Przywodzi mi to na myśl słowa autora Księgi Rodzaju, który tak podsumował życie patriarchy Abrahama: „A gdy Abraham dożył lat stu siedemdziesięciu pięciu, zbliżył się kres jego życia i zmarł w późnej, lecz szczęśliwej starości, syt życia, i połączył się ze swoimi przodkami” (Rdz 25,7).

        Maksimum możliwości świata czekającego na tak rozumianą apokalipsę to etycznie dobrze przeżyte życie zgodne z naturalną tendencją do szukania dobra i unikania zła Ostatecznie jednak koniec wszystkich jest ten sam. Czy jest coś dalej? Oprócz kochanka Dibiasky nikt nie wspomina o takiej możliwości.

Chrześcijańska apokalipsa

Po omówieniu jak apokalipsa jest przedstawiana w popkulturze, przejdę do jej pierwotnego rozumienia z wewnątrz chrześcijańskiej wizji rzeczywistości. W odróżnieniu od końca świata w wydaniu Nie patrz w górę i innych tego typu filmów, biblijnie rozumiany koniec jest czymś czego uniknąć się nie da. Przychodzącego Chrystusa, mówiąc kolokwialnie, nie da się potraktować „atomówkami” w celu powstrzymania końca historii. I nie jest to wcale zła wiadomość.

        Czym bowiem jest ostatecznie  koniec świata w katolickim rozumieniu? Początkiem nowego świata, urzeczywistnieniem marzenia o sprawiedliwym świecie i realnym wcieleniem „Królestwa Bożego na Ziemi”, które nieskutecznie próbowały zbudować wszelkie polityczne utopie:

        „I usłyszałem donośny głos mówiący od tronu: «Oto przybytek Boga z ludźmi: i zamieszka wraz z nimi, i będą oni Jego ludem, a On będzie Bogiem z nimi. I otrze z ich oczu wszelką łzę, a śmierci już odtąd nie będzie. Ani żałoby, ni krzyku, ni trudu już [odtąd] nie będzie, bo pierwsze rzeczy przeminęły».”(Ap 21, 3-4).

        To dlatego pierwsi chrześcijanie chcieli wręcz przyspieszyć koniec świata. W Didache, starożytnym tekście chrześcijańskim, znajdujemy modlitwę, która kończy się słowami: „Niechaj przyjdzie Twa łaska i niech przeminie ten świat”. Również współcześni katolicy w trakcie Mszy Świętej tuż po słowach konsekracji modlą się słowami: „Głosimy śmierć Twoją Panie Jezu, wyznajemy Twoje Zmartwychwstanie i oczekujemy Twego przyjścia w chwale”. Z perspektywy duchowości chrześcijańskiej apokalipsa jest wręcz czymś upragnionym. Jest nadejściem lepszego świata.

        „Jak złodziej zaś przyjdzie dzień Pański, w którym niebo ze świstem przeminie, gwiazdy się w ogniu rozsypią. Oczekujemy jednak, według obietnicy, nowego nieba i nowej ziemi, w których będzie mieszkała sprawiedliwość”( 2 P 3,13). Czym są owe „nowe niebo” i „nowa ziemia”? Te tajemnicze określenia dotyczą przemiany całego wszechświata. Jak będzie on wyglądał po transformacji? Tego teologia nam nie mówi. Katechizm Kościoła Katolickiego (KKK: 1042-1050) wspomina o tajemniczym odnowieniu całej materii, wstrzymując się co do przewidywania szczegółów jak to odnowienie ma konkretnie wyglądać.

        Podobnie sprawa ma się ze zmartwychwstaniem. Św. Paweł wspomina o otrzymaniu tzw. ciała duchowego (1 Kor 15,44). Być może ciała po zmartwychwstaniu będą miały podobne cechy, co ciało zmartwychwstałego Chrystusa – będą miały zdolność do przenikana przez drzwi, ukazywania się wielu osobom na raz itp. Jedno wiadomo – w katolickiej narracji jest to rzeczywistość przekraczająca wszelkie ludzkie wyobrażenia.

        Owszem, ten chrześcijański „happy end” poprzedzą doświadczenia ekstremalnie trudne. To właśnie one, wyjęte z pierwotnego kontekstu, zaczęły żyć własnym życiem i stały się popkulturowym armagedonem. Sam Chrystus mówi w 21. rozdziale Ewangelii wg. św. Łukasza, że jego przyjście poprzedzą plagi i nawałnice, a „ludzie będą mdleć ze strachu”. Apokalipsa wg. św. Jana również wspomina o plagach, prześladowaniach wierzących i królowaniu „Bestii”. Niezależnie od interpretacji wymienionych znaków i symboli, jedno jest pewne – paruzję poprzedzi bezpośrednio czas ekstremalnie trudny dla ludzkości.

        Plagi, zniszczenia i prześladowania nie są jednak ostatnim słowem apokalipsy. Nie jest to jak w przypadku zderzenia z kometą, asteroidą czy w wyniku jakiegokolwiek innego kataklizmu koniec, po którym następuje „nic”. Chrześcijańskie zakończenie historii ludzkości jest następujące: „I ujrzałem niebo nowe i ziemię nową, bo pierwsze niebo i pierwsza ziemia przeminęły, i morza już nie ma. I Miasto Święte – Jeruzalem Nowe ujrzałem zstępujące z nieba od Boga, przystrojone jak oblubienica zdobna w klejnoty dla swego męża.”(Ap 21, 1-2).

        Po zniszczeniu i cierpieniach przychodzi więc lepsze. Po śmierci przychodzi życie.

        Chrystus jednak nie owija w bawełnę: istnieje możliwość ostatecznego potępienia. Teologowie, co prawda, spierają się nad interpretacją fragmentów Pisma Świętego mówiących o piekle, próbując argumentować za możliwością zbawienia wszystkich ludzi bez wyjątku. Jednak biorąc słowa Chrystusa dosłownie, możliwość potępienia jawi się jako coś realnego.

        Niemniej Ci, którzy zaufali Bogu, weszli na drogę Jego naśladowania, dali się przebóstwić Jego łasce w „dzień sądu” mogą śmiało „patrzeć w górę” bo „zbliża się wasze odkupienie”.(Łk 21,28). Zaś według chrześcijan wolą Boga jest „by wszyscy ludzie zostali zbawieni”(1 Tm 2,4). „Moje owce słuchają mego głosu, a Ja znam je. Idą one za Mną i Ja daję im życie wieczne. Nie zginą one na wieki i nikt nie wyrwie ich z mojej ręki.”(J 10,27). Ostatecznie więc apokalipsa jest opowieścią o nadziei. O miłującej opatrzności, a nie o fatum prowadzącego do przerażającego końca.

Chrześcijanie nie są przeciwni życiu

        Chciałbym, żebyśmy się w tym wszystkim dobrze zrozumieli: chrześcijanie nie są jakimiś eskapistami, którzy w momencie nieuniknionej katastrofy zaczęliby skakać z radości i nie podjęli żadnego działania. Dbałość o planetę i troska o przyszłe pokolenia wynika w sposób oczywisty z nakazu miłości bliźniego. Chrześcijanie robią wszystko co w ich mocy by ten świat był jak najlepszy. Logikę ich działania, a jednocześnie różnicę wobec ludzi, którzy odrzucają koncept Opatrzności, najlepiej wyraża cytat św. Ignacego Loyoli. „Módl się tak jakby wszystko zależało od Boga, działaj tak jakby wszystko zależało od Ciebie”. To ostatecznie Bóg jest panem historii. Na poziomie psychologicznym jest to trick, który sprawia że chrześcijanin robi wszystko, co w jego mocy, choć jest zarazem świadomy, że ostatecznie wszystko zależy do dobrego Boga. Dzięki temu paniczny lęk przed śmiercią i niepowodzeniem ustępuje nadziei.

        Wiara w Boską opatrzność jest paradoksalnie bardziej „za życiem” niż nerwowa walka o przetrwanie za wszelką cenę. Świadomość, że historia znajduje się w rękach Boga, że ostateczny kształt tego świata nie leży w mocy ludzkich zdolności twórczych, pozwala uwolnić się od neurotycznego dążenia do kontrolowania całej rzeczywistości za wszelką cenę. Chrześcijanin robi (czy może powinien robić, bo jak wiemy w praktyce różnie to bywa) tyle, ile może. Świadomość, że ten świat nie jest wszystkim, uwalnia od kompulsywnej potrzeby osiągania sukcesów za wszelka cenę i pozwala na życie w „pogodzie ducha” pomimo często niesprzyjających okoliczności.

***

        Chrześcijańska apokalipsa to nie przerażająca wizja zapadnięcia się w nicość. Apokalipsa to spełnienie ludzkich aspiracji i pragnień: to realizacja świata wolnego od zła, realizacja rzeczywistości, której ludzkość szuka od swego zarania. Chrześcijańska wizja końca świata jest więc opowieścią pełną nadziei. Przełamuje ona w najbardziej doomersko-fatalistyczne narracje i daje nadzieję, że nawet najbardziej beznadziejna sytuacja może być zaczątkiem czegoś nowego i ostatecznie lepszego. Jest to opowieść też o tym, że istnieje w tym świecie sens i że to miłujący Bóg jest panem historii. „Jam Alfa i Omega, Pierwszy i Ostatni, Początek i Koniec.”(Ap 22, 13).

Cezary Boryszewski

Klub Jagielloński