– Może tam jakie dolary są albo co ważniejsze jakaś fotografia – mówiła łamiącym się ze wzruszenia głosem. Pani Wanda też przydreptała ze swojej sypialni posłuchać co tam Józio pisze.

A z listu wyzierał smutek. Ukrywany, ale mimo to widoczny. Zosia z oczami pełnymi łez nie mogła nawet czytać i oddała Karolowi. A Józio pisał, że jest chory – i to tak chory, że musi zakończyć pracę i przenieść się do Europy. Z uwagi na prawie trzydziestoletni staż w Union Miniere firma zagwarantowała mu świetne warunki przejścia na emeryturę i zaopatrzyła w doskonałe ubezpieczenie na pokrycie kosztów leczenia. W Europie. Katangę musiał opuścić. Parę tygodni temu przyjechał więc do Szwajcarii i kupił dom w kantonie Valais.

Reszta listu była jeszcze bardziej szokująca. Otóż, Józio z uwagi na stan zdrowia i warunki leczenia nie mógł przyjechać do Polski więc prosił usilnie, aby jego matka przyjechała do niego i została na jakiś czas. Pomiędzy wierszami czuło się, że ten „jakiś czas” należy rozumieć jako czas do jego śmierci. Zosi nie trzeba było tego tłumaczyć, bo jeśli chodzi o dziecko to matczyne serce nie potrzebuje żadnych wyjaśnień.

PONIŻEJ KONTYNUACJA TEKSTU

Dalej Józio pisał, że z uwagi na wiek matki i konieczną opiekę w czasie podróży prosi, aby ktoś z domowników podjął się tego zadania. Najlepiej gdyby Hela zgodziła się eskortować Zosię do Szwajcarii i została także na wakacje. Karol czytał list, ale w miarę tego czytania widział wyraźnie jak daleko Józio nie rozumie istniejącej sytuacji i powojennych warunków. Jak to? Wyjechać? Na Zachód?

To się nawet w głowie nie mieściło! To było tak jakby się myślało o locie na Księżyc! Co tam Księżyc! Na Marsa, na Wenus! Wszędzie tam było łatwiej! Ale czy można się było dziwić? Józio wyjechał z Polski w 1925-tym! Inne to były czasy i inna Polska.

Ale jak się szybko okazało Józio dobrze wiedział co i jak. W dalszej części szczegółowego listu pisał, że całą sprawę zaproszeń, tłumaczeń i dokumentów potrzebnych dla polskich władz paszportowych załatwia w polskim konsulacie w Bernie jego adwokat, który w krótkim czasie prześle wszystkie papiery. Wszelkie koszty naturalnie Józio bierze na siebie.

List kończył się ponowną usilną prośbą o wypełnienie jego prośby.

Nikt nic nie mówił. Pierwsza odezwała się Zosia.

– Proszę pani – zaczęła zwracając się do pani Wandy… ale pani Wanda przerwała jej jednym ruchem ręki – musisz jechać Zosiu. Musisz. Hela z tobą pojedzie i dasz radę.

A Karol wtrącił:

– Ale czy Hela pojedzie?

– Pojedzie – odparła starsza pani.

– No dobrze, ale czy dostaną paszporty?

– Dostaną!

I Karol po raz kolejny przekonał się jak mało znał swoją matkę. Ta determinacja, pewność i wiara starej kobiety była tak budująca, że zdawało się, że nie mówi tego schorowana wdowa ale jakiś mocarz, któremu nic się na świecie ostać nie może!

Rzeczywiście w paręnaście dni po tym epokowym liście przyszła duża, żółta koperta z oficjalnymi zaproszeniami, dokumentami dotyczącymi Józia choroby i opinią szpitala w Zurichu. Wszystko przetłumaczone, poświadczone notarialnie i przez polski konsulat w Bernie.

A historia w rzeczy samej stanęła po stronie Freyów, a w szczególności po stronie Józia bo akurat parę miesięcy wcześniej podpułkownik Jacek Woźniak został mianowany kierownikiem Sekcji Paszportowej w Komendzie Wojewódzkiej Milicji Obywatelskiej! Ale nie przyszło to tak łatwo!

Jeszcze przed przełomem gomułkowskim 56-go Jacek był w tarapatach bo ni stąd ni zowąd wraz ze zmianą nazwy Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego na Ministerstwo Spraw Wewnętrznych zaczęła się dziwna nagonka na bezpieczniaków, weryfikacje, węszenie, inwigilicja i aresztowania.

Trochę później aresztowano osławionego generała Romkowskiego – właśnie tego, który w 1951 parł do wytoczenia procesu samemu premierowi. Teraz jego samego czekał proces i spodziewano się prawdziwej pokazówki.

Jacek awansował na podpułkownika pod koniec 53-go ale wraz z odwilżą i jego objęto weryfikacją. Przeszedł dość gładko, bo wydział gospodarczy to była działka, do której trudno się było przyczepić – nawet tym, którzy chcieli wypłynąć na fali nowych zmian. Mimo to trzeba mu było dać odczuć, że nie jest pod ochroną i przeniesiono go na dość miałkie stanowisko kierownika sekcji paszportowej w Komendzie MO. Nikt tego głośno nie mówił bo w tych strukturach nigdy nikt nic głośno nie mówił chyba, że prowadziło się nocne przesłuchanko i trzeba było więźniowi „wytłumaczyć” kim naprawdę jest, ale sekcja paszportowa i tak podlegała dawnej bezpiece,  a obecnie MSW.

Ludzie średniego szczebla pozostali ci sami. To, że wielkich szefów postawiona pod pręgierzem nic specjalnie nie znaczyło. Dla średnich i niższych funkcjonariuszy to był tylko sygnał, że trzeba się trochę przyczaić, trochę spuścić głowę i trochę ciszej mówić – to wszystko. To już bywało. Starzy bezpieczniacy wiedzieli jak się zachować bo przerabiali już to kilka razy.

Jacek na nowym stanowisku nie miał za wiele roboty. Wydawano znikomą liczbę paszportów. Zaraz po Październiku 56 coś się tam ruszyło, ale nie na długo. I akurat w tę popaździernikową szczelinę wcisnęły się dwie kobiety z dorniewskiej apteki – Zosia i Hela. Wszystkie wymagane papiery zostały “ulegle” i za zachowaniem „należytej skromności” złożone w Komendzie i zaczęło się „pokorne” czekanie.

A podpułkownik miał już prywatną informacyjkę od Dusi, że podania zostały złożone.

Pani Wanda Frey miała rację! Po uprzednim załatwieniu promesy wizy do Konfederacji Szwajcarskiej,  do dorniewskiego domu przyszło oficjalne pismo wzywające Zosię i Helę do odbioru paszportów!

Nie wierzono oczom! Karol przecierał oczy, Roma płakała, a mama powtarzała co parę minut – „a nie mówiłam? A nie mówiłam?”

Ale ręka w rękę z tą wielką radością szedł wielki smutek! Czuło się bowiem i to czuło aż do bólu, że Zosia wyjeżdża na stałe. Co do Heli to wiedziano, że musi wrócić ale Zosia nie…

Zosia była w rodzinie od sześćdziesięciu lat – od chwili kiedy jako kilkunastoletnia wówczas dziewczyna przyjechała wraz z babcią Salomeą z rodzinnego Pokucia. Hucułka ale jak to wtedy mówiono „spolszczona”. I tak została. Sześćdziesiąt lat! Potem urodził się Józio, potem był adopcja i wszystko inne. Tak – Zosia była sługą ale państwo Freyowie traktowali ją jak członka rodziny. Pracowita, wierna, pobożna i skromna. Jak Roma zwykła mówić – “święta osoba”! Miała w sobie ogromną delikatność i takt, którego nie można się nauczyć. Z tym się człowiek albo rodzi albo nie. Taka była.

Teraz w obliczu rozstania pani Wanda nie ukrywała łez. Co tu dużo mówić – była wstrząśnięta. Może bardziej wyjazdem Zosi niż własnej córki Heli. A swoją drogą to ten wyjazd dla Heli też był jakby zrządzeniem Opatrzności, bo będąc od trzydziestu lat wdową nie miała zbyt różowego życia w dorniewskiej rzeczywistości.

Nauczycielka w szkole podstawowej mieszkająca przez całe życie u rodziców,, a teraz u brata w wieku pięćdziesięciu lat robiła wrażenie o wiele starszej. Wyjazd dawał jej możliwość poznania czegoś niezwykłego i nabrania głębokiego oddechu. Nigdy nie przestała opłakiwać swojego męża, z którym była tylko pół roku jako dwudziestoletnia, młoda mężatka! Teraz zarówno jej matka jak i po trosze ona sama liczyła, że ten wyczarowany wyjazd coś zmieni.

Zosia przez całe życie nie była dalej niż w Przemyślu, do którego pojechała kiedyś, przed pierwszą wojną do lekarza. Potem nie opuszczała Dorniewa. Teraz miała jechać do Szwajcarii! I do tego pierwszy raz w życiu koleją!

Wyjechały w czerwcu 1957-go i trzeba powiedzieć, że czas już był najwyższy, bo w maju przyszedł drugi list od Józia, z którego tęsknota i chęć widzenia się z bliskimi głośno krzyczała. Zdaje się, że rak robił szybkie postępy i chory czuł, że to może już niedługo.

Nagle w dorniewskim domu zrobiło się pusto i cicho. Nie było już tego miłego krzątania w kuchni, ciepła i pogwarek z Zosią. Teraz Roma sama siadała ze swoją czarną kawą i w tej ciszy nawet nie sięgała po jabłkowe suszki. Nic jej nie smakowało. Nie słychać było miłego odgłosu robienia masła, szatkowania kapusty, wyciągania świeżo upieczonego chleba z pieca. Była cisza. Pani Wanda też siedziała osowiała w swoim fotelu, z którego coraz rzadziej wstawała.

Tak jakby wydarzenia związane z wyjazdem córki i Zosi wyczerpały całą jej energię. Zaczęło się czekanie na listy. Tuż przed ich wyjazdem Roma zaklęła Helę na wszystkie świętości żeby pisała, pisała jak najczęściej! Ale jak na razie listy nie przychodziły. Z tego smutku i melancholii Roma zaglądała czasami do spiżarni gdzie na półkach stały różne nalewki – te stare i te przyrządzone niedawno i nalewała sobie co jakiś czas duży kieliszek. Próbowała z różnych butelek żeby nie wypijać tylko z jednej, bo coś jej w dalekich zakamarkach serca mówiło, że Karol mógłby to wtedy zauważyć i nie byłby zadowolony. Nalewała więc raz Trisz Divinis, a innym razem wiśniak na miodzie, malinówkę albo pieprzówkę. Najbardziej lubiła dereniówkę,  ale akurat tej było najmniej. W ogrodzie ostało się bowiem tylko jedno drzewo-krzew derenia i Karolowi udawało się zrobić zaledwie dwie, trzy butelki rocznie. Czasem wypijała sobie dwa a nawet trzy kieliszki ale to było już trochę ryzykowne więc dała spokój. Ech, wszystko przez tę ciszę i pustkę!

A Rysiak nie próżnował. Miało się już pod jesień i po polach ciągnęły się dymy z ognisk a nad rzeką zbierały się chmary bocianów przygotowujących do odlotu. Którejś niedzieli Rysiak przyszedł do Karola na rozmowę.

– Panie Karolu – /nie wiadomo dlaczego znowu wrócił do tego “proszę pana”/ – z tą kasą to jest tak – przymierzałem się dorobić klucze i prawie się udało ale w tym systemie jest jakieś zabezpieczenie, którego nie mogę ruszyć. Wygląda na to – rozumie pan – że dwa klucze trzeba przekręcić w jedną stronę a ten środkowy w przeciwną. Robiłem tak ale dalej nie mogę ich ruszyć. Nie pan pójdzie ze mną to pokażę.

No i poszli. Rzeczywiście Rysiak miał przygotowane klucze ale nawet gdy próbowali razem kasa stała niewzruszona. Karol przypomniał sobie co mówiła ciocia Gertruda, że jest jakieś zabezpieczenie, która wymaga skoordynowanego działania trzech rąk ale oto byli we dwóch i dalej nic nie mogli zrobić. Wyszli z piwnicy i Rysiak usiadł żeby zjeść obiad podany przez Romę.

– Widzi pan – zaczął – ja panu dałem słowo, że tą szafę otworzę i słowa dotrzymam. Mam pewien pomysł. Gdyby mi pan pozwolił to bym wysadził te zamki prochem. Pewnie, że potem kasa byłaby już na złom ale drzwi byłyby otwarte – to na sto procent! Co pan myśli?

– Rysiu, Rysiu – na litość Boską – ale czy to bezpieczne? Toż to będzie huk na całe Dorniewo i nie daj Boże możesz zginąć!

Ale Rysiak zaśmiał się szeroko i trochę z politowaniem.

– Panie Karolu – nie ma o to żadnego strachu! Ja przygotuję takie ładuneczki, że zamki tylko trzasną! Nawet tu na górze pan nie usłyszy! Przecież pan wie, że ja się z tymi zabawkami znam od dziecka. I co mi się stało? Jak ktoś głupi i nie wie co i jak to potem łazi bez rąk i bez palców a niech no pan spojrzy – czy u mnie jakichś brakuje? Są wszystkie! Panie Karolu – ja mogę panu wysadzić drzwi od tej szafki kuchennej i nawet jeden garnuszek się nie zbije! Co ja się panu będę chwalić – po co marnować czas – zameczki wyskoczą jak te lale! Tylko niech pan pozwoli.

Ale Roma słuchała i była przeciwna.

– Rysiu kochany – ja się boję – mówiła – ja się bardzo boję – widziałeś co się stało z Tomkiem Skałką? Obie ręce stracił! A Kuś – ledwo go odratowali… A ilu poginęło od tych niewypałów!

Ale Rysiak zaśmiał się jeszcze głośniej.

– Bo partacze byli – pani Romo – partacze! Jak ktoś nie wie to nie powinien tego brać w ręce. A oni “jankla” kładli w ognisko albo “gibirkę” wkręcali w imadło i dalej walić młotkiem! To sami byli sobie winni! Ja to mam taką zasadę pani Romo – jak nie wiesz to się nie pchaj! Ja proszę pani to fachowiec jestem – wszyscy to wiedzą – nawet komendant Szczuka! Pani wie, że ja dla niego różne roboty robiłem!

– Sam nie wiem – mówił Karol – sam nie wiem – jak chcesz – jak mówisz, że to bezpieczne to rób jak uważasz… Nic się nie martw – czy otworzysz czy nie – te karabiny są twoje…

– Dziękuję panu ale ja dałem słowo, że otworzę a mnie tata zawsze mówi, że Pańczaki dotrzymują słowa! To i ja swojego chcę dotrzymać!